Otrzymujemy zaproszenie na herbatę do gubernatora Wschodniego Kalimantanu. Były wyższy oficer armii indonezyjskiej z zainteresowaniem wypytuje nas o szczegóły ekspedycji, na którą jutro wyruszamy. Chcemy przemierzyć od brzegu do brzegu Borneo, trzecią co do wielkości wyspę świata, znaną z ohydnego klimatu, nieprzystępnej dżungli, a przede wszystkim ze złej sławy jej rdzennych mieszkańców, słynnych łowców głów, Dajaków.

„Co do głów możecie być spokojni, ostatnie trofea pochodzą z okresu drugiej wojny światowej, kiedy to wojska japońskie dokonały inwazji na tę wyspę” – zapewnia gospodarz domu. Ja jednak w czasie ubiegłorocznego rekonesansu widziałem czaszki dużo świeższe, ale gotów jestem się zgodzić, że koszmarny proceder został już całkowicie porzucony i nic podobnego nie powinno nam grozić.

Dwa i pół tysiąca kilometrów, to tak jakby z Warszawy do Madrytu, przez mroczną dżunglę najeżoną niebezpieczeństwami. Większą część trasy trzeba będzie pokonać groźnymi i zdradliwymi rzekami, ale przyjdzie też przejść pieszo łańcuch gór Miller w centralnej części wyspy.

„Dwa lata temu ten szalony pomysł chcieli zrealizować komandosi z Dżakarty – mówi gubernator – ale musieli zawrócić z drogi, bo dzikie rzeki powstrzymywały śmiałków. Nie chciałbym was jednak zniechęcać, wręcz przeciwnie, życzę sukcesu w tej awanturniczej wyprawie”.

Z kilkugodzinnym opóźnieniem mały stateczek „Karya” odbija od brzegu i bierze kurs pod prąd rzeki Mahakam. Przed nami kilka dni żeglugi w towarzystwie setki stłoczonych pasażerów, którzy ze stosami zakupów zrobionych w miejskich sklepikach wracają do swoich wiosek rozrzuconych wzdłuż tej wielkiej arterii wodnej, która przecina pół wyspy praktycznie wzdłuż równika. Większość z nich ubrana jest po miejsku i tylko wtedy, gdy któryś z mężczyzn zdejmuje koszulę odsłania całą kolekcję tatuaży, które pokrywają tors.

Jesteśmy w centrum zainteresowania wszystkich pasażerów. Niektórzy zwracają się do nas per „pastor”, bo jedynymi białymi, których widuje się nieraz w wioskach, są misjonarze.

Jak zwykle, na każdą trudną wyprawą dobrałem sobie ludzi, na których mogę liczyć w każdej sytuacji i wiem, że się nie zawiodę. Z wyjątkiem Remo Del Mirani cała szóstka to byli uczniowie szkoły przetrwania. Alberto Giustetto to jeden z instruktorów, teraz moja prawa ręka.

Stateczek coraz zmienia swój kurs, wyszukując miejsca, gdzie prąd jest słabszy i zazwyczaj trzyma się bliżej jednego z brzegów. Całymi godzinami przesuwa się przed nami monotonna ściana gęstej roślinności, która schodzi do samej wody. Ktoś stwierdził, że małpa, która wskoczyłaby na drzewo na wybrzeżu wyspy mogłaby dotrzeć na drugi kraniec nigdy nie schodząc na ziemię.

Od czasu do czasu pojawiają się małe wykarczowane tereny, na których rozłożyły się domki tubylców i tam właśnie wysiadają, albo lepiej powiedzieć, wyskakują na brzeg niektórzy pasażerowie. Po chwili płyniemy już dalej, tak przez dwa dni i dwie noce.

Long Iram jest ostatnią przystanią, dalej można płynąć już tylko na małych łodziach. Wysiadający Dajak z przedziurawionymi małżowinami usznymi wynosi na plecach telewizor. Nie mogę się nadziwić i pytam, jak w tym odludnym miejscu myśli używać tego aparatu. „Każdego wieczoru mamy we wsi prąd elektryczny pochodzący z generatora, a jeśli chodzi o program to wiozę ze sobą zapas kaset z filmami”.

Bez większego kłopotu znajdujemy łódź, której właściciel za sto dolarów gotów jest dowieźć nas do Long Bangun, odległego o dzień drogi. Rzeka staje się coraz węższa, gdzieniegdzie wyłania się czubek podwodnej skały, pojawiają się pierwsze bystrzyce i pierwsze emocje.

