Mosul, upalne południe i gorący wiatr zapowiadający burzę piaskową. Kwitnący handel uliczny, korki samochodowe, dziewczęta ubrane po europejsku, internetowe kafejki, wszystko to sprawia, że prawie milionowe miasto nad rzeką Tygrys, przedstawia obraz normalności.

Refleksja ta trwa jednak krótko, bo oto ciszę zakłóciły silniki bojowych black hawków ubezpieczających konwój hummerów. W śmigłowcach zataczających kręgi na wysokości 150 metrów dostrzec można twarze strzelców przy ciężkich karabinach maszynowych.

Pięć minut później natykam się na oblany potem ośmioosobowy patrol żołnierzy ze 101 Dywizji Powietrznodesantowej, uzbrojonych w odbezpieczone M16 z granatnikami, poruszający się na całą szerokość dwupasmowej arterii w szyku diamentu, czyli prowadzący, ubezpieczający z boków i zamykający. Co jakiś czas gdzieś rozlegają się jakieś strzały.

Właściciel dobrze prosperującego Borg Bagdad Hotelu, w którym zatrzymałem się po trudach długiej podróży, udziela praktycznej rady: „Dla swojego bezpieczeństwa powinieneś wydrukować koszulki z arabskim napisem «Press», najlepiej: «German» czy «French Press», ale nie «Poland», bo żołnierze koalicji nie są postrzegani jako wyzwoliciele”.

Do Mosulu dotarłem po długich tarapatach. Urzędnik MSZ w Warszawie zapewnił, że wjazd do Iraku z Syrii jest całkowicie otwarty. Zatem nie tracąc czasu, prosto z lotniska w Damaszku wyruszyłem autem do odległego o 850 kilometrów przejścia granicznego w Al Ya’Rubiyeh. Po godzinnej wymianie kurtuazyjnych zwrotów i wypiciu dwóch kaw, kapitan imigracyjny skierował mnie do swojego przełożonego w… Damaszku. Był miły, ale i kategoryczny. „Tylko tam może pan uzyskać zgodę na wyjazd z naszego kraju do Iraku”.

Postanowiłem spróbować szczęścia w Al Bukamal, czyli w połowie drogi do stolicy. I tu także oficer dyżurny, nie przerywając wertowania stosu paszportów, ugościł mnie kawą i zimną oranżadą. Podczas towarzyskiej rozmowy, trochę ostentacyjnie anulował, z pomocą dziurkacza, co trzeci, czy czwarty paszport iracki.

„O, widzi pan. Ten paszport jest dobry, ale pieczątka upoważniająca do opuszczenia kraju jest sfałszowana. Albo ten, na przykład, pochodzi z nielegalnej produkcji”. W trakcie wprowadzania mnie w arkany podrobionych dokumentów, nieoczekiwanie oświadcza, że nie może mnie wypuścić. Niezbędna jest zgoda jego zwierzchnika w Damaszku.

Nie powiem, ambasada polska zajęła się mną pieczołowicie, dziwiąc się jednak, że nie przybyłem do niej od razu. W nocie wysłanej jeszcze w czerwcu do MSZ informowała, że na wjazd do Iraku potrzebna jest zgoda syryjskich władz granicznych, chociaż można ją także uzyskać bezpośrednio na granicy. W drodze do Warszawy informacja ta stała się dezinformacją i w efekcie nierzetelności jakiegoś gryzipiórka straciłem trzy pełne doby w moim życiu i trochę zdrowia na pokonanie dodatkowych 1700 kilometrów. Polska placówka wystąpiła z pismem do syryjskiego MSZ, a to z kolei skierowało moją sprawę do centralnego biura imigracyjnego, gdzie, tylko dzięki zaangażowaniu mojego przyjaciela biznesmena, zebrałem około tuzina podpisów niezbędnych do uzyskania niedużej pieczątki pozwalającej na kontynuowanie podróży.

Pozostawiam za sobą Mosul, bo chciałbym poznać inny Irak, rzadko odwiedzany przez dziennikarzy, mianowicie Kurdystan, odwiecznie walczący o swoją tożsamość. Jego mieszkańcy stanowią największy na świecie, bo liczący ok. 25 milionów ludzi naród, nie posiadający własnego państwa. W 1926 roku Liga Narodów podzieliła te ziemie między Turcję, Irak, Syrię i Iran, ale wieloletnie próby utworzenia republiki czy uzyskania niepodległości spełzły na niczym. Narastały różne konflikty i bratobójcze walki, po których Iracki Kurdystan został dewastowany i represjonowany.

