Na ciemnym, wulkanicznym piasku bieleją szczątki muszli, wyschnięte wodorosty, a także kości wielorybów, fok, a może nawet, któż to wie, marynarzy. O pustynny brzeg, który stał się grobem dla wielu żeglarzy, uderzają lodowate fale oceanu.

Jak okiem sięgnąć, roztaczają się zachwycające widoki, piramidy piasku, rzeźbione wiatrem gigantyczne wydmy, powietrze drgające od skwaru, jary i zagłębienia terenu wypełnione wodą, gdzie często schodzą się pustynne zwierzęta. Wokół panuje absolutna cisza i magiczny nastrój, który sprawia wrażenie kompletnej izolacji od reszty świata. Jesteśmy na otoczonym złą sławą Skeleton Coast, Wybrzeżu Szkieletów, lub jak mawiali kiedyś Portugalczycy, Wybrzeżu Piekieł. Gęste mgły, niebezpieczne prądy morskie, potężne fale, silne wiatry były tutaj przyczyną wielu tragedii. Na przestrzeni wielu kilometrów plaża usłana jest licznymi martwymi wrakami zasypywanych przez wydmy statków, które zżera stopniowo rdza, by w końcu doprowadzić do rozpadu na wiele segmentów.

W 1976 roku rozbił się południowoafrykański trawler rybacki „Suiderkus”. Dopiero kilka lat później natrafiono na szkielety członków załogi. Niezwykle dramatyczne przeżycia stały się udziałem 106 osób ze statku „Dunedin Star”, który osiadł tutaj w 1942 roku. Część pasażerów postanowiła ruszyć na pustynię i wkrótce ślad po nich zaginął. Inni pozostali na statku, licząc na pomoc z morza. Istotnie na sygnał SOS odpowiedziały trzy przepływające nieopodal jednostki, jednak sztorm uniemożliwił zabranie rozbitków szalupami. Dwa statki wycofały się z akcji ratowniczej, trzeci, „Sir Charles Elliot” utknął na mieliźnie 300 m od brzegu, pogarszając jeszcze bardziej sytuację. Po dwóch tygodniach z samolotu wojskowego zrzucono na spadochronach paczki z żywnością. Jeszcze tego samego dnia pilot zdecydował się wylądować na plaży. Ewakuowano kobiety i dzieci, ale przy starcie samolot zakopał się w piasku. Czarna seria nie opuszczała nieszczęśliwców. Ich odyseja zakończyła się dopiero po 26 dniach. W wigilię Bożego Narodzenia kilka pojazdów mechanicznych odnalazło część pozostałych przy życiu rozbitków, których przewieziono do Swakopmund.

Zdradziecki brzeg nie oszczędził także małych samolotów i aut terenowych, którymi zapuszczali się tutaj poszukiwacze diamentów czy też przygód. Rozbitkowie nie zawsze mogli liczyć na powodzenie akcji ratunkowych w tym bezludnym i odosobnionym zakątku południowo-zachodniej Afryki.

Wybrzeżem Szkieletów nazywa się potocznie cały morski brzeg Namibii, długi 2.000 kilometrów, ale w rzeczywistosci jest to czterokrotnie mniejszy pas niegościnnego terytorium, rozciagający się na szerokość 50-200 kilometrów od rzeki Ugambund po granicę z Angolą. Pierwszy Europejczyk stanął na tym pustynnym brzegu w 1485 roku, był to portugalski żeglarz Diego Cao. Pozostawił po sobie ślad, mały symboliczny krzyż z napisem informującym o swojej bytności na Przylądku Cross. Potem musiały upłynąć prawie cztery stulecia, nim następni odkrywcy przybyli do tego rejonu.

