Borneo. Już sama nazwa intryguje i pobudza wyobraźnię. Trzecia co do wielkości wyspa świata, znana jest jako jeden z najdzikszych zakątków globu, gdzie dominuje zabójczy klimat, bezmiar dżungli nie zbadanej przez służbę geodezyjną, trudno dostępne pasmo górskie i wreszcie kilka dziesiątków jadowitych węży, insekty, pijawki i zdradliwe rzeki górskie. Ponadto zmorę stanowią niezliczone choroby tropikalne. W takie wyprawy jak ta zabieram często lekarza. W Polsce cenię dzisiaj wśród specjalistów młodą, energiczną, ze sporym doświadczeniem Agnieszkę Wroczyńską z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni.
Odkryta przez Magellana w 1521 roku wyspa przywodzi też na myśl fascynujące historie piratów malajskich i złą sławę jej rdzennych mieszkańców Dajaków, owianych mgłą tajemniczości łowców głów. Ponad sto lat temu żeglował tu Joseph Conrad i stąd pochodzą niektórzy jego literaccy bohaterzy. Tędy wędrował Tomek Alfreda Szklarskiego. Stąd też czerpał natchnienie urzeczony zagadkowym czarem Wschodu inny pisarz, Somerset Maugham, a gość radży Brokke’a w Sawaraku, młody przyrodnik Alfred Russel Wallach, zgłębiał tu mechanizm doboru naturalnego.
Książki podróżnicze rozbudziły we mnie ciekawość świata. Dzięki nim jako młody chłopiec mogłem poczuć się mężczyzną, a jako dorosły, wrócić do lat kiedy byłem wyrostkiem. Dwadzieścia lat temu zaliczyłem „podróż życia”: przez Borneo wzdłuż równika. Wystawiony na ogromny trud, musiałem wykazać się żelazną kondycją, zdolnością adaptacji, ale głównie niezachwianą determinacją. Zarzekałem się wtedy, że za żadne skarby świata nie powtórzę takiej imprezy. Jednak w ostatnich czasach uparcie prześladowała mnie jedna i ta sama myśl: muszę tam wrócić. Głód przygody pośród tubylczych plemion na wyspie, która od młodzieńczych lat była dla mnie gwiazdą przewodnią, nie pozwalał mi usiedzieć spokojnie w domu.
Jest 2006 rok. Wspierany przez rząd indonezyjski, wyruszyłem z grupą menadżerów międzynarodowej korporacji, aby ponownie, po dwudziestu latach, przebyć na przełaj Borneo, tubylczymi pirogami i pieszo. Współpracuje ze mną bardzo doświadczony Nova Tejakusuma z agencji „Cross Indonesia”. Chcemy dotrzeć do wyizolowanego w głębi wyspy plemienia Dajaków, mającego mgliste pojęcie o tym, że żyją w jakiejś tam Indonezji.
Jest to wyprawa z cyklu „Przekraczanie barier osobowości”. To istny „challenging”, próba sił czy jak kto woli – wyzwanie do ekstremalnego pojedynku. Krańcowe obciążenia w warunkach ciągłego zagrożenia i niepewności, w których zostaje przekroczona optymalna dawka stresu, zarówno we wrogiej człowiekowi dżungli Nowej Gwinei, jak i na najeżonej niebezpieczeństwami pustyni Skeleton Coast, są surowym testem charakteru i możliwości, gdzie nie wystarcza wyrazista osobowość, kompetencje czy autorytet. Wystarczy spędzić kilka dni poza własnym środowiskiem, z dala od udogodnień naszej cywilizacji, gdzie wszystko ogranicza się do esencjonalnego minimum, aby najbardziej pewni siebie profesjonaliści mogli stracić grunt pod nogami.
Pierwsze obozy przetrwania, koktajl adventure, survivalu i adrenaliny, dla fachowców, liderów biznesu, firm konsultingowych czy finansjery, za którymi oglądają się „łowcy głów” (head hunters), organizowałem już wcześniej we Włoszech. Dziś z tych doświadczeń korzystają także Polacy z różnych branży i różnych szczebli.
