Wbrew pozorom szkolenie przyszłych wilków morskich na pokładach statków żaglowych nie jest anachronizmem.

„Statek żaglowy, tryumfalny wyraz ludzkiego geniuszu na morzu, wcielenie najdoskonalszego piękna, zapewnia większą przygodę niż odrzutowiec. I nie ma na świecie piękniejszych komend niż: przebrasować grotmbramsel!, zwinąć górny marsel!, poluzować fokstensztaksel!. Architektura składająca się z lin konopnych i płótna bawełnianego jest najpiękniejszą architekturą jaką można podziwiać w naszej industrialnej epoce” – takimi słowami Vittorio G. Rossi, współczesny włoski Joseph Conrad, rozpoczął przedmowę do mojej książki o wielkich żaglowcach szkolnych w czynnej służbie.

Na początku ubiegłego wieku niezdarne oceaniczne parowce zaczęły zdecydowanie wypierać smukłe o harmonijnych kształtach klipry, osiągające rekordowe prędkości kilkunastu węzłów, a trochę później także i stalowe olbrzymy – windjammery, przewożące po 6.000 ton ładunku, które nie wytrzymywały wyścigu ze statkami o napędzie mechanicznym posiadającymi większe walory ekonomiczne. Po II wojnie światowej zanosiło się już na całkowity zmierzch złotej epoki statków żaglowych, których eksploatacja okazała się nie rentowna.

Niektóre państwa, wbrew wysokim kosztom utrzymania, postanowiły jednak zachować je na użytek szkoleniowy, ale nieoczekiwanie nadeszły trudne chwile. Katastrofa czteromasztowego barku niemieckiego „Pamir”, który w 1957 roku w czasie huraganu na Atlantyku poszedł na dno z 74 kursantami na pokładzie, wstrząsnęła całym światem i rozpętała istną burzę na temat sensu przysposabiania do fachu marynarskiego na archaicznych jednostkach, kiedy u schyłku drugiego Milenium dominuje wszechobecna technologia.

Statki napędzane siłą wiatru wygrały jednak batalię o przetrwanie. Wykształcenie oficera nie polega wyłącznie na nauczeniu go kierowania statkiem, ale także, a może przede wszystkim na zahartowaniu do wykonywania męskiego zawodu w specyficznych warunkach, w codziennym trudzie na podniebnych rejach i w nieustannym zmaganiu z morskim żywiołem żeglując w spienionej kipieli, w zawiłym labiryncie mielizn, wysp i skał, w mglistą lub szkwalistą pogodę. Tylko w ten sposób nowicjusz może przemienić się w prawdziwego wilka morskiego.

Z sentymentem zachowuję w pamięci rejs na „Amerigo Vespuccim”, włoskiej marynarki wojennej, przypominającym XIX żaglowiec z eleganckim złoconym galionem dumnie głoszącym sławę florenckiego żeglarza. Panująca na nim niepowtarzalna atmosfera sprawia, że żaden rejowy statek świata nie budzi takiego zachwytu i nie może równać się z nim pod względem fascynującego piękna. Pomimo swoich 76 lat wciąż zadziwia idealnym stanem. Tekowy pokład lśni czystością, błyszczą ornamenty kabestanu, a mosiężny dzwon świeci niczym złoto. Anglicy nazywają to „ship shape”, okrętowym fasonem, czyli wzorowym ładem i porządkiem.

O tak pedantyczną pielęgnację dba nie tyle 350 osobowa stała załoga, co 140 kadetów Akademii marynarki wojennej w Liworno, którzy po zakończeniu dwóch semestrów odbywają na nim swoją pierwszą morską praktykę. Nie jeden z nich przyznał, że z ogromnym trudem dobrnął do końca szkoleniowej podróży. Dzień zaczyna się od zwinięcia hamaków i toalety statku, czyli rytualnego szorowania cegiełkami desek pokładowych. Potem przychodzą wykłady, ćwiczenia i typowe czynności: naprawa żagli i olinowania, konserwacja kadłuba, roboty linowe, skrobanie rdzy z łańcucha kotwicznego, czyszczenie okuć, naprawy ciesielskie. W międzyczasie okrętowy dzwon swoim metalicznym uderzeniem przywołuje niektórych na kolejną wachtę. Ktoś musi przecież dniem i nocą sterować statkiem, pełnić służbę obserwatora na „oku” i ustawiać do kierunku wiatru 2.500 m2 żagli, równej powierzchni 15 boisk do siatkówki. Dzień w dzień, ten sam precyzyjny rytm wytężonych prac, ten sam rygor i dyscyplina, co zresztą jest założone w planie podróży morskiej. Nie bez racji XIX wieczny tzw. „katechizm filadelfijski” przypominał marynarzom: „sześć dni będziesz pracować w pocie czoła, a siódmego będziesz szorował pokład i skrobał łańcuchy”.

