Wilgotny tropikalny upał rozleniwia i odbiera chęci do wykonania nawet najmniejszego wysiłku, podczas gdy wartki, majestatyczny nurt spływający w szerokim korycie Mekongu niesie gliniastozłote wody, silnie kontrastujące z bujną roślinnością zwieszającą się z wysokiego urwiska. Muszę się zebrać by przygotować aparaturę, bo właśnie apokaliptyczny zachód słońca zalewa niebo magicznym blaskiem złota różnych odcieni zdobiąc świat imponującą paletą barw. Przejmujące, niezatarte wrażenie, godne długiej kontemplacji.

Jestem w Luang Prabang, dawnej stolicy „Królestwa Miliona Słoni”, czyli Laosu. Z przyjemnością odnotowuje, że nic się tutaj nie zmieniło od czasów mojej ostatniej wizyty przed dziesięcioma laty. Miasto pozostaje wciąż jednym z najbardziej romantycznych i niezwykłych miejsc Indochin, ostatnim zakątkiem dziewiętnastowiecznej Azji, tak bliskiej sercu Josepha Conrada czy Ruyarda Kiplinga, która wydawało się, że już dawno nie istnieje.

Rozkoszuję się upajającą atmosferą nieuchwytnej melancholii, aromatem kadzideł, zapachem drzewa sandałowego i opium płynącego z nielegalnej palarni, oraz czarem idyllicznego pejzażu jakby żywcem wyjętego z dawnych sztychów. O świcie nasycam oczy widokiem stup skąpanych w różowej poświacie, oraz uroczystym rytuałem kwestowania bonzów z ogolonymi głowami w szafirowych habitach, którym mieszkańcy ofiarują garstkę ryżu, jarzyn i owoców, wieczorem zaś delektuję się złotymi kopułami pagod połyskującymi w świetle księżyca. Somerset Maugham, uznawany za najlepszego autora krótkich opowiadań, zainspirowany ich panoramą, pisał, że widok ten podnosi go na duchu „niczym nagła nadzieja w mrocznej nocy duszy”. Zaś Kipling mówił o nich jako o „przepięknym, migotliwym w słońcu cudzie”.

Indochiny, francuską posiadłość kolonialną w południowo-wschodniej Azji, wypromowały mit egzotyki, swobód moralnych i błogiej egzystencji na łonie klimatu monsunowego. Pół wieku temu Francja była zmuszona uznać suwerenność Wietnamu, Kambodży, Laosu i dziś na próżno można by szukać Indochin na mapie świata, których urzekająca aura zachowała się jednak na stronicach zakurzonych książek. Bądź w kinie. Melodramatyczny film „Indochiny” z Catherine Denevue, zimną blond pięknością z klasą, oddaje wiernie atmosferę tej epoki, przepojonej poezją i legendami pełnymi mistycyzmu.

Urok Wschodu fascynował mnie od zawsze. Niektóre nazwy zmieniały swoja pisownie. Sajgon dzisiaj nazywa Sie Ho Chi Minh, Birma – Myanmar, Syjam – Tajlandia, Rangun – Yangon, ale w mojej pamięci pozostaną na zawsze przesiąknięte magią nazwy ze starego atlasu, będące w stanie pobudzić wyobraźnię nawet najbardziej obytego podróżnika.

Trudno byłoby znaleźć lepszy sposób poznania Indochin niż spłyniecie rzeką, będącą jej symbolem. Nad brzegami Mekongu mieszały się bowiem wydarzenia historyczne z mitologią zagubionych cywilizacji, koegzystowały rożne religie. Dziś jeszcze nad tą arterią, źródłem dobrobytu i życiową droga komunikacyjną, zamieszkuje mieszanka ras ludzkich, spośród których duża część żyje w stylu zaprzeszłych czasów, reszta zbliża się do ery technologii, lub ją osiągnęła.