Dyplom prestiżowej uczelni już nie wystarcza. Globalna konkurencja wymusza na liderach poszukiwanie nowych rozwiązań i narzędzi, a zatem nieustanny rozwój i edukację. Proponowane szkolenie very hard jest doskonałą szkołą charakteru i hartu ducha, rozwija zdolności kierownicze i przebojowość. Ma podnieść profesjonalizm kadr zarządzających, wzbogacić ich osobowość, poczucie własnej wartości i wysokiej samooceny. Ważne jest także doskonalenie współpracy w zespole i funkcjonowania w sytuacjach stresowych. „Realia dzikiej przyrody i niegościnnego klimatu, a zatem wyizolowanie, obciążenia, deprywacja, strach – mówił A.K., szef zarządzania personelem uznanej firmy inwestującej we własnych pracowników poprzez ich dokształcanie, – mają stymulować wiarę w siebie, determinację, elastyczność, odporność na stres czy ducha zespołowego, czyli to, co jest niezbędne, aby znaleźć się o krok przed innymi. Tego nie można wynieść z auli nawet najlepszego uniwersytetu”. Certyfikat ukończenia unikatowego stażu stanowić będzie nobilitację oraz element godny umieszczenia na czołowym miejscu w curriculum vitae każdego lidera.
Wyruszyliśmy z Pontianak, leżącego na równiku, rozpoczynając od żeglugi majestatycznym i szerokim Kapuasem, największą rzeką Borneo o długości 1143 kilometrów. Musimy być uważni w jej górnym biegu, gdzie kryje się cała seria zdradzieckich katarakt o egzotycznych nazwach: Pangin, Horirap czy Batu Lintang.
W dżungli komunikację zapewniają jedynie rzeki i poruszanie się jest uzależnione od stanu wód. Niski przyprawia o gęsią skórkę, kiedy stępka łodzi alarmująco zgrzyta o kamieniste dno, grożąc rozpruciem kadłuba. Po przeniesieniu bagażu po oślizgłych od glonów skałach, ostatkiem sił przeciągamy masywną pirogę 50 metrów i ponownie ją załadowujemy. Za kolejnym zakolem, następne płycizny oraz progi i ta sama harówka. I tak wiele, wiele razy w ciągu dnia.
Natomiast ciasne przełomy, zdominowane przez spienioną pośród wirów kipiel huczącego bystrza, stają się jeszcze bardziej niebezpieczne i trudniejsze do pokonania. Nerwy narażone są na ciężką próbę. Najmniejszy błąd sternika czy chwila nieuwagi „dziobowego”, który nie zdąży żerdzią odepchnąć się od wyrastających znienacka przeszkód, to początek niechybnej katastrofy. Zatem całą mocą silnika lawiruje on wśród głazów, aby wypatrzyć przesmyk pozwalający sforsować kataraktę. Pokonywanie progów jest jedną z tych sytuacji, których nigdy nie da się kontrolować do końca. Amerykański pisarz Ed Abbey porównywał te chwile do seksu: „Jedna trzecia przyjemności leży w oczekiwaniu. Połowa dreszczu emocji nadchodzi wraz ze zbliżaniem się. Reszta to tylko ekstaza albo ciemność”.