O zachodzie słońca na „Amerigo Vespucci” wszyscy wolni od służby zbierają się na rufie do ceremonii opuszczenia bandery, która spływa wolno w trakcie odmawiania modlitwy marynarza. Po jej zakończeniu czekają ćwiczenia z sekstantem. A po co, skoro istnieje nawigacja satelitarna?. A po to, aby nie zgubić się na oceanie kiedy zawiedzie elektronika. Dlatego trzeba opanować trudną sztukę astronawigacji z jej skomplikowanymi rachunkami algebraicznymi, logarytmami i sinusami.

Kiedy zmęczenie osiąga swój punkt szczytowy i kursant zmoczony do ostatniej nitki bryzgami fal zasypia na stojąco, budzi go z letargu nowe polecenie: „Wszyscy na pokład! Do zwrotu przez sztag!”. Powiał przeciwny wiatr i statek musi lawirować. Zatem należy wykonać niezliczoną ilość, skomplikowanych dla oka szczura lądowego, czynności manewrowych przy 23 żaglach, używając do tego kilku kilometrów ciężkich lin: szotów, halsów i brasów. Przy słabym wietrze zwrot ten może zabrać nieraz i pół godziny i nie zawsze statek chce przejść linię wiatru. Wtedy trzeba uciekać się do wykonania długiego niezgrabnego zwrotu przez rufę. Dla widza z zewnątrz taki manewr jest zawsze wspaniałym widokiem.

„Chłopiec wypływający pod żaglami na morze, wraca mężczyzną”, wspominał swego czasu amerykański admirał John Bergen. A Joseph Conrad, doświadczony kapitan żaglowca i najwybitniejszy piewca morza w literaturze światowej, podkreślał fakt modelowania duszy osobliwych ludzi, jakimi są marynarze, czyli hartu, odwagi, tężyzny i wytrzymałości. Mówił też, że właśnie na żaglowcu młody człowiek najlepiej uczy się pokory wobec nieprzewidzianego i bezustannie niebezpiecznego morza.

Jak formuje się charakter widziałem w czasie letniej kampanii na duńskim rejowcu, pięknym i wyniosłym „Danmarku”. Po wyjściu z portu 16 osobowa stała załoga z trudem dawała sobie radę z 60 praktykantami w wieku od 16 do 20 lat. Po kilku tygodniach surowej szkoły wyrósł zdyscyplinowany, zżyty i zgrany braterski kolektyw. Nie zapomnę chuderlawego, z dziecinną buzią Kaata, który początkowo pozostawał w tyle za roślejszymi i silniejszymi fizycznie kolegami. Wydawało się, że nie podoła czteromiesięcznej próbie. Zadziwił wszystkich, okazał się jednym z najlepszych kursantów, stał się krzepkim młodzieńcem i był najzwinniejszym na wantach.

Na wysokości Azorów trafiliśmy na sztorm. Dokoła rozpętało się piekło, ściany wody z hukiem zwalały się na pokład, wycie huraganowego wiatru i huk fal zagłuszały wszelkie rozkazy. Żołądek uciekał do gardła. W bezlitosnym zmaganiu z samym sobą i z żywiołem pewne czynności muszą być wykonane. I to dokładnie, bowiem żaglowiec musi utrzymać się na ustalonym kursie.