W tej fascynującej podroży pod flagą Discovery Channel towarzyszy mi kilku przyjaciół. Reżyser Jan Jakub Kolski w przerwie między jednym i drugim filmem fabularnym postanowił, z pomocą operatora Witka Chomińskiego, zrealizować serię dokumentów dla TVP oraz Discovery Chanell. Włoski reporter Giorgio Fornoni przygotowuje film dla Discovery Channel, Andriej Pawlow z „Komsomolskiej Prawdy” nadaje korespondencję dla swojej gazety, ja zaś przekazuję relacje dla Radia RMF. Na początku miałem obawy czy nie będziemy sobie zbytnio przeszkadzać. Okazało się jednak, że moi kompani są tolerancyjni, wytrzymali, zdolni przystosować się do nowych sytuacji i co niezwykle ważne, posiadają poczucie humoru, wszystko to co powinno zapewnić zdrową atmosferę w grupie.

Naszą wyprawę rozpoczęliśmy w sielskim nastroju budzącego się z letargu Laosu. Przedtem jednak otarliśmy się o Bangkok, jego smog i chaos, gdzie ekspansja ery kapitalizmu rozruszyła odwieczne wartości dziesięciowiekowej kultury buddyjskiej, okazując priorytet bogowi-pieniądzu. Dynamiczny rozwój biznesu turystycznego postawił Tajlandię na pierwszym miejscu wśród azjatyckich ofert wakacyjnych. W ciągu krótkiego czasu połowa kraju zamieniła się w istny Disneyland; inwazja 2 milionów turystów rocznie przyćmiła orientalną sakralność i spokój, jakie niesie ze sobą wiara buddyjska.

„Miasto Aniołów”, powstałe zaledwie dwieście lat temu, nigdy nie było zaliczane do zachwycających metropolii, ale zawsze posiadało swój egzotyczny blask. Dziś dusi się od spalin samochodowych ustępując w zanieczyszczeniu atmosfery tylko Meksykowi. Od tumultu dżungli urbanistycznej oderwałem się dopiero w barwnych świątyniach Wielkiego Pałacu, gdzie każdy może odnaleźć wewnętrzny spokój. Kolonialną atmosferę minionych czasów odczułem podczas kolacji w restauracji „Lord Jim’s”, mitycznego „Oriental”, jedenastokrotnie wybieranym najlepszym hotelem świata, gdzie na tarasie z widokiem na rzekę Chao Pya, Joseph Conrad rozpoczynał pisanie „Smugi cienia” a Somerset Maugham tworzył swoje utwory.

W ciągu dwóch godzin lotu przenieśliśmy się na drugi koniec świata: do Laosu, najbardziej tajemniczego regionu wchodzącego w skład Indochin. Życie płynie tu leniwym, niespiesznym rytmem, narzuconym przez naturę, która miała wpływ na ukształtowanie łagodnego i tolerancyjnego charakteru jego obywateli. Nikt się tu nie przemęcza, pracuje tyle ile potrzeba na zaspokojenie elementarnych potrzeb. Na ile różnią się między sobą mieszkańcy Indochin, świadczy utarte mienie Francuzów: „Podczas gdy Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie patrzą jak kiełkuje, a Laotańczycy słuchają jak rośnie”.

W Luang Nam Tha, przygranicznej osadzie, kilka kroków od Chin, Myanmaru i Tajlandii, nie sadzi się ryżu, uprawia się zaś papawer somniferum, mak opiowy. Wyizolowany od cywilizacji, leżący na wysokości 1.500 m npm region, stanowi cześć Złotego Trójkąta, krainy złej sławy, osłoniętej welonem konspiracji. Zatrzymujemy się u Lantenów, z plemienia Miao-Yao i żyjących w bardzo luźnej styczności z nasza cywilizacja.

Lentenowie są animistami i zachowali wielowiekowe tradycje i obrzędy. Odziewają się w sino samodziałowe ubiory a kobiety chętnie noszą masywną srebrną biżuterię i depilują brwi. Tuż za domami na palach rozciąga się nieduże pole makowe, na którym kobieta w asyście małej dziewczynki nacina zakrzywionym nożykiem zielone makówki, z których wypływa mleczny sok, tężejący w woskową masę, czyste opium. W tej wiosce zbiera się rocznie 50 kilogramów tego narkotyku i dwie trzecie zostaje spożyte na miejscu. Palą wszyscy, nawet kilkunastolatki.