W Górach Muller Borneo stawia coraz większe bariery. Jesteśmy w objęciach monolitu zieleni i stęchłego powietrza przesiąkniętego duszną wszędobylską wilgocią, oraz otoczeni ustawicznym półmrokiem klaustrofobicznego lasu. Jego dno to gąszcz lian, epifitów, paproci, pnączy i grzybów. Botanicy wyliczyli, że na Borneo występuje 25 tysięcy roślin, równo cztery razy więcej niż w różnych strefach klimatycznych Europy. Pomimo tego bogactwa tylko jedna czwarta produktów jest jadalna. Rozbitek, który by tutaj wylądował, musiałby dobrze znać to środowisko, aby przeżyć. Bez dokładnych map przez 10 dni maszerujemy po śliskim dywanie ze zwiędłych liści o konsystencji mazi. Aby nie upaść, chwytamy się wszystkiego, co znajduje się w zasięgu ręki, najczęściej za palmę najeżoną kolcami, kalecząc coraz dokładniej ręce. Za każdym razem towarzyszy temu seria siarczystych przekleństw. Widzę, że męczą się i przewracają także boso idący tragarze. Piecze otarte krocze i bolą pełne bąbli i ran stopy. Przesuwam się na czworaka pod zagradzającym przejście zwalonym pniem drzewa. Ciężar na plecach rzuca na kolana, wytężam wolę, aby unosić wysoko omdlewające nogi, żeby nie potknąć się o plątaninę korzeni. Dokuczają chmary owadów żądlących boleśnie nawet przez ubranie oraz pot zalewający strugami czoło i oczy.
Duży wysiłek w gorącym powietrzu przesyconym wilgocią doprowadza do przegrzania organizmu, który nie jest w stanie usunąć ciepła przez parowanie potu, i w tych warunkach skapuje ze skóry jako ciecz. Pocenie zatem nie ochładza, a tylko odwadnia. Wyczerpany, z łomoczącym sercem, na grani udaru cieplnego, nie zdejmując plecaka, padam na wznak do wody. Istny błogostan!
Po stromych podejściach i zjazdach na siedzeniu po zboczu do wąwozu korzystamy z koryta potoku. Brodzimy po kolana, po pas w wodzie, wysilając się, aby nie dać się porwać bystremu nurtowi. Daje się we znaki ulewny deszcz, który jest w stanie zepsuć humor nawet weterana dżungli. „Teraz rozumiem, dlaczego Amerykanie przegrali wojnę w Wietnamie” – słyszę jedyny dziś komentarz zwykle gadatliwego Aleksa.
W tropikach ciemności zapadają bardzo szybko i trzeba rozpocząć przygotowywanie obozu na długo przed zachodem słońca. Pierwszą czynnością jest oczyszczenie poszycia leśnego, żeby uchronić się przed nieproszonymi gośćmi. Dajakowie w pół godziny montują trzy szałasy z bambusów, z zawieszoną pół metra nad ziemią platformą do spania. Wszystkie wiązania wykonują z rotangu, palmowej rośliny o giętkich długich łodygach, pociętej niczym rzemienie na wąskie paski. Aby uniemożliwić insektom wspinaczkę, smarują pionowe żerdzie sokiem świeżo zebranym po nacięciu pobliskiego drzewa.
Nie sposób uchronić się przed budzącymi obrzydzenie kleistymi pijawkami, wysypującymi się niczym z rogu obfitości i atakującymi każdy skrawek ciała. Dostają się na nas z ziemi, z krzaków i drzew i szybko wślizgują się pod ubranie, nawet przez dziurki od sznurowadeł do butów. Cieńsze od wykałaczki, po opiciu się krwią pęcznieją do grubości papierosa i wtedy same odpadają. Przechodzi dreszcz, kiedy ogląda się przez mikroskop upiorną gardziel pierścienicy z trzema szczękami wyposażonymi w 270 ostrych zębów godnych rekina ludojada. Tak uzbrojone stworzenie może przegryźć każdą skórę. Niebezpieczne bywają potem konsekwencje, ranki goją się z trudem, swędzą i mogą przyczynić się do infekcji. Wtedy zaleca się… przykładanie pijawki, aby oczyściła rankę. Osobiście stosuję inny sposób, pocieram takie miejsce przeżutymi liśćmi sakaliolo. Działa niezawodnie.