Historia najstarszej pustyni świata sięga 120-170 milionów lat wstecz, do epoki, kiedy dzielił się pradawny ląd Gondwana, dając początek Afryce Południowej i dostarczając tym faktem argumentów na potwierdzenie teorii dryfu kontynentów. Liczne podobieństwa, zachodzące między skałami afrykańskimi a brazylijskimi, stanowią jego niezbity dowód. Z epoki nieco nam bliższej, od 20 do 8 milionów lat temu, pochodzą złoża diamentów aluwialnych w ujściach rzek, dzisiaj często wyschniętych.

Posępne pustkowie przechodziło różne koleje losu. Stanowiło terytorium wydzielone na potrzeby ludności autochtonicznej Bantu, potem znalazło się w centrum zainteresowania geologów. Duże spustoszenie poczynili tutaj kłusownicy, niszcząc bogatą faunę. Celem ochrony środowiska naturalnego w 1971 roku cały obszar został objęty ścisłą kontrolą. Do utworzonego rezerwatu Skeleton Coast, stanowiącego okruchy dawnego świata, można wjechać tylko po uzyskaniu specjalnego zezwolenia w stolicy Namibii. Wydaje się je z reguły tylko do Terrace Bay. Dalej na północ można podróżować wyłącznie w sposób zorganizowany, w grupie liczącej nie więcej niż dziesięć osób. Masowa turystyka z pewnością zagroziłaby delikatnej równowadze ekologicznej regionu.

Klucz do tego królestwa posiada od wielu lat Louw Schoeman, adwokat, który zawiesił togę poświęcając się całkowicie roli przewodnika. Przywozi turystów swoim samolotem do bazy campingowej Sarusas, skąd wraz z synem Andre zabiera ich Land Roverami na spotkanie z niecodzienną przygodą na terytorium z rzadka odwiedzanym przez człowieka. Nie tylko zna on doskonale pustynie, w której jest zakochany, ale także ochrania ją przed klusownkami, polującymi głównie na nosorożce, których rogi sprzedają po cenie złota. Sproszkowany róg zalicza sie do cennego lekarstwa i jak głosi fama jest doskonałym środkiem przeciwgorączkowym. Ponadto z rogu wyrabia się różne przedmioty mające wartość rytualną. Dyrekcja Parku ma absolutne zaufanie do adwokata i udzieliło mu wyłączną koncesję na działalność turystyczną w tym rejonie. Schoeman mógłby być wzorem do naśladowana na polu ochrony przyrody. „Nie możemy zostawić najmniejszego śladu naszej bytności w tym delikatnym ekosystemie, gdzie ślady opon samochodowych na twardej powierzchni, mogą pozostać widoczne przez dziesiatki lat”, przypomina za każdym razem nowo przybyłym.

Jedziemy na północ, ale jeszcze kilka dni temu byliśmy na słynnych diunach Soussusvlei. Miałem wrażenie, że oglądam gigantyczne i sugestywne pocztówki z klasycznymi wydmami, które są w stanie rozpalić fantazję każdego mieszczucha. Miliony ton rozgrzanego piasku tworzą niekończące się sinusoidalne, regularne formy, uderzające swoją prostotą i mające coś ze zmysłowych, erotycznych linii obnażonej kobiety. Monstrualne ceglastego koloru wydmy wyniesione są przez wiatr na wysokość ponad 300 metrów. Obowiązkowym dla fotografów obiektem jest dno białego wyschniętego słonego jeziorka w dolinie Deadvlei, otoczonego oranżowymi piaszczystymi wydmami sterczą osobliwe, dziwacznie powykręcane pnie skamieniałymi drzewami. Szkielety akacji erioloba, uschniętych przed kilkuset laty, tworzą spektralny widok. Warunki klimatyczne tak doskonale je zakonserwowały, że nie poddają się nawet atakom termitów, które niekiedy budują sięgające 5 metrów termitiery.

Z piasków Soussusvlei przemieszczamy się terenowymi toyotami na północ. Przejeżdżamy przez głębokie wąwozy rzeki Tschaub, by wkrótce wyjechać na pustynną równinę, przeciętą prostą jak strzała, dobrze utrzymaną szutrową drogą pozwalającą rozwijać sporą szybkość.