Pod presją ONZ rząd czyni nieśmiałe kroki zdążające do zwalczania tej plagi. Przyjeżdżają inspektorzy, namawiają do upraw zastępczych, ale rezultaty ich agitacji są mało widoczne. Opium stanowi zbyt cenny produkt eksportowy i stąd jawna tolerancja okazywana przez polityków powiązanych z potężnymi siłami kontrolującymi obrót narkotykiem.

Wodami Mekongu ruszamy w dalszą drogę. Dzika natura pokrywająca brzegi rzeki wzbudza zachwyt swoim surowym pięknem. Poniżej Huay Xai pojawiają się ślady obecności niektórych grup etnicznych. Im bliżej Luang Prabang, tym częstsze ślady osadnictwa. Minęliśmy właśnie głębsze zakole, w którym kilka słoni zatrudnionych jest przy wyciąganiu z wody ogromnych drewnianych bali. Zwierzęta te po dziś wykorzystuje się tam, gdzie nie dojedzie żaden traktor. Nieco dalej dwa woły mielą ziarno, jak za czasów biblijnych, a chwilę później widać kobiety wypłukujące rzeczny piasek w poszukiwaniu złota, obok których grupa półnagich dzieci pływa wrzaskliwie na dętkach od ciężarówki.

Legendarny Mekong, jedna z najbardziej tajemniczych rzek świata, posiada wiele nazw lokalnych. Tajowie mówią Mae Nam Khong – Matka Wód, Chinczycy – Lancang Jiang, Burzliwa Rzeka, Khmerowie – Tonle Thom, Wielka Rzeka, a Wietnamczycy – Song Cuu Long, Rzeka Dziewięciu Smoków. Matka Wód liczy 4.350 kilometrów długości i przecina terytoria sześciu państw: Chin, Laosu, Myanmaru, Tajlandii, Kambodży i Wietnamu. Jej źródło zostało zlokalizowane zaledwie dziewięć lat temu przez wyprawę Michela Peissela, która ustaliła, że znajduje się ono na wysokości 4.975 m npm, w sercu niegościnnego płaskowyżu Rupsa-la Pass we wschodnim Tybecie. Rzeka płynie początkowo głębokimi wąwozami, by na południe od Luang Prabang otworzyć się w obszerną dolinę, gdzie jej bieg przerywają kamienne progi i duże wodospady w rejonie Khone.

Od tysięcy lat letnie wylewy użyźniają mułem pola, na których uprawia się ryż oraz wypełniają jezioro Tonle Sap, które w porze deszczowej powiększa się czterokrotnie stanowiąc się największym śródlądowym łowiskiem rybnym na świecie: 15 ton ryb z 1 km kw. W okresie ulewnych czerwcowych opadów zachodzi tu kuriozalne zjawisko geograficzne. Mekong wtłacza spiętrzone wody w koryto rzeki Tonle Sap, która zaczyna płynąć w przeciwnym kierunku. W listopadzie wezbrane wody obniżają się i rzeka powraca do swojego prawidłowego kierunku, co jest uroczyście świętowane w Phnom Penh. Poniżej stolicy Mekong rozlewa się w szeroką deltę, po czym wpada do morza dwiema głównymi odnogami.

Luang Prabang, Mekka turystyczna, wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Kultury, zatrzymuje nas na trzy dni. Wokół niezmącony spokój, puszysta zieleń, orchidee, lotosy w rozlewisku rzeki i wysokie palmy kokosowe. Na obiad w nadbrzeżnej karczmie zamawiamy rybę pa-bek z grilla, owiniętą w liść bananowy i przyprawioną pikantnymi, aromatycznymi ziołami. Na przystawkę serwują apetyczne jarzyny z alg. Po smakowitym posiłku sączymy lao-lao, wódkę ryżową, która nie trafia jednak do mojego gustu, chociaż Andriej nieśmiało próbuje przekonać, że korzystnie wpływa ona na dobre trawienie. W miesicie widać mało pojazdów, mimo tego nasz kierowca nie ma zbyt łatwej jazdy, bo coraz to musi objeżdżać kury i psy drzemiące na środku ulicy. Nawet przy tak znikomym ruchu, grupka kobiet z plemienia górskiego hmong idąca gęsiego po trotuarze, nie czuje się zbyt pewnie i przez dłuższą chwilę nie może się zdecydować na przejście jezdni.