Po dwóch tygodniach od wyjazdu z Pontianak docieramy do zapomnianego zakątka świata w sercu Borneo. Do legendarnych Dajaków, żyjących daleko poza zasięgiem działania prawa. Sto trzydzieści lat temu francuska encyklopedia Obyczaje ludów świata pisała o nich: „Są skryci, zdradliwi i okrutni. Na całym świecie nie ma drapieżniejszych i bardziej zajadłych łowców głów. Każdy, kto nie należy do ich plemienia, jest wrogiem, którego czaszka powinna ozdobić ich domostwa. Mężczyzna jest tym bardziej szanowany, im więcej zetnie głów”.
Napotkana wspólnota składa się z kilkunastu rodzin mieszkających w tradycyjnym „longhouse”, długim domu na palach. Wysoki na kilka metrów dom ma ochronić przed powodzią i atakiem nieprzyjaciół. Pod nim kręcą się nieustannie chrząkające i mlaskające szare, szczeciniaste świnie, podobne do dzików, które w mgnieniu oka pożerają wszystko, co spadnie na ziemię z werandy. Towarzyszą im kury i koguty, podczas gdy psy, nieocenione na polowaniach i używane do pilnowania domu, mają prawo mieszkać na górze i prosto z garnków wyjadać resztki posiłków.
Pełen godności wódz o twarzy nie wyrażającej żadnych emocji, badawczo nas lustruje, by potem przyzwolić na zatrzymanie się. Ma tatuaż pokrywający całe ciało i pali cygaro z liścia dzikiego bananowca. Wręczamy mu podarunki: sól, noże, garnki, tytoń, chininę. Noszący się dumnie mężczyźni, z nierozłącznym mandau za pasem, mają umięśnione torsy, brunatną skórę, czarne oczy i wyskubane brwi oraz rzęsy. Kobiety są bardzo szczupłe i zaskakująco ładne. Mają okrągłe buzie, drobne nosy i rozciągnięte płatki uszne, w których wiszą ciężkie miedziane pierścienie. Także one są ukraszone tatuażami o różnych motywach. Niektóre demonstrują w uśmiechu karmazynowe usta i poczerniałe zęby od żucia orzeźwiającego i odkażającego przewód pokarmowy betelu.
Wpatrując się w półmroku na pół nagie dziewczęta z zuchwale sterczącymi piersiami, ocieram się głową o owoce kokosowe wiszące w rotangowej siatce pod powałą chaty. W sekundę później pojmuję, że nie są to wcale kokosy, a zakurzone zasnute pajęczyną, poczerniałe od kuchennego dymu czaszki ludzkie.
Opisywany tak często w powieściach przygodowych makabryczny dowód walk plemiennych nie wzbudza wcale mojej litości dla ofiar. Jedynym uczuciem jest śmiertelny, paraliżujący zmysły strach. Nawet nie reaguję na rzucone mi „salamat tidur, tuan!”, dobrej nocy, panie. Przyciskając do siebie sztucer, przez całą noc nie zmrużyłem oka.
Rano podeszły wiekiem wojownik z melancholią w głosie opowiada o swoich wojennych wyczynach, demonstrując, jak owijał sobie wokół pięści włosy ofiary i dwoma mocnymi ciosami mandau, rodzajem maczety, na krawędzi której wykonane jest kilkanaście nacięć, tyle ile trofeów wrogów – odrąbywał głowę. Mam zatem uzasadnione wątpliwości, czy proceder „panjamon” rzeczywiście nie jest jeszcze praktykowany. Aby pozyskać zaufanie i przychylność, od samego początku pamiętamy o dekalogu savoir-vivre’u wśród krajowców. Chcę wierzyć, że przyniesiony worek podarków pozwoli nam zdobyć ich serca. Misjonarze są zgodni, że pradawny obyczaj został już dawno zarzucony, chociaż… podobno różnie bywa na wojnach międzyplemiennych. Tak czy owak, ja, wytrawny poszukiwacz przygód, po dotarciu do cywilizacji doceniłem fakt, że żyję.
