Kiedy pytają mnie, jak rodzą się projekty moich podróży, nie zawsze znajduję precyzyjną odpowiedzieć. Z Ha Long wszystko jest proste. Archipelag ten zafascynował mnie po obejrzeniem filmu „Indochiny”, będącego nostalgią za utraconą potęgą kolonialną. Zagadkowy czar egzotycznego świata Indochin uchodzi powoli w zapomnienie i ich koloryt oglądać można głównie na pożółkłych fotografiach w starych albumach. Chociaż… są jeszcze zakątki z atmosferą minionych czasów.
Wyspy rozrzucone na wodach zachwycającej Zatoki Tonkińskiej, były tłem dla Catherine Deneuve. Spodobała mi się nadużywająca opium, despotyczna kobieta, która żelazną ręką zarządza plantacją kauczuku, ukrywając kobiecą wrażliwość pod grubą, nie przepuszczającą uczuć skorupą, ale jeszcze bardziej utkwiło mi w pamięci bajkowe piękno krajobrazów wysp.
„Jeśli nie odwiedziłeś zatoki Ha Long, to nie byłeś jeszcze w Wietnamie”, pisał chiński poeta Xiao San. Wpłynąć do niej, to jakby zagłębić się w stare orientalne malowidło, zdmuchnąwszy pokrywający je kurz czasu, jest w tym coś magicznego. Tysiące maleńkich wysepek rysują się ciemnymi, wyrazistymi konturami na tle horyzontu, skąpanego w jaskrawych barwach zachodu; prawdziwie apokaliptyczny zachód słońca zalewa niebo krwistą czerwienią, świetliste strzały przeszywają na wylot nabrzmiałe chmury i rozpadają się na drżące złociste odłamki, połyskujące w wodach tej zachwycającej zatoki. Część tego fascynującego zakątka Wietnamu została uznana przez UNESCO w 1994 roku za obiekt światowego dziedzictwa przyrodniczego.
O świcie w różowej poświacie zabieram się z Hanhem Hoangthae z rybackiej wioski Baichay na kilkudniowy rejs dżonką, żeby z bliska ujrzeć ósmy cud świata, jak nazywają Wietnamczycy zatokę Ha Long. Przy kieliszku białego wina opowiada mi historię swojego życia. Był jeszcze dzieckiem, kiedy pod koniec wojny, w 1973 roku, pojawili się tu pierwsi rosyjscy turyści. W krótkim czasie Baichay stała się najsłynniejszą miejscowością letniskową całej Zatoki Tonkińskiej. Nauczył się więc paru słów po rosyjsku i zaczął pracować jako przewodnik. Potem uzyskał stypendium na studia w Moskwie, zdobył tam dyplom inżyniera, a następnie zatrudnił się w fabryce meblowej w stolicy byłego ZSRR. Za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie dom i tę właśnie łódź, która zapewnia mu przyzwoity dochód. Już nie pracuje z turystami rosyjskimi, bo ich miejsca zajęli Francuzi, Amerykanie, Włosi.
Wyspy rozciągające się na długości ponad dwustu kilometrów, to wystające z wody wapienne góry-wysepki mające nieraz 200 metrów wysokości. Niedostępne niczym skalne fortece, o niemal gładkich, idealnie pionowych ścianach, podziurawione są mnóstwem jaskiń. Wody deszczowe przesączały się do wapienia, rozpuszczały go i drążyły jamy, które z czasem powiększały się, tworząc podziemne komory i korytarze – dzieło trwającej miliony lat erozji. Wysp obrośniętych tropikalnymi roślinami jest prawie trzy tysiące. Ulegają nieustannej erozji w wyniku działania wiatru i wody, które rzeźbią ich powierzchnię, nadając im najwspanialsze kształty, przypominające to ludzką głowę podobną do sfinksa, to łabędzia, słonia czy walczących kogutów. Wszystko zależy od wyobraźni obserwatora i od tego, z której strony je ogląda.