W 1991 roku Amerykanie zrezygnowali ze zdobycia Bagdadu. Wtedy wywierały na nich presję Arabia Saudyjska, która nie chciała ewentualnej demokracji w Iraku zdominowanym przez Szyitów, i Turcja, która obawiała się, że w demokratycznym kraju Kurdowie mogliby uzyskać autonomię, stając się przykładem dla 15 milionów rebeliantów kurdyjskich gotowych do separatystycznej rewolty. W rok później, po raz pierwszy w historii, stworzono kurdyjski rząd. Jednak zawzięta rywalizacja i walka o przywództwo pomiędzy Patriotyczna Unią Kurdystanu (PUK) Dżalala Talabaniego i Kurdyjską Partią Demokratyczną (PDK) Maruda Barzaniego, spowodowała brutalną interwencję reżymu Saddama Husejna. Amerykanie zdołali jednak powstrzymać akcje zbrojne przeciw ludowi kurdyjskiemu.

Doktor Ali Mekail, absolwent Uniwersytetu Śląskiego i jego wieloletni wykładowca, dzisiaj dziekan wydziału weterynaryjnego na Uniwersytecie w Dohuk, z optymizmem patrzy na przyszłość Kurdystanu: „Zgodnie z tradycją mojej rodziny ja także chwyciłem za broń i wiele lat spędziłem w szeregach partyzanckich, walcząc przeciwko przymusowej arabizacji naszych wiosek. Do dziś, podobnie jak każdy dorosły Kurd, mam w domu kałasznikowa. Na szczęście dzięki niekontrolowanemu wybuchowi wolności wszystko to należy już do odległej przeszłości. Dziś czujemy się bezpieczniejsi, mamy godniejsze warunki życia i wiarę w lepsze jutro”.

Ali pragnie pokazać mi okolicę. Jedziemy po górzystym terenie pociętym głębokimi dolinami. W charakterystycznych dla Kurdystanu wioskach zbudowanych z błotnych cegieł, mieszkają ludzie dumni, słynni z wytrwałości i męstwa. „Widzisz, Jacek – Ali pokazuje mi wzgórze po drugiej stronie rzeki – tam była kiedyś moja rodzinna wioska. Reżym Saddama zrównał ją z ziemią, podobnie jak kilka tysięcy innych osad. Niewielu pozostało wśród żywych, a okrucieństwa dyktatora są trudne do opisania”.

Po godzinie dojeżdżamy do najwyższego szczytu górskiego pasma Ghora, na którym niczym twierdza średniowieczna widnieją ruiny jednej z dziesiątków megarezydencji Saddama, z której rozciąga się zapierający dech w piersiach widok. Jest weekend, wiele rodzin przyjechało tutaj na piknik, dużo jest osób młodych i nie brak też turystów arabskich.

Hamid El Rawi przyjechał tu z Bagdadu na kilka dni z żoną i szóstką dzieci. „Chcemy na łonie nieskazitelnej natury odpocząć od twardej rzeczywistości. Na ulicach stolicy panuje terror, strategia okupacyjna zawodzi i wydaje się, że jest ona drogą wiodącą donikąd. Mimo wszystko niepewność wyniesiona z akcji zbrojnej sił sprzymierzonych jest niczym w porównaniu z ludobójczą tyranią przeszłego czasu”, mówi idealną angielszczyzną bagdadzki turysta.

Moją podróż kończę w Irbilu, stolicy jednego z dwóch kurdyjskich „rządów”, będącego w strefie wpływów PDK. Mówi się, że jej twórca – Mulla Mustafa Barzani – na początku lat 60. pracował dla CIA, potem współpracował trochę z reżymem Saddama. Partii PUK zaś, z siedzibą w Sulejmanii, bardziej bliskiej Amerykanom, zarzuca się, że korzystała z silnego poparcia ZSRR i Iranu.

Przez wiele lat trwała zawzięta rywalizacja między dwoma ugrupowaniami, a chodziło głównie o zyski z eksportu ropy naftowej z terytorium Kurdystanu, chociaż problem dotyczył także i niedozwolonych chwytów mających na celu zapewnienie sobie większości głosów wyborców.

Doktor Mathat Suleiman, doradca ministra infrastruktury, absolwent wydziału budownictwa białostockiej politechniki, zapewnia, że obie frakcje zapomniały już o nieszczęsnych sporach i kilka lat temu zamknęły niechlubny rozdział historii. Pojednały się i przygotowują się do wspólnych wyborów oraz powołania jednego parlamentu oraz nowego rządu. „Chcemy zapewnić sobie prawdziwą demokrację, otworzyć drogę dla inwestycji międzynarodowych i wykorzystać w odpowiedni sposób drugie co do wielkości złoża ropy naftowej na świecie. Nikt z nas nie śni o niepodległym państwie, chcemy jedynie autonomii w federalnym Iraku”. Ten pogląd powtarzają wszyscy moi rozmówcy, bo zdają sobie sprawę, że Turcja jest zbyt zaniepokojona możliwością uzyskania pełnej niepodległości.