Wokół panuje spokojna atmosfera, żadnego płaczu małych dzieci. W tej społeczności matriarchalnej kobiety stanowią głowę rodziny. Oczywiście zajmują się przygotowywaniem posiłków, opiekują się dziećmi, tkają maty, uprawiają małe pola ryżowe. Mężczyźni często biorą dzidy i udają się na polowanie, które może trwać nawet kilka dni. Po drodze żywią się jadalnymi roślinami, korzeniami, tym wszystkim, co dżungla może im ofiarować. Zwykle wracają z jakąś zdobyczą. Raz jest to dzik, innym razem małpy, węże, jeleń.
Dzieci kręcą się wszędzie. Podobnie jak u wszystkich innych ludów prymitywnych, tak i tutaj zajmują one miejsce uprzywilejowane. Obiektem zabawy jest półmetrowy waran, potomek prastarych gadów, przywiązany do palmy. Okrążony przez maluchów syczy groźnie i bije ogonem o ziemię, aby odstraszyć intruzów. Ich dzieciństwo nie trwa jednak długo. Miejscem edukacji młodych Dajaków stanie się niedługo dżungla.
Chrześcijańska kolonizacja jeszcze ich nie dosięgła, pozostali animistami, o czym świadczą wyrzeźbione w drzewie posążki. Łagodni w obyciu, żyją w doskonałej symbiozie z lasem, dostarczającym im wszystkich niezbędnych rzeczy: pożywienia, drewna opałowego, budulca, lekarstw, nie zamierzają pogodzić się z procesem wywłaszczania terytorialnego. Wiodą prymitywną i biedną egzystencję, ale nie marzą o bardziej stabilnym życiu, o lepszym domu, elektryczności, szkole, ubraniach czy nawet o telewizorze.
Ludność Borneo dzieli się na kilkanaście grup plemiennych. Wśród nich wyróżniają się Kajanowie, uważani za arystokrację, Ibanowie, Kelabici, Bidajacy i Punan, prawdopodobnie pierwsi mieszkańcy wyspy. Życie płynie tu monotonnie, wszystkie dni są podobne do siebie i tylko narodziny, choroby i śmierć są wydarzeniem. A ludzie umierają tu nie tylko od chorób, ale także giną w czasie polowań, przy wyrębie lasu, na wzburzonych wodach rzek.
Tuż przed świtem budzi nas głośne kukuryku, takie samo, jakie można usłyszeć na wszystkich szerokościach geograficznych świata. W porannej mgle, która otula wszystko dookoła, idziemy do pobliskiej rzeki wykąpać się. Toaleta, niestety, nie należy do dużej przyjemności, bo z rana woda jest bardzo zimna.
Niedawno pisano o Borneo. Odkryto tu prawdziwy „skarb medyczny”, roślinę, która po testach laboratoryjnych okazała się pomocna w leczeniu tak poważnych chorób jak nowotwory, AIDS czy malaria. Optymistyczne zapowiedzi. Szkoda jednak, że rabunkowa gospodarka leśna przyczynia się do nieodwracalnego niszczenia siedliska obfitującego w rośliny zdolne do ratowania wielu istnień ludzkich. Przedstawiciele WWF zarejestrowali też na zdjęciach zagadkowego drapieżnika, będącego prawdopodobnie nowym gatunkiem ssaka. Dziwne zwierzę przypomina rozmiarami domowego kota, ma ciemnorude futro i długi puszysty ogon. Ekolodzy przypominają, że systematyczna, dobrze przemyślana i naukowo zorganizowana grabieżcza destrukcja środowiska doprowadziła do zachwiania równowagi ekologicznej świata liczącego na Borneo 15 milionów lat, a który współczesne pokolenie zastało jeszcze w nienaruszonym stanie. Ostatnie odkrycie powinno wzmocnić wysiłki w celu ochrony lasu deszczowego wraz ze wszystkimi zamieszkującymi go stworzeniami.