W osadzie leżącej praktycznie na granicy cywilizowanego świata mówią, że nikt nie ma paliwa do silnika i na nową dostawę trzeba poczekać do następnego tygodnia. Nie rezygnujemy i z Remo, który świetnie mówi po indonezyjsku, bo mieszkał w tym kraju cztery lata, idziemy szukać miejscowych notabli. Sołtysa nie ma, a dowódca posterunku wojskowego dopiero co wyjechał na polowanie. Na szczęście jest w domu misjonarz katolicki, żwawy staruszek Holender, który nic nie obiecuje, ale mówi, że postara się pomóc.

I rzeczywiście wraca po godzinie z dobrą wiadomością. Znalazł „long boat”, solidną, dziewięciometrową łódź o płaskim dnie, która może pomieścić nawet dziesięć osób. Dwa przyczepne silniki czterdziestokonne gwarantują przebicie się przez kilka niebezpiecznych kanionów, gdzie rwący nurt rzeki stwarza realne zagrożenie dla życia. Ksiądz jest gotów odsprzedać nam swoje paliwo, bo i tak w najbliższych dniach nie planuje żadnego wyjazdu duszpasterskiego. Według naszego gospodarza właściciel łodzi o imieniu Ajang, pomimo młodego wieku ma już sporo doświadczenia w żegludze na tej wzburzonej rzece.

Następnego dnia w największy żar południa, kiedy słupek rtęci sięga 36°C, układamy nasze bagaże tak, aby wystarczyło miejsca także na 18 dwudziestopięciolitrowych kanistrów z benzyną i oczywiście dla nas samych. Wiemy, że nie będzie to już turystyczna przejażdżka i przyjdą chwile, kiedy trzeba będzie solidnie się napocić.

Przed odpłynięciem składamy wizytę w posterunku wojskowym. Sierżant wrócił już z polowania i teraz uważnie ogląda nasze paszporty i surat jalan, zezwolenie na poruszanie się w tym rejonie, i jakby to mu nie wystarczało łączy się drogą radiową ze swoimi przełożonymi, aby upewnić się co do autentyczności dokumentu. „Do Long Bangun docierali nieraz cudzoziemcy, ale nigdy nie kontynuowali swojej podróży” – mówi jakby na swoje usprawiedliwienie.

Mahakam jest nie do poznania. Szeroka, wijąca się wstęga, przekształciła się w rwącą i zdradliwą rzekę górską. Już po kilku godzinach żeglugi dochodzi do nas elektryzujący huk wodnego żywiołu. Prąd przybiera na sile, woda jest spieniona i pełna wirów i sternik musi nieźle się natrudzić, aby ominąć wielkie głazy, na pełnej szybkości pokonać wąskie gardła. Wszyscy są kompletnie mokrzy od bryzgów wody, ale oczywiście nikt o tym nie myśli. Mam prawo sądzić, że Renzo, idealny, silny jak tur kompan, przeżywa chwile strachu, ponieważ nie umie pływać. Dla bezpieczeństwa jednak wszyscy mamy na sobie kamizelki ratunkowe.

Ja siedzę na dziobie razem z młodym Dajakiem i kiedy sternik nie zdąży przecisnąć się przez jakiś labirynt, naszym zadaniem jest odepchnąć się wiosłami od skalnej ściany bądź od wielkiego bloku kamiennego. Czynimy to z całych sił, raz pagaj ześlizguje się z kamienia, tracę równowagę i uderzam silnie twarzą o kant burty. W ferworze walki nie czuję nawet bólu, potem tylko wielki siniak świadczyć będzie o tym wypadku. Jesteśmy wyczerpani fizycznie i nerwowo, chociaż mój kompan nie traci refleksu ani na sekundę.

Potem rzeka uspokaja się i przez ponad godzinę możemy odpocząć. Niespodzianie diabelski szum gdzieś w górze daje znać, że znowu będzie ciężko. Ajang, wykorzystując całą moc silnika, kieruje łódź w środek gardzieli, gdzie woda jest bardziej wzburzona, ale też i głębsza. Fale rozbijające się o burty zalewają nas i poziom wody podnosi się nawet do ławek, na których siedząc moi koledzy na zmianę zajmują się jej wylewaniem. Bywają ułamki sekundy, w których wydaje się, że to już ostatnie zbliżenie z przeszkodą i żadna siła nie uchroni łodzi od roztrzaskania się. Potem okazuje się, że wystarcza tylko jedno odepchnięcie, by nieco skorygować kurs, a ślepy i nieopanowany nurt wody sam nas poniesie, omijając wszystkie pułapki.

Kiedy ryk motoru cichnie na moment, serce zamiera ze strachu. Śruba napędowa uderzyła o jakąś podwodną przeszkodę, pień drzewa lub piaszczystą płyciznę. Czy wytrzyma następne uderzenie?