Wjeżdżamy do sennej mieściny Luderitz. Mam wrażenie, że wylądowałem w kajzerowskich Niemczech, gdzieś nad Morzem Północnym. Dominuje bawarska architektura, czerwone dachówki na stromych dachach domków, szerokie ulice, zadbane ogródki, szyldy drukowane czcionką gotycką, lokalny „Algemeine Zeitung”, wszechobecny niemiecki język. Zarząd miejski nazywa się Rathaus, piekarnia Backerei, a zatoka – Grusse Bucht. Całość zwieńcza zbudowany na wzgórzu luterański Felsenkirche ze swoimi wspaniałymi witrażami. Miasteczko jest istną oazą spokoju, w której mieszkańcy uśmiechają się przyjaźnie do przybysza, w której nieznana jest przestępczość, a nieprzekupna policja co najwyżej zajmuje się podchmielonymi kierowcami czy wypisywaniem mandatów za nieopłacony parking.

W restauracji wypełnionej pożółkłymi fotografiami przedstawiającymi atmosferę kolonialnych Niemiec, gdzie serwują najlepsze na świecie langusty i ostrygi, z okna widać półwysep ochraniający miasto. Ciągnące się wzdłuż niego plaże są niczym z widokówki: białe, pustynne, bez śladów zabudowań, bez dróg i słupów elektrycznych.

To tu, w Luderitz powstał zalążek niemieckiego osadnictwa. Był rok 1883 kiedy niejaki Adolf Franz Luderitz, bremeński handlarz tytoniem, kupił za 600 funtów i 120 karabinów od wodza plemienia Name, Angra Pequena, zatokę, nad którą założył osadę. Wkrótce zwrócił się do swojego rządu o objęcie protektoratem niemieckim posępnej i pięknej w swojej surowości pustyni. 24 kwietnia 1884 roku Otto von Bismarck spełnił jego życzenie. Kilka batalionów Schutztruppe wzięło w posiadanie leżące w gestii Anglików z Kapsztadu terytorium zwane Afryką Południowo-Zachodnią i nazwało je „Deutsche Sudwest Africa”.

W 24 lata później odkryto tu złoża diamentów, które początkowo zbierano nawet gołymi rękami. W ciągu kilku miesięcy piaski wybrzeża Luderitz, znanego do tej pory jedynie z wysp pełnych guano, cennego nawozu wyprodukowanego w ciągu tysiącleci przez ptactwo i dzięki zimnemu prądowi Benguela, bogatemu w plankton przyciągający wielkie łowiska, zostały opanowane przez międzynarodową rzeszę poszukiwaczy, awanturników i spekulantów. Kwaterą główną diamentonośnych terenów stał się Kolmanskop, gdzie rozkwitło życie dostatnie i pełne wygód. Pojawił się teatr, do którego przyjeżdżali znakomici aktorzy niemieccy, i kasyno, basen z morską wodą sprowadzaną 35-kilometrowym rurociągiem, bogate sklepy importujące szampana z Paryża i mineralną wodę z Kapsztadu.

W końcu lat 20. ub. stulecia nastąpił spadek prosperity Kolmanskop. Kilkaset kilometrów na południe znaleziono nad Orange River aluwialne pokłady diamentów. Natychmiast powstało nowe, kwitnące dziś miasto Oranjemund. Kolmanskop poszedł w zapomnienie, podobnie jak i burzliwa historia zrodzonych tu fortun. W 1944 roku zaprzestano eksploatacji, świetność przeminęła i pustynia ponownie zawładnęła miasteczkiem, odbierając to, co zostało jej wcześniej wydarte. Wkrótce wynieśli się stąd ostatni mieszkańcy. Dziś jest to miasto-widmo z surrealistyczną atmosferą idealnie odzwierciedlającą spustoszenia, jakie dominują na całym wybrzeżu Namibii. Zasypane do połowy piaskiem, odrestaurowane domki stanowią obowiązkowy punkt programu każdej agencji podróży.

