Żar lejący się z nieba obezwładnia i paraliżuje ruchy. Wokół bujna, soczysta zieleń, jaskrawe słońce i przezroczyste powietrze. No i zapach. Oszałamiająca woń kwiatów frangipani.

Na poczatku lat 70. zachorowalem na Afryke I w ciagu nastepnych lat poznalem ja cala, zachwycając się jej surowym pięknem, głęboką ciszą, magicznym nastrojem i apokaliptycznymi zachodami słońca. Z czasem z tej choroby się wyleczyłem. Czarny Kontynent, którym byłem zafascynowany, dziś już nie istnieje. Pogrążył się w głębokim nieodwracalnym kryzysie i na zawsze zatracił swój dawny romantyczny obraz. W wyniku dekolonizacji wybuchły okrutne wojny etniczne i krwawe zamachy stanu. Narodził się terroryzm i piekło dla uchodźców, pojawiły się groźne epidemie i klęski głodu.

Wjeżdżam do Zimbabwe. Kiedy byłem tutaj ostatni raz, kraj nazywał się Południową Rodezją. Żyło się tu dostatnio, miasta były czyste i dobrze utrzymane. Funkcjonował przemysł wydobywczy i rozkwitały nowoczesne plantacje. Uprawiano kukurydzę, której nadwyżki sprzedawano w krajach ościennych. Dzisiaj jest zupełnie inaczej.

Rozmyślam o tym na szczycie monolitycznej, osobliwej formy granitowej skały Parku Narodowego Matobo, niedaleko od Bulawayo. Cyklopowe głazy o fantastycznych formach w niestałym położeniu, jakby za chwilę miały spaść, są wspaniałym dziełem natury, obok którego nie można przejść bez podziwu i zdumienia.

Tu, w jednym z najbardziej sugestywnych zakątków Afryki, na świętej dla wielu plemion górze, chciał złożyć swoje zwłoki Cecil Rhodes, geniusz finansjery brytyjskiej, który marzył połączyć pod banderą brytyjską kontynent od Egiptu po Południową Afrykę. W 1889 roku na czele 200 Afrykanerów i 700 policjantów z Afryki Południowej zawładnął niezbadanym krajem i nazwał go Rodezją, dzisiaj Zimbabwe. Pochowano go właśnie tutaj w 1902 roku, gdzie tak jak kiedyś, tak i dziś krążą czarne orły.

Pobyt w tym unikalnym miejscu jest dla mnie szczególnym przeżyciem. Niesłychanie barwna postać Cecila Rhodesa zafascynowała kiedyś moją chłopięcą wyobraźnię. Człowiek o niezmordowanej aktywności, wiecznie dążący do fantastycznego celu, umiejący podjąć natychmiastową i zawsze trafną decyzję, zdobył moją sympatię, uznanie i podziw, pomimo że wyrażano o nim krańcowo sprzeczne opinie: od hymnów pochwalnych aż po najcięższe oskarżenia. Ja widziałem głównie zalety i wybaczałem wady.

18 kwietnia 1980 roku nadeszła niepodległość. Dawna, biała Rodezja stawała się czarnym Zimbabwe, świat patrzył z optymizmem na te narodziny. „Dostałeś w ręce klejnot Afryki, teraz musisz się o niego troszczyć”, powiedział prezydent Mozambiku Samora Machel Robertowi Mugabe, podczas ceremonii proklamowania Zimbabwe. Nowy prezydent zapewnił swojego kolegę, że wyciągnie wnioski z niepowodzeń państw afrykańskich, które odzyskały niepodległość 20 lat wcześniej. Mówił o pojednaniu i wspólnym rozwoju kraju. Biali podeszli do tych obietnic z rezerwą i dwie trzecie z nich natychmiast opuściło kraj.

Mugabe cieszył się jednak dobrą reputacją i popularnością wśród miejscowych, którzy uważali go za nadzieję i wzór do naśladowania dla reszty Afryki. Syn wiejskiego cieśli, niezwykle bystry, inteligentny i mądry, miał za sobą szkołę misyjną i uniwersytet, ale przede wszystkim lewicowe marksistowsko-leninowskie wykształcenie, zdobyte na renomowanych uczelniach Europy Zachodniej, które niebawem miało zaowocować. Na początku wszystko szło dobrze, kraj rozwijał się szybciej niż za rządów białych, świat zniósł międzynarodowe sankcje wprowadzone jeszcze w 1965 roku, poszerzono dostęp do edukacji i służby zdrowia W dwa lata później jego intrygi doprowadziły do wojny etnicznej. Pyszny, nieufny z natury i odgrodzony od rzeczywistości murem dworzan, Mugabe z bohatera ludowych pieśni stał się uosobieniem wszystkich wad i przywar afrykańskich satrapów. Znany, uświęcony rytuał, czyli afrykański model socjalizmu, rozwijał się w kierunku dyktatury, destrukcji i wszechobecnej korupcji. Kraj pogrążał się w nędzy.