Po raz kolejny przyciąga dzisiaj uwagę, i nie tylko moją, jeszcze jedna urodziwa kobieta. Porusza się z wdziękiem, posiada smukłą figurę, lśniące, kruczoczarne, gładko przyczesane do tyłu włosy, subtelne gesty, powściągliwy uśmiech, wszystko to, co jest w stanie zapewnić powodzenie każdej istocie płci pięknej. Nie ukrywam, że zawsze byłem wrażliwy na orientalną urodę kobiet, pełnych powabu, pogodnego usposobienia i uczynnych.

Zmieniamy temat, bo właśnie przejeżdżamy obok pałacu królewskiego, zbudowanego w 1904 r na początku dominacji francuskiej. W 1975 r. Sisavang Vathana, ostatni z dynastii 63 władców koronowanych, został wygnany stąd przez komunistów. Z wyjątkiem kilkoro dzieci, które przebywały na studiach w Paryżu, całą rodzinę umieszczono w obozie reedukacyjnym, gdzie Sisavang, odcięty od świata, poświęcił się ogrodnictwu, podobnie jak ostatni imperator chiński, którego historię przypomniał reżyser Bernardo Bertolucci w melodramatycznym kolossalu nagrodzonym dziewięcioma Oscarami.

Przed wieczorem wybieramy się na grób Henry Mouhota, jednej z legendarnych osobistości kolonialnych Indochin, który w połowie XIX wieku odkrył dla świata świątynię Angkoru ukryte przez stulecia w kambodżańskiej dżungli. Francuski przyrodnik samouk przez 10 lat uczył swojego języka w Petersburgu i długo przebywał też w Polsce. Po ożenieniu się z córką Mungo Parka, szkockiego podróżnika, który przyczynił się do rozwiązania tajemnicy sieci rzecznej środkowej Afryki i który zginął podczas napadu krajowców, w 1858 r Mouhot wyjechał do Bangkoku. Kierował wyprawą botaniczną pod honorowym patronatem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie. Zmarł w Vientiane na malarie w 1861 r w wieku zaledwie 35 lat. Rodacy nie zapomnieli o odkrywcy i wznieśli na wzgórzu dominującym nad rzeka Nam Khan samotny grób, otoczony dziś gęstwiną paproci.

Pokój hotelu o kolonialnej architekturze, z dużym wentylatorem pod sufitem, łóżko z baldachimem osłoniętym moskitierą i cykadą za oknem tworzą dobry nastrój do robinia notatek z zakończonego dnia.

Mówią, że Vientiane, stolica Laosu, liczy ponad pół miliona mieszkańców, ale trudno w to uwierzyć, przemierzając centralne uliczki zabudowane parterowymi domami, pośród których wyróżniają się sporadyczne, kilkupiętrowe budowle instytucji rządowych.

Pamiętam, że w 1975 r. spotykałem tu wyłącznie rowery, motocykl był rzadkością. W dwadzieścia lat później obok riksz pojawiły się auta i dziś jest ich stosunkowo dużo. „Czasy socjalizmu Made in ZSRR uszły w zapomnienie – mówi Umi Oum, urzędnik ministerstwa rolnictwa. – Przywrócono prywatny handel, oddano ziemie w ręce ludzi żyjących na roli, wprowadzono udogodnienia dla ruchu turystycznego i dla zagranicznych inwestorów”. Umi zarabia 40 dolarów miesięcznie i jest właścicielem Toyoty. Wyjaśnia, że teraz nastąpiły lepsze czasy, jest wiele możliwości zaokrąglenia zarobków. Jego syn dorabia na korepetycjach z angielskiego, brat na drobnym handlu, sąsiad zaś na łapówkach.

W Kambodży natykamy się na tradycyjny khmerski uśmiech i życzliwość mimo, że w kraju wciąż brak jest stabilności politycznej i gospodarczej. Niedaleko od Kratie, juz na terytorium Wietnamu, w prowincji Da Lat, żyją Montagnard. W rzeczywistości trzy czwarte mieszkańców tego kraju stanowią wspólnoty tubylcze, których jest 54. Francuzi nazywali ich ogólnie Montagnard, czyli góralami, ale miejscowi mówią na nich pogardliwie „Moi”, dzicy. Do jednego z tych plemion, zwanego Jarai, dotarłem na słoniach kilka lat temu.