Historia kolonii bismarckowskich Niemiec była krótka i miała dramatyczny finał. Tubylcza ludność pasterska Herero, zamieszkująca od zarania czasów te tereny, została stopniowo wywłaszczona. W prosty sposób. Biali wprowadzili handel wymienny. Za rogi nosorożca, kły słonia, za owce, krowy, półszlachetne kamienie czy złoto ofiarowywali kolorowe tkaniny, grzebienie, szczoteczki do zębów, tytoń bądź whisky. Krajowcy chętnie nabywali przedmioty wcześniej im nieznane, chociaż często mało użyteczne. Towary mogli kupować na kredyt. „Możecie dziś brać pastylki od bólu głowy, paciorki, harmonijki ustne, staniki, a zapłacicie później – zapewniali kolonizatorzy. – A jeśli już nie stać was będzie na zapłacenie, będziecie mogli dać kawałek ziemi i może kilka krów. Nam to wszystko jedno”. Herero nie zorientowali się nawet, jak szybko zaczęli pozbywać się swojej ziemi. Jeśli ktoś był oporny, to miał do czynienia z trybunałem i więzieniem. W którymś momencie krajowcy się ocknęli.

12 stycznia 1904 roku w upalne lato antypodów ludy Herero i Nama, kierowane przez Samuela Maharero, wznieciły powstanie, by bronić swoich praw do utraconych ziem. W ciągu paru tygodni przejęli władzę nad znaczną częścią swych dawnych terenów. Zginęło wtedy co najmniej 200 osadników. Do zdławienia buntu zostały wysłane pruskie wojska kolonialne. Generał Lothar von Trotha wydał rozkaz opuszczenia nadzorowanego przez Niemcy terytorium. „Ci, którzy tu pozostaną, bez względu na to, czy są uzbrojeni czy nie, zostaną zastrzeleni” – zapowiedział dowódca. Był to pierwszy przypadek ludobójstwa w dziejach Niemiec. Krajowcy byli bez szans. Uzbrojeni tylko w dzidy, stare strzelby i osobistą odwagę, pomaszerowali wprost w morderczy ogień karabinów maszynowych i polowej artylerii Kruppa.

Ilu ludzi zginęło? 60 tysięcy Herero, może trochę więcej, może mniej, i 10 tysięcy Nama. Okryci skórami koczownicy, dzielnie stawiali czoło słynnej armii pruskiej, spadkobierczyni tradycji wielkich generałów i wykazujących się wyjątkowym okrucieństwem cesarskich żołnierzy, którzy, co tu dużo mówić, niedawno upokorzyli Francuzów pod Sedanem. 11 sierpnia 1904 roku u podnóża góry Waterberg doszło do decydującej bitwy, gdzie poniosło chlubną śmierć kilka tysięcy powstańców. Stosując politykę „spalonej ziemi”, Niemcy wymordowali także dużo ludzi, którzy z buntem nie wiele mieli wspólnego. Zatruwali wodę w studniach, gwałcili kobiety, nie oszczędzali dzieci. Ci, którzy przeżyli, znaleźli się w obozach, w których panowały nieludzkie warunki. Wiele rodzin szukało schronienia na najbardziej niegościnnej pustyni świata, ginąc tam z pragnienia, głodu i chorób.

Masakra miejscowej ludności trwała dziesięć lat. Skończyła się dopiero po klęsce Niemiec w I wojnie światowej. 15 tysięcy Herero i 6 tysięcy Namo, którzy uszli z życiem, popadło w głód i biedę. Namibia przeszła pod protektorat Południowoafrykańskiej Unii. Dopiero w 1990 roku uzyskała niepodległość, a Herero wciąż pozostali bez swojej ziemi. Dzisiaj o nią się upominają.