Koniecznym było zwinięcie żagli. Zawieszeni między niebem i rozszalałym morzem kursanci ze zgrabiałymi od zimna i wilgoci dłońmi, z trudem zbierali targane wiatrem, ważące co najmniej tonę nasiąknięte wodą płótno. Układając krnąbrny żagiel w fałdy przyciskali go brzuchem, po czym starali się wiązać do rei. Kilka razy mieli już go poskromionego, ale w ostatniej chwili chłoszcząc nielitościwie wyrywał się z rąk zanim zdołali go zamocować. Wreszcie zdążyli, w przeciwnym przypadku burza porwałaby go na strzępy. Zgrany kolektyw raz jeszcze wykazał się twardym wspaniałym duchem ludzi morza. Nie bez kozery mówi się, że dobrych marynarzy formują burzliwe morza.

Już samo utrzymanie się na rei zawieszonej na wysokości piątego czy ósmego piętra jest niebagatelną sztuką i wymaga nieugiętej woli. A co mówić o godzinnym zmaganiu kiedy przy wściekłym kołysaniu statku, maszt trzęsie się i przypomina huśtawkę. Dziś, jak i kiedyś to bezcenne doświadczenie pogłębia poczucie odpowiedzialności, wzmaga czujność, rozwija cechy koleżeństwa, wzmacnia poczucie wiary we własne siły.

Wielki żaglowiec to nie tylko kolebka przyszłych kapitanów, to także miejsce, gdzie pielęgnuje się dawne tradycje morskie, które tworzą swoisty savoir vivre czy kodeks morski niemający wprawdzie sankcji prawnych, lecz zawsze respektowany przez ludzi morza. Statek szkolny pełni także rolę ambasadora swojego kraju, rozsławia jego imię, a także spełnia funkcję reprezentacyjną podnosząc prestiż floty.

Zawinięcie fregaty przybranej galą flagową do portu pod jakąkolwiek szerokością geograficzną, towarzyszy uroczysty ryk syren okrętowych. Zwykle rezerwuje się jej najbardziej reprezentacyjne nabrzeże portu. Dla przygodnych widzów stanowi ona zawsze dużą atrakcję i wprawia w zachwyt tłumy ludzi przewijających się od rana do wieczora przez statek. Zdarza się, że jakiś emerytowany marynarz uroni łzę ze wzruszenia na wspomnienie swoich młodzieńczych lat. Bo właśnie na podobnym żaglowcu krzepły jego mięśnie i formował się charakter.

Od pół wieku brytyjskie Stowarzyszenie Szkolenia pod Żaglami organizuje zloty żaglowców nazywane „Operacją Żagiel”. Jej program przewiduje regaty, zawody sportowe, ale głównie integrację młodzieży i rozwijanie przyjaźni z załogami z różnych krajów. O organizację barwnego festynu ubiega się zawsze wiele portów, w których wielkie piramidy płótna są kluczowym punktem uroczystości narodowych. Rekordowe spotkanie miało miejsce w 1976 r. w Nowym Jorku. Spośród trzydziestu pływających na świecie rejowców pieczołowicie restaurowanych, na zlot przybyło aż 14. Takiej koncentracji floty Tall Shipów, jak nazywają Anglicy rejowe statki, w naszych czasach nigdy nie widziano.

Zdarza się, że podobny do białego obłoku, uskrzydlony piramidą płótna statek, pojawia się w zasięgu widoczności jakiegoś statku pasażerskiego. Wtedy kapitan zmienia kurs i zbliża się do żaglowca z romantycznej epoki, zapewniając pasażerom oględziny niepowtarzalnego spektaklu.

Na „Amerigo Vespuccim” po dzień dzisiejszy opowiada się o spotkaniu na środku Atlantyku. O zachodzie słońca podpłynął do niego potężny lotniskowiec Stanów Zjednoczonych, z pokładu którego sygnalista zapytał alfabetem Morsego: „Jaki to statek?”. „Amerigo Vespucci, włoskiej marynarki wojennej”, nadeszła odpowiedź. Wtedy poszły kolejne błyski lampą: „Jesteście najpiękniejszym okrętem jaki kiedykolwiek spotkaliśmy na morzu”, podczas gdy na jego pokładzie, w salucie morskim zniżono gwiaździstą banderę do pół masztu. Gest wzruszający do dna duszy.