Jarajowie są niskiego wzrostu, mają bursztynową barwę skóry i chodzą nadzy, jeśli nie liczyć wąskiej przepaski wokół bioder. Żyją z myślistwa posługując się kuszami i zatrutymi strzałami, oraz z prymitywnej formy rolnictwa. Osiedlili się na Wyżynie Annamskiej przed 2 tysiącami lat i nigdy nie utrzymywali dobrych stosunków z Wietnamczykami. Reżim komunistyczny ustanowił górskie tereny strefą „off limits” dla cudzoziemców i wprowadził przymusową „wietnamizację” zapominając o dewizie głoszonej przez Ho Chi Minha, że nie ma większego bogactwa nad niepodległość i swobodę.

Jarajowie przyjęli gościnnie naszą grupę. Na początek musieliśmy jednak przejść test prawdy. Polega on na tym, że każdy gość powinien wysączyć ćwierć litra „ruon ge”, ryżowego wina, aby udowodnić, że nie boi się upicia. Gdyby przyszedł ze złymi zamiarami nie ryzykowałby zadurzeniem alkoholowym, podczas którego mógłby niechcący wyjawić swoje nieszczere intencje. Po przejściu tej próby wydano na naszą cześć bankiet, na którym specjalnym rarytasem były pieczone… myszy.

W takich chwilach przychodzi mi nieraz na myśl pytanie, które zadawał juz sobie Bruce Chatwin, klasyk współczesnej literatury podróżniczej: „Co ja tu właściwie robię?”. I zawsze ciśnie mi się ta sama odpowiedź, że to żarliwa pasja życia, chorobliwa ciekawość świata wciąż pchają mnie uparcie w poszukiwaniu nowych przygód i silnych wrażeń. Nawet jeśli podróże oznaczają wysiłek, strach, niewygody i nierzadko także smak bliskiej śmierci. Na Borneo przeżywałem chwile silnego napięcia, kiedy nieustannie musiałem wybierać drogę w dziewiczym regionie. Pomylić rzekę znaczyło zostać tam na zawsze. Również lodowa odyseja w Jakucji dostarczyła chwil grozy. Wciąż pamiętam dzień, w którym przy temperaturze 50° zimna lód na rzece załamał się i cały zaprzęg reniferowy znalazł się w wodzie. Ryzykowałem życiem także podczas zamachu stanu w Nigrze i w Kambodży, kiedy helikopter Błękitnych hełmów na pokładzie którego leciałem, został ostrzelany przez partyzantów Pol Pota. Mimo wszystko, nawet jeśli odcięty od świata cierpiałem pragnienie i chłód, upał i głód, nigdy nie żałowałem swojego kroku.

W Kambodży obowiązkowo odwiedzamy kompleks świątyń Angkoru, drogocenny klejnot kultury khmerskiej, starożytną stolicę imperium, które od IX do XIII wieku dominowało w całej południowo-wschodniej Azji. Historyczne zabytki, przewyższające swoją monumentalnością egipskie piramidy czy pomniki kultury Majów, uznawane za jeden z najwspanialszych cudów świata, od kilku lat stanowią główną atrakcję w programach biur podroży proponujących wyjazd do Indochin.

Kończymy nasz wojaż w delcie Mekongu, gdzie na powierzchni 4 milionów hektarów, pośród tysięcy i tysięcy kanałów, rozciągają się rozlegle plantacje ryżu i kauczukowca, na których uwijają się cierpliwie przesiąknięci pogodą ducha wietnamscy wieśniacy. Dla nich wskazówki zegara czasu przesuwają się zdecydowanie wolniej niż w zachodnim świecie, pełnym agresji, stresu i niepohamowanej konsumpcji dóbr materialnych.

Trudno się więc dziwić, ze przybysz z kręgu współczesnej cywilizacji przemysłowej do tego stopnia zostaje urzeczony zagadkowym czarem Wschodu, osobliwą urodą kobiet, ulotnym momentem świtu, soczystymi kolorami, ekscytującymi zapachami czy egzotyczną kulturą mieszkańców regionu, odległego zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym, że ryzykuje wyjechać stąd z rozdartym sercem kochanka i dręczącymi wyrzutami sumienia, że musi opuścić swoja ukochana.