Następny etap to Swakopmund, słynny nadmorski kurort, dwa razy mniejszy od Sopotu, o pedantycznie czystych i uporządkowanych ulicach ozdobionych wysokimi palmami, jest miniaturą typowej, spokojnej prowincji niemieckiej. Ślad krótkotrwałego panowania kolonizatorów teutońskich w latach 1884-1914 widoczny jest na każdym kroku. Ich potomkowie są właścicielami sklepów, restauracji i eleganckich hoteli. Język niemiecki jest nie mniej rozpowszechniony od oficjalnego angielskiego czy afrikaans, pochodzącego od holenderskiego, którym posługują się Namibijczycy różnych grup etnicznych. Mnóstwo szyldów i napisów drukowanych często czcionką gotycką. Wielu Niemców z interioru Namibii posiada tu letnie domki o tradycyjnej architekturze, typowej dla wybrzeża Morza Północnego. W końcu grudnia, który jest tu szczytem lata, średnia temperatura osiąga 25°C i miasto zapełnia się wczasowiczami ze stolicy, a także sentymentalnymi turystami z Niemiec, marzącymi o odwiedzeniu ziemi, na której walczyli ich dziadkowie i do dziś mieszkają ich krewni.

Niemieckie są także nazwy ulic, począwszy od głównej Keiser Wilhelm Strasse po Strand Strasse, gdzie w pobliżu dwudziestojednometrowej latarni morskiej, symbolu miasta, przed wyjazdem w dalszą podróż delektujemy się pysznymi aragostami i doskonałym cabernetem importowanym z Południowej Afryki.

Jedziemy wciąż na północ, mijając po drodze wydmy o formach zmieniających się pod wpływem wiatru. Barchany, w kształcie półksiężyca, wyglądają najokazalej. Wszystkie zwrócone są wypukłym stokiem ku kierunkowi wiatru, który wieje tu zawsze z południowego zachodu. Ta pustynia jest bardzo osobliwa ze względu na dużą wilgotność, spowodowana przez przepływający wzdłuż wybrzeża Afryki zimny Prąd Benguelski, który powoduje, że nad oceanem w pobliżu wybrzeża niemal zawsze utrzymują się gęste ławice mgieł. Nocny spadek temperatury na pustyni sprawia, że nad ranem masy wilgotnego powietrza znad oceanu przemieszczają się w głąb lądu na odległość 50, a nawet 100 kilometrów. Szron i rosa umożliwiają przeżycie wielu gatunkom roślin i zwierząt.

Odwiedzamy Cap Cross, gdzie w 1486 roku wyladował pierwszy Europejczyk, Diego Cao, eksplorator w służbie króla Portugalii. Niegoscinna kraina przez cztery stulecia nie wzbudzala zadnego zainteresowania i dopiero pod koniec XIX wieku odwazyl sie zapuscic glebiej pewien niemiecki geolog, ktory sporzadzil pierwsza mape tego regionu. Przylądek gości kolonię sympatycznych otarii, liczących ponad sto tysięcy osobników. Teraz, w grudniu, matki wtajemniczają młode w arkana sztuki pływania, skacząc do morza z brzegów skalistych wysepek. Wielkie samce, o masie przekraczającej 300 kg, leniwie rozłożone pośród swych haremów, odpoczywają po krwawych walkach, stoczonych o podział terytorium. Głównym pożywieniem ssaków z rodziny uchatek są oczywiście ryby, ale nie gardzą one też głowonogami i skorupiakami. Z niezrozumiałych powodów dietę tę uzupełniają… kamieniami, które podobno służą za balast przydatny w czasie nurkowania.

Dopisuje nam szczęście. Jesteśmy świadkami rzadko trafiającego się deszczu. W kilka godzin Skeleton Coast ulega prawdziwej metamorfozie, pokrywa się zielonym dywanem usianym kwiatami i trawami. Pojawiają się nawet sukulenty, uśpione nieraz od długich lat. Wśród ponad stu rodzajów porostów wyróżnia się występująca tylko w Namibii i Angoli istny fenomen natury welwiczja.