Minister obrony narodowej frakcji PDK, 70-letni Hmida Fanda, dysponujący kilkudziesięciotysięczną armią walecznych peszmergów, bojowników jednej z odnóg partyzanckiego ruchu oporu, mających wsparcie w strukturach plemiennych, zapewnia mnie: „Życzymy sobie autonomii na łonie demokratycznego Iraku”.

Ale nawet taki system mógłby rozgniewać Turcję, która od dawna uważa północny Irak za swoją strefę wpływów i z przyjemnością wysłałaby tu swoje wojska, tym bardziej że Amerykanie nie będący w stanie udźwignąć własnego ciężaru w Iraku i zapewnić mu szybką stabilizację, nie mają dość sił zbrojnych i liczą na dodatkowe kontyngenty, rzucam prowokacyjnie.

„W każdy poniedziałek mamy robocze spotkania z dowództwem amerykańskim, z którym utrzymujemy ścisłą współpracę. W epoce globalizacji żaden problem nie może być traktowany jako wewnętrzny — odpowiada zirytowany minister. – Wszystkie mają charakter międzynarodowy. Nic nie może usprawiedliwiać ewentualnej interwencji Turków. Nie wiemy do końca, czy możemy liczyć na parasol ochronny Stanów Zjednoczonych, bo nigdy nie otrzymaliśmy ich błogosławieństwa, żadnego sygnału, czy obietnicy poparcia. Mylą się ci, którzy sądzą, że bez nich zginiemy. Jeśli jej retoryczne poparcie dla naszej demokracji okaże się bez pokrycia, mu utrzymamy się tutaj. Może nie dokładnie tu, ale gdzieś tam – wskazuje odległe szczyty w trudno dostępnych górach. – Przez kilkadziesiąt lat walczyłem w partyzantce na pierwszej linii. Zapewniam, że wejście żołnierzy tureckich na nasze terytorium zmusiłoby nas do zbrojnego powstania. Ja osobiście stanąłbym na jego czele”.

Lojalność wobec Amerykanów po inwazji na Irak w 2003 r. wzmocniła Kurdów do tego stopnia, że dziś ich pozycja w ramach federacji jest bardzo silna. Są jednak sfrustrowani, bo boją się, że Stany Zjednoczone mogą pozostawić Kurdystan na pastwę losu. A Waszyngton nie chce się angażować by nie drażnić Turcji, kluczowego partnera w polityce bliskowschodniej. Trudno rozeznać się w spiskowych teoriach, oraz pokrętnych schematach intryg i knowań, które po cichu prowadzą Stany Zjednoczone.

Kurdowie wiedzą jedno: nie mogą stracić historycznej szansy zbudowania od podstaw nowoczesnej demokracji: tolerancyjnej i świeckiej.

W 2009 r, czyli po czterech latach, wróciłem do Kurdystanu irackiego. Stał się on najbardziej stabilną częścią kraju. Kurdowie zostali aktywnie włączeni w procesy tworzenia nowych suwerennych władz państwowych. Pierwszym prezydentem powojennego Iraku został w 2005 roku Dżalal Talabani.

Zastałem tu jednak nowy problem: spór terytorialny, coraz bardziej rosnące napięcia między Kurdami, a Arabami zamieszkującymi północną część Iraku. Punktem zapalnym jest Kirkuk, gdzie znajdują się jedne z największych w Iraku złóż ropy naftowej. Arabowie uważają to miasto za swoje, a Kurdowie utrzymują, że toni tu zawsze mieszkali, a musieli tylko się wynieść podczas dyktatury Saddama Husajna. W 2008 r. było przewidziane referendum mające rozstrzygnąć przyszłość miasta, ale do niego nie doszło.

Powiało też odwilżą z Turcją. Przebywająca z wizytą po raz pierwszy 33 latach w Bagdadzie turecka głowa państwa prezydent Abdullah Gul powiedział, że przyszedł czas na zakończenie wszystkich tych problemów, które przeszkadzają stosunkom między Turcją a Irakiem. To realny sygnał, że Ankara widzi szanse porozumienia z irackimi Kurdami, zaś ich cieszącego się daleko idącą autonomią Kurdystanu nie traktuje już jako zalążka przyszłego niepodległego państwa kurdyjskiego i wierzy w niepodważalność integralności terytorialnej Iraku.

Rzeczywiście wydaje się, że idea zjednoczenia ziem kurdyjskich w Iraku, Turcji i Iranie jest na razie mrzonką. Chociaż Kurdowie liczą na pełną niepodległość. W Irbilu poznaję lekarza Nebi Szerkaweya, od lat osiadłego w Białymstoku i reprezentującego PDK w rozmowach na szczeblu rządowym. „Historia Polski – mówi – pod wieloma względami podobna jest do naszej. Wy też wiele razy byliście pod zaborami, poznając smak goryczy i upokorzenia, ale dzisiaj macie wolność. Teraz nasza kolej”.