W lutym 2000 roku rozpoczęła się akcja okupowania przez weteranów partyzanckiej wojny z rasistowskim rządem w ówczesnej Rodezji Południowej białych wysoko produktywnych farm, które stanowiły jeden z filarów gospodarki kraju. Dowodził nimi Chenjerai Hunzvi, porównujący siebie do Jezusa Chrystusa i Che Guevary. Watażka, noszący ciepły przydomek „Hitler”, był pewny siebie. Takim zachowaniem charakteryzowały się afrykańskie elity wykształcone w Europie. Zawsze w nienagannym garniturze, ze złotą bransoletką, sygnetem z brylantem. Studiował medycynę w Polsce i ożenił się z polską damą, która jednak nie wytrzymała długo u jego boku i dzięki pomocy polskiej ambasady zbiegła do kraju. Pupil Mugabego, który był oskarżany o liczne malwersacje, nigdy nie stanął przed sądem. Zmarł na AIDS w 2002 r.

Kampania terroru i zastraszenia wśród białych, uznawanych przez czarną ludność za marionetki rządu brytyjskiego, rozwijała się przy cichym poparciu Mugabego, dla którego była świetną okazją do rozprawy z czarną opozycją, która rzekomo zdradziła kraj na rzecz białych. Na dobrą sprawę dla prezydenta akcja wywłaszczania nie była niczym innym niż sprawiedliwym gniewem ludu, swoistą zemstą dziejową za grzechy Cecila Rhodesa, który 100 lat temu zawładnął ich ziemią. W maju 2002 roku rząd wydał nakaz dla ponad 3000 z 4700 białych farmerów dobrowolnego opuszczenia majątków ziemskich. Ci, którzy się sprzeciwiali, wylądowali w więzieniu, gdzie ich torturowano, gwałcono, niektórych nawet zamordowano. Nie było wyjścia. Spakowało się także wielu, których nie było na liście persona non grata.

Ziemie nie trafiały jednak do bezrolnych, tak jak obiecywał prezydent, lecz do zasłużonych działaczy partyjnych Komitetu Centralnego i Biura Politycznego. Farmy wymagają fachowych rąk do pracy, potrzebują ludzi z inicjatywą, pracowitych, miłujących ziemię. Nowi właściciele nie potrafili na niej pracować. Nic dziwnego, że coraz częściej spotyka się dziś farmy zdewastowane i porzucone. Żyzne ziemie leżały odłogiem, a tysiące miejsc pracy w rolnictwie zostało utraconych.

Fala wywłaszczenia obszarników to dramat dla kilku tysięcy rodzin białych farmerów, które od pokoleń gospodarowały na tych terenach. Zostawili w Zimbabwe nie tylko dorobek całego swojego życia, ale i groby swoich przodków. Prawie wszyscy liczyli do ostatniej chwili na to, że coś się zmieni, że nie będą zmuszeni emigrować w nieznane i rozpoczynać życie od zera. Szczęście uśmiechnęło się do czterystu rodzin, którym łaskawie pozwolono jeszcze pozostać. Ale na jak długo? Kiedy rządzący powrócą, aby palić domostwa, dokonywać samosądów?

Od czterech lat, niegdyś jeden z najbardziej rozwiniętych i najlepiej zorganizowanych krajów Trzeciego Świata, stał się stopniowo jedną z wysp archipelagu nędzy, gdzie na co dzień dochodzi do łamania podstawowych praw człowieka. Ta przemoc i terror ściągnęły na Mugabe potępienie całego świata.

Podczas gdy jeszcze w 2002 roku kraj odwiedziło ponad 2 miliony obcokrajowców, zostawiając pół miliarda dolarów, w ostatnich dwóch latach burza polityczna wypłoszyła cudzoziemców. Wiele komfortowych lodge i hoteli świeci pustkami. Nawet kamienny kompleks Wielkiego Zimbabwe, pozostałość po zagubionej w czasie cywilizacji, nie przyciąga podróżników. Szczątkowy ruch obserwuje się tylko wokół Victoria Falls, najwspanialszego wodospadu na kontynencie, leżącym na granicy z Zambią. Poza tym rejonem turystów nigdzie nie widać.

Ze względu na niepewne czasy przestali też przyjeżdżać bogaci myśliwi, kultywujący złotą legendę romantycznego safari – zauważa Claudio De Leo z Jingle Bells Lodge. Zimbabwe zawsze było jednym z najlepszych miejsc na taką przygodę, znanym z dobrych hoteli i wzorowej organizacji polowań. Przede wszystkim jest tu dużo zwierzyny gwarantującej rekordowe trofea, a wiadomo, że myśliwi polują nie tylko dla własnych przeżyć i wspomnień, ale także dla zdobycia szczególnych trofeów. To właśnie tu była zawsze zapewniona wielka piątka (słoń, bawół, nosorożec, lampart, lew), obiekt pożądania myśliwego, a zarazem niekłamana groza.

W Zimbabwe, określonym ostatnio przez rząd Stanów Zjednoczonych jako jedno z sześciu najbardziej tyranizowanych państw na świecie, dominuje spokój. W Harare nie widać nawet charakterystycznego dla wielu miast afrykańskich zgiełku muzyki, mrowia ludzi czy korków samochodowych. Miastu, zbudowanemu w stylu europejskim, dodają koloru fiołkowe jacarandy i kaskady bugenwilli.

Joseph, młody pisarz z Bulawayo przypomina miejscowe przysłowie o pływach morskich, które świetnie oddaje obraz kraju: „Gdyby Mugabe potrafił wykorzystać przypływ niepodległości, to Zimbabwe miałoby szansę stać się modelowym państwem Afryki. Ale tego nie uczynił i teraz odpływ, niczym potworna cofająca się fala tsunami, ciągnie kraj w koszmarne głębie”.

Chce wierzyć, że któregoś dnia wrócą tu turyści.