Tę żywo przypominajacą embrionalną pozostałość z ery paleozoicznej możnaby nazwać żyjącą skamieniałościa. Natrafiamy na nią wśród Gór Księżycowych. Robi wrażenie rośliny przeniesionej z zamierzchłej przeszłości, nieomal żyjącej skamieliny. I tak jest rzeczywiście. Botanicy uważają, że te endemiczne rośliny pamiętają jeszcze czasy Mojżesza. Ich zdaniem początki owej niezwykłej rośliny sięgają epoki między 135 a 205 milionami lat temu, kiedy ziemie te były pokryte jeszcze głuchą puszczą. Odkrył ją dla świata w 1860 roku niemiecki botanik i lekarz Friedrich Welwitsch. Jej dwa dlugie do trzech metrow wstegowate liscie nigdy nie odpadaja, a czas i wiatr strzepia jedynie ich konce, ktore potem odrastaja w tempie 10-20 centymetrow rocznie. Całość tworzy gęstą plątaninę strzępiastej roślinności, wyglądającą jak kupka podartych łachmanów. Jest klasyfikowana jako drzewo, dokładniej kuzynka sosny. Swój niebywaly wiek osiąga dzięki składnikom odpychającym zwierzęta. Doskonale przystosowała się do skrajnych warunków pustyni. Jedyś uważano, że posiada korzeń długi nawet 100 metrów, który pozwala czerpać wodę z dużych głębokości. W rzeczywistosci korzeń nie przekracza 3 metrów. Roślina zdobywa płyn głównie z kondensacji mgły i minimalnie z wilgoci gruntowej zapewnionej przez długie liście z których spadają na piasek krople wody.

Gatunek ten stanowi wymowny przykład genialnej adaptacji krzewu do ekstremalnych warunków pustynnych, w których jedynym dostępnym źródłem wilgoci jest nocna rosa albo opary mgły. Welwiczja stosuje bardzo prostą taktykę: aby nie tracić wody, otwiera mikroskopijnej wielkości pory na liściach tylko wtedy, gdy pojawia się wilgoć w powietrzu.

Kilka dni później, daleko na północy, w mało uczęszczanym rejonie, w wąskim skalistym wąwozie pokrytym krzewami, natrafiamy na stado słoni pustynnych. Louw mówi, że drążą one jamy w „uadach”, wyschniętych korytach starożytnych rzek tak długo, aż dokopią się do wody, którą następnie czerpią trąbą. Szacuje się, że sto lat temu było ich 3 tysiące, a dzisiaj pozostało nie więcej niż 200. W poszukiwaniu wody i pożywienia są w stanie pokonać nawet 50 kilometrów w ciągu jednego dnia. Okazuje się, że w dolinach rzecznych ze śladami wody pojawiają się również lisy, żyrafy, antylopy, szakale, hieny, a także i lwy.

Wiele innych zwierząt, na przekór złowrogiej nazwie, jaką nosi owa spieczona słońcem pustynia, zdołało przystosować się do tych ekstremalnych warunków. Są tu jaszczurki, które potrafią gromadzić wodę w ilości wystarczającej na dwa miesiące, gady o płetwiastych kończynach, nie zapadających się w miękkim, piaszczystym podłożu, małe gryzonie, które „nurkują” pod powierzchnią piasku, wiewiórki posługujące się ogonem jak parasolem.

Ale najsłynniejszym stworzeniem żyjącym na wydmach jest pewien gatunek chrząszcza z rodziny czarnuchowatych. Wynurza się on z piasku między północą a świtem, kiedy tworzy się mgła, i wędruje na szczyt wydmy. Tam wykręca się tak, aby ustawić się dokładnie pod wiatr, wiejący od morza. Następnie unosi, jak może najwyżej, tylne odnóża i w takiej pozycji, niemal stojąc na głowie, wystawia na działanie wiatru całą powierzchnię ciała. I tak jak włożona do lodówki puszka piwa, pokrywa się szronem, mgła skraplająca się na jego pancerzu spływa specjalnymi kanalikami wprost do otworu gębowego.