Przekraczamy grzbiet wododziału w interiorze wyspy, teraz mamy już z górki. Termometr nie spada poniżej 30 stopni, nawet w nocy, która przynosi trochę wytchnienia. Przez chwilę dostrzegam Krzyż Południa, drogowskaz starożytnych żeglarzy, ale zaraz zakrywają go burzliwe chmury zwiastują kolejną nawałnicę. Nadciąga ogłuszający szum ulewy, któremu akompaniuje stado wyjących gibbonów. Nie ma nic gorszego na świecie niż kolejny dzień wkładać na siebie mokre ubranie i buty. I znów marzę o suchej odzieży i klimatyzacji, a także o posiłku przy stole i wygodnym łóżku.
Niektórzy widzieli wczoraj latającą jaszczurkę, z szerokimi błonami między palcami, która lotem ślizgowym miękko wylądowała na ziemi. Było też na naszej drodze kilka jadowitych węży o perfekcyjnym kamuflażu, wśród nich dzierżący rekord śmiertelności bungaro o charakterystycznej czerwonej głowie. Teraz napotykamy na różową mięsistą raflezję, największy pojedynczy kwiat na świecie, osiągający prawie metr średnicy. Ze względu na rozsiewaną intensywną woń gnijącego mięsa, Anglicy nazywają tę spektakularną pasożytniczą roślinę, czerpiącą substancje odżywcze z korzeni drzew, „lilia pachnąca trupem”.
Wyprawa z dala od masowej turystyki, zmusza do konfrontacji z pokusami i żonglowania na cienkiej linie odgradzającej ambicje i rozwagę od nadmiernego ryzyka. Pasjonująca przygoda łatwo może przemienić się w torturę. Wielu z nas ma głęboko poranione nogi, a silny jak tur Max cierpi na febrę, później okaże się, że zapadł na dengę, wyjątkowo uciążliwą chorobę wirusową przypominającą zwielokrotnioną grypę. Roznoszona przez komary, często doprowadza do zgonu. Pomimo stosowanej profilaktyki nie omija nas malaria, a ponadto jedna z łodzi rozbija się na wodospadzie. Skończyło się tylko na strachu, chociaż prąd uniósł trochę żywności. Oprócz odwagi, doświadczenia i zdolności improwizacyjnych, potrzebna jest zawsze odrobina szczęścia. Moi współtowarzysze zasługują na pochwałę. Wykazują motywację, zdyscyplinowanie i… poczucie humoru, istotną cechę w trudnych chwilach.
Przed południem ściemnia się, nie słychać już głosów ptactwa, wierzchołki drzew zaczynają falować i pierwsze olbrzymie krople spadają na ziemię. Zaraz potem niebo otwiera się i wszystko dookoła pogrąża się w wodzie. Nie możemy nawet normalnie rozmawiać, huk piorunów i szum wody zagłuszają nasze słowa. W porę zdążyliśmy wyciągnąć poncha i uchronić się przed ulewą, ale odzienie to silnie chłonie wilgoć i praktycznie także jesteśmy mokrzy. Po deszczu, który miał coś z atmosfery Sądu Ostatecznego, światło staje się bardziej intensywne, zieleń bardziej nasycona, a powietrze przypomina saunę.
Po miesiącu docieramy do toczącego mętne brązowe wody Mahakamu spowitego woalem porannej mgły. Do Samarindy, ostoi cywilizacji, pozostaje nam już tylko jeden skok. Przepływamy przez tereny, na których w latach 1982/83 trwający 18 miesięcy jeden z największych na świecie pożarów lasów strawił 20 procent drzew Wschodniego Kalimantanu.
Samarinda, kres pasjonującej przygody, obfitującej w ciągłe pułapki i deprywacje fatyg. Podróż w świat nieznanych przestrzeni okupiliśmy zdrowiem, zmaganiami z żywiołem i własnymi słabościami. Teraz już doskonale wiemy, co stanowi istotę dajackiego porzekadła: „Kto czterokrotnie przepłynął w górę rzekę i spłynął ją z prądem, staje się starcem”. Po prostu zostawiliśmy tam szmat swojego życia. Jednak już teraz czuję ciężar wspomnień, które trudno będzie wymazać z pamięci.