Żeglujemy spokojnie po turkusowym morzu, pomiędzy nie zamieszkanymi wyspami, które z rzadka tylko mają jakąś nazwę. Niegdyś miejsca te stanowiły pewne schronienie dla piratów, którzy mogli cieszyć się spokojem w trudno dostępnych grotach i gromadzić tam łupy zdobyte podczas napadów. Wielu jaskiń do dziś nie zbadano, ponieważ wejścia do nich znajdują się bardzo wysoko na pionowych, skalnych ścianach i są praktycznie niedostępne od strony morza.
Już po zapadnięciu mroku ledwie słyszalny, niebezpiecznie bliski plusk wyprzedza zarys dżonki, która jest jeszcze ciemniejsza niż noc, odrobinę rozjaśniona dzięki morskiej fluorescencji, i przecina nam niespodziewanie drogę, ślizgając się bezszelestnie po powierzchni wody. Statek widmo, a może piraci? Można by napisać na nowo którąś z powieści Josepha Conrada, są tu wszystkie niezbędne elementy składowe, a atmosfera i sceneria dokładnie takie jak te, które stanowiły tło dla korsarskich napadów na okręty. Przychodzą mi na myśl romantyczni bohaterowie polskiego marynisty, rekiny, opium i rubiny.
Niestety romantyczne dżonki zostały już prawie całkowicie wyparte przez praktyczniejsze łodzie motorowe. A żal, bo nie mówiąc o ich uroku, te tradycyjne łodzie o specyficznej formie charakterystycznej dla budownictwa okrętowego w Chinach, posiadają znakomite właściwości żeglugowe tak na rzekach jak i na morzu. Mają płaskie dzioby i rufy, małe zanurzenie, obszerne nadbudówki z trzciny i szerokie, prostokątne żagle plecione z włókien roślinnych, napinane za pomocą wielu równoległych rejek.
Zatoka tak urzekła Guy Hamiltona, reżysera filmu „bondowego” Człowiek ze złotym pistoletem, z Rogerem Moore’em w roli głównej, że zażyczył sobie kręcenie scen właśnie w tym rejonie. Był rok 1974 i reżyser nie otrzymał zgody władz wietnamskich, musiał się zadowolić zatoką na południe od Phuket w Tajlandii, która w jakimś minimalnym stopniu przypomina Ha Long.
Legenda głosi, że wysepki rozrzucone na wodach Zatoki Tonkińskiej jest czubkiem długiego grzebienia ogromnego smoka, ducha wody, który spoczywa na dnie morza, gdzie schronił się po napaści na wrogów swego kraju. To jemu oraz czapli, duchowi gór, zawdzięcza się powstanie narodu wietnamskiego.
Mijamy wyspę Titowa z uroczą, mikroskopijną plażą, podarowaną swego czasu przez Ho Szi Mina kosmonaucie rosyjskiemu. Wkrótce zatrzymujemy się na wyspie Bonau. Z półmroku wyłania się budząca grozę i zachwyt olbrzymia grota, w której rybacy i ich rodziny znajdują ochłodę i wytchnienie od bezlitosnego, tropikalnego słońca.
Do jednej z atrakcyjniejszych zalicza się wyspę Bop Hon chroniącą w swym wnętrzu obszerny zespół jaskiniowy. Groty ciągną się w głębi ziemi przez setki metrów. Przemoczony od wysokiej wilgoci przybysz, z trudem porusza się w nieustannym półmroku. Każda z jaskiń wyróżnia się swoistym pięknem i ściśle się wiąże z barwnymi legendami. To podziemne zaczarowane królestwo z wielokolorowymi stalaktytami powstało w wyniku przeciekających od tysiącleci wód deszczowych.