Chłód wieczorny jest przyjemnie orzeźwiający. Po zapadnięciu zmroku pustynia szybko oddaje ciepło i słupek rtęci z 42°C spada do 22. Ledwie zdążyliśmy zapomnieć o bezlitośnie prażących promieniach słońca, gdy zaczyna dawać się we znaki wiatr i zimno. Po gorącej kolacji, przygotowanej na maszynce gazowej, wsuwamy się w śpiwory, ale w drugiej połowie nocy budzimy się skostniali, wkładamy na siebie grube swetry i wełniane czapki. Oprócz zimna daje się we znaki także panująca wilgoć, którą przesiąknęło dokładnie wszystko, co pozostało na powietrzu. Średnia wilgotność różnych pustyń świata oscyluje między 15 a 30 procent, tu dochodzi do 80, a na samym wybrzeżu oceanu przed południem sięga nawet 100 procent.

Z campingu w Torra Bay, za którym rozciąga się morze barchanów, kierujemy się na wschód, by po 50 km opuścić teren Parku i znaleźć się w królestwie dziewiczego środowiska łańcucha górskiego Branderberg. Ten odosobniony masyw, istna kwintesencja dzikości zdominowany przez nagie, zwietrzałe skały i suchą pustynię, urozmaicony jest dziwacznymi wieżycami skalnymi i głębokimi wąwozami.

Od czasu do czasu przecinamy uady pokryte roślinnością, głównie krzewami akacji i zarośli molane, których głębokie korzenie wykorzystują podziemne wody, a wąskie liście i cienkie łodygi tracą wskutek parowania niewielką jej ilość. Od grudnia do maja nad szczytami zbierają się ciemne chmury, sprowadzające dużo deszczów. Rwące strumienie wypełniają koryta rzek, stwarzając poważne utrudnienia, a nawet niebezpieczeństwo dla rzadko odwiedzających te strony podróżnych.

Przed zachodem słońca w polu naszego widzenia pojawia się u podnóża góry rosnące pojedynczo dziwacznego kształtu kokerboom, drzewo kołczanowe (Aloe dichotoma). Wysoki na 5 metrów gąbczasty pień posiada srebrnego koloru korę i mnóstwo filigranowych gałęzi, z których buszmeni po dzień dzisiejszy wyrabiają kołczany. Jest to endemit występujący na niewielkim obszarze Namibii i stanowiący w jakimś sensie symbol kraju: jej wizerunek widnieje na pięćdziesięciocentowej monecie.

Skwarny dzień zamienia się w zimną noc i śpiąc w śpiworze na campingu w Palmavag, nie można zapominać o włożeniu cieplejszej odzieży. Przed wschodem słońca mamy nieprzewidzianą wizytę. Dwa dzikie słonie, niczym zjawy, w poszukiwaniu żywności znalazły się w pobliżu naszego obozowiska. Pamiętając o ostrzeżeniach na taką okazję, wygrzebaliśmy się ze śpiworów i powoli wycofaliśmy za samochody, tak aby nie spłoszyć intruzów i nie sprowokować ich do ataku. Ktoś chciał koniecznie zrobić zdjęcie i błysk flesza wywołał ich natychmiastowe zainteresowanie się nami. Zaczęły niespokojnie wachlować uszami, wydając groźne dźwięki, znak ostrzegawczy zapowiadający możliwość ataku. Zdobyliśmy się na bezruch, który według znawców tematu zapewnia bezpieczeństwo. Na szczęście słonie nie uznały nas za niebezpieczne dla nich istoty i wkrótce, tratując zarośla, oddaliły się w buszu.

Docieramy do skalistego regionu Kaokoland, graniczącego na północy z Angolą i na wschodzie z parkiem narodowym Etosha. Trudna droga biegnąca wśród ostrych kamieni, bardzo niebezpiecznych dla opon samochodowych, wiedzie przez pasmo górskie pełne malowniczych wąwozów, gzie zatrzymujemy się na na nocleg. Rankiem, w rozjaśniającej się purpurowej poświacie, ruszamy w dalszą podróż. W dolinie Sesfontein, usianej pojedynczymi okazami olbrzymich baobabów, napotykamy stado strusi, a nieco później kilkanaście gemsboków, dużych antylop o długich, prostych rogach, żyjących w rejonach, gdzie rośnie trochę trawy.

Nasza wędrówka po Namibii dobiega końca. Ostatni etap wiedzie do stolicy Windhoeku. Za nami setki kilometrów dróg pustynnych, ale także dobrze utrzymanych, szutrowych, pustych dróg, po których tylko od czasu do czasu przemknie jakiś pojazd. Drogi te często są proste jak strzała i każdy większy zakręt na nich jest wydarzeniem. Żadnych miast, osad czy stacji benzynowych. Całkowita pustka.

Windhoek to także wizytówka bismarckowskich Niemiec. Leży na wysokości 1650 m n.p.m., ma więc doskonały klimat i zadziwia atmosferą absolutnego spokoju. Liczy niewiele ponad 100 tysięcy mieszkańców. Przyciągają uwagę dużej postury kobiety z plemienia Herero w kwiecistych sukniach i charakterystycznych nakryciach głowy przypominających duże rogale. Pozostaje jeszcze obowiązkowe zdjęcie malowniczego Christuskirche, kamiennego kościoła zbudowanego przez Niemców w 1910 roku.

Życie towarzyskie miasta koncentruje się głównie między kilkunastoma przeszklonymi wieżowcami przy Kiserstrasse, gdzie potomkowie kolonizatorów piją doskonałe Windhoek Beer, kupują każdego rana lokalny „Allgemeine Zeitung” i obchodzą tradycyjnie Oktoberfest. Wieczorem w restauracji Hansa Gustawa spotyka się przy świetle świec elita miasta. W dużym salonie ze ścianami z ciemnego drzewa, z ciężkimi kotarami, starymi rycinami, zasiada dystyngowane towarzystwo w nienagannych wieczorowych strojach, delektując się ostrygami o niepowtarzalnym mulistosłodkawym smaku i dobrym południowoafrykańskim winem serwowanym z europejską klasą.

Pije się też piwo. „Reinheitsgebot to jedyne na świecie piwo poza granicami Niemiec, destylowane według surowych «reguł czystości» powstałych w 1516 roku w Bawarii” – podkreśla Kurt, Niemiec urodzony 54 lata temu w tym zakątku Czarnego Lądu. Jego rodzina przybyła do Namibii jeszcze w XIX wieku. Jest właścicielem 5000-hektarowej farmy hodowlanej strusiów, założonej przez dziadka. Kolonia niemiecka w Namibii, w której rękach znajduje się większa część najlepszych gruntów, liczy 30 tysięcy osób, spośród których prawie wszyscy zajmują się hodowlą bydła.

Czy nie tęskni za ziemią przodków? „Nie, bo niby dlaczego. Nauczyłem się zgodnie współżyć z miejscowymi”. Ale wkrótce wyrywa mu się melancholijne: „Oczywiście co roku, 27 stycznia, obchodzę urodziny Kaisera Wilhelma, tak, jak obchodzili je moi rodzice i moi dziadkowie. Jako emigranci nie powinniśmy zapominać o dobrych zwyczajach”. Pruskie tradycje znane są tu wszystkim, Niemcy zachowali uprzywilejowany status społeczny. Chociaż niektórzy uważają, że są oni konserwatystami i trochę rasistami, ale to nie przeszkadza, aby ich ogólnie szanowano.

Nie ma wątpliwości, że magiczny świat Afryki Wilbura Smitha został przyćmiony, od kiedy kontynent pogłębił się w mrocznym kryzysie. Nie ma jednak na tym kontynencie takiego drugiego kraju jak Namibia, gdzie wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku. Gdzie panuje spokój polityczny, gdzie warunki higieniczne nie mają sobie równych i gdzie ludzie żyją wyjątkowo pogodnie.