W drodze powrotnej mijamy Cat Ba, największą wyspę archipelagu, jedną z kilku zamieszkałych. Wyspa i wody przybrzeżne są parkiem narodowym. W tym rejonie ichtiolodzy naliczyli 200 gatunków ryb, 500 mięczaków, 400 stawonogów oraz foki i delfiny. Jest już ciemno. Księżyc w pełni odbija się w morzu, uwydatniając czarny kontur śpiącego smoka: oto świat przepełniony spokojem, odległy o całe lata świetlne od nieznośnego chaosu naszych miast.
Rankiem od strony Filipin nadciąga świeży, wschodni wiatr, ogon tajfunu, który w miesiącach letnich często spada na wietnamskie wybrzeża. Natężenie wiatru słabnie po przejściu przez wyspę Hainan, a następnie przez barierę wysepek w Ha Long. To dlatego wody tutejszej zatoki nigdy nie są wzburzone.
W Baichay nie można nie zwiedzić malowniczego bazaru. Smakowity zapach smażonej ryby drażni nozdrza i żołądek. Nagła słabość uzmysławia mi, że mam apetyt na jedzenie. Podążam więc za smugą pociągającej woni. Wybieram jedną z knajpek. Wszystkie są jednakowo maleńkie, to raczej skromne szynki niż restauracje i wręcz przyklejone jedna do drugiej. Potraw jest tyle, że trudno dokonać wyboru. Przyglądam się wystawionym daniom: są tu najróżniejsze rodzaje ryb z rusztu, kraby, krewetki, duża ilość sosów ostrych, jak rybny „nuoc mam”, i łagodnych, pachnące warzywa, krajane zielone banany, mięta, pomidory, tapioka i oczywiście serwowany do wszystkiego ryż, przyrządzany na najdziwniejsze sposoby, także w postaci słodkiej i nieco kleistej papki.
Wchodzę między stragany, na których zalegają wykonywane ręcznie z niezwykłą starannością wyroby lokalnej sztuki. Subtelna, porażająca uśmiechem i elektryzująca spojrzeniem panienka zachęca do kupna towarów własnej produkcji. Wiele kobiet ma krwistoczerwone wargi i poczerniałe zęby od zapamiętałego żucia betelu. To zwyczaj szeroko rozpowszechniony wśród mieszkańców południowo-wschodniej Azji, przyzwyczajonych do tego łagodnego narkotyku. Aby uzyskać odpowiedni efekt, owija się kawałeczek owocu palmy arekowej w liść pnącej rośliny, zwanej pieprzem betelowym, Piper betle, dodając szczyptę gaszonego wapna z muszelek i substancje zapachowe, przede wszystkim gambir, czyli wyciąg z liści lub pączków krzewu Uncaria gambir. Kwas zawarty w orzechu areki niszczy szkliwo na zębach i szkodzi dziąsłom, nikomu to jednak nie przeszkadza. Wygląd, który dla mnie jest niemal odstręczający, tutaj nie uchodzi za niemiły.
Moją uwagę przyciąga melodyjny, nieco zawodzący głosik. Spostrzegam drobniutką postać dziewczynki, ledwie widoczną spoza góry słomianych kapeluszy w kształcie stożka, charakterystycznych dla tego kraju. Do tego stopnia, że stały się częścią krajobrazu. Można je zobaczyć na pochylonych głowach kobiet, zajętych pracą na ryżowiskach, i na głowach wieśniaków, którzy popychają sochy ciągnięte przez czarne bawoły. Noszą je rybacy, mieszkający na zacumowanych w zatoce łodziach i mieszkańcy miast, przemieszczający się po ulicach rowerem, który jest tu podstawowym środkiem transportu.
Takie są właśnie Indochiny! Uwodziły i nadal uwodzą wielu podróżników atmosferą nieuchwytnej słodkiej melancholii. Chcę na długo zachować te wspomnienia. Mam nadzieję, że delikatna zasłona tajemnicy, spowijająca ten region, gdzie życie płynie spokojnym nurtem, proste jak w minionych dniach, nie prędko zostanie zerwana.