Pięć minut spokojnej żeglugi i znowu jesteśmy w opałach. Chmura pyłu wodnego, pienista, biała woda oznaczają, że czeka nas kolejna „lekcja”. Prąd na kaskadzie złożonej z kilku spadów odrzuca nas do tyłu, ale potem kierując się w inny przesmyk odrabiamy metr po metrze. Jednak to nie wszystko, przychodzi chwila, że musimy wskoczyć do wody i zanurzeni po pas, a nieraz po pachy przepychać i ciągnąć ciężką łódź po śliskim skalistym wzniesieniu katarakty. Jest to harówka przechodząca wszelkie rozsądne granice. Nie możemy się jednak poddać, za wszelką cenę musimy sobie poradzić z tym nieprzejednanym żywiołem, nawet jeśli walka jest nierówna. Nieokiełznana przyroda była tu zawsze i taka pozostanie.

Zmęczeni całodziennymi zmaganiami znajdujemy małą kamienistą zatokę, w której decydujemy się zatrzymać. Jesteśmy wyczerpani, przemoczeni do suchej nitki i głodni.

Do Tiong Ohang docieramy 28 stycznia 1986 roku, dalej rzeka jest już nieżeglowna. Stąd rozpocznie się najtrudniejszy etap naszej ekspedycji. Musimy przejść przez wielki łańcuch górski Miller, noszący imię holenderskiego oficera, który w 1825 roku, reprezentując swój rząd próbował przejść wyspę ze wschodu na zachód. Miał już za sobą rejon, przez który przebiega granica dwóch systemów wodnych, kiedy u źródeł Kapuas został napadnięty przez tubylców i zamordowany wraz z piętnastoma żołnierzami jawajskimi. Wysokość gór dochodzi tutaj prawie do 2000 m, ale ważniejsze jest to, że do dziś pozostało jeszcze wiele nieścisłości na mapie i niektóre rejony są oznaczone jako „miejsce niecałkowicie zbadane”. Liczymy, że ten przemarsz zajmie nam około dwóch tygodni.

Hanye, szef tragarzy ostrzega: „Tuan! (Panie) Nie jest to najwłaściwsza pora, aby próbować przebić się na drugą stronę pasma górskiego. Będziemy poruszać się głównie korytami rzek, a poziom wody, po niespodzianych długotrwałych deszczach jest teraz bardzo wysoki i zrealizowanie waszego przedsięwzięcia zakrawa na pomysł desperacki”.

Zaraz za wioską gliniasta ścieżka prowadzi pod górę i jest tak śliska, że robiąc trzy kroki do przodu, zjeżdżamy jeden do tyłu. Około godziny 1000 temperatura powietrza przekracza 34°C, ale wilgotność jest na granicy 100% i praktycznie nie ma czym oddychać. Pot spływa po nas strumieniami i zdarza się, że nieraz do oczu trafia także środek aerozolowy przeciwko komarom. Nie jest to najprzyjemniejsze, a i z pewnością grozi zapaleniem spojówek. W tej wyprawie powiodło się nam bardzo, ponieważ nie musimy dźwigać dużych ciężarów, każdy z nas niesie tylko lekki plecaczek z wodą, sucharami, aparaturą fotograficzną. Męczą się zaś nasi tragarze. Wszyscy maszerują boso nie zważając na kłujące korzenie. Na początku każdy z nich niesie po 25 kg: nasz bagaż oraz ryż, główny produkt żywnościowy.

Dopiero wieczorem, na krótko przed biwakiem, teren staje się płaski i nieporównywalnie łatwiejszy do poruszania się. W tropikach ciemności zapadają bardzo szybko i trzeba zacząć przygotowywanie obozu na długo przed zachodem słońca. Pierwszą czynnością jest oczyszczenie poszycia leśnego, żeby uchronić się przed nieproszonymi gośćmi, różnymi gadami. Dajacy w pół godziny montują trzy szałasy z bambusów, z zawieszoną pół metra nad ziemią platformą do spania. Wszystkie wiązania wykonują z rotangu, palmowej rośliny o giętkich długich łodygach, pociętej niczym rzemienie na wąskie paski. Aby uniemożliwić insektom wspinaczkę, smarują pionowe żerdzie linfą świeżo zebraną po nacięciu pobliskiego drzewa. Teraz mocujemy tylko nasze moskitiery i jednorazowy domek jest gotowy do spania.

Rozniecanie ognia zajmuje na ogół sporo czasu, bo zwykle wszystko dookoła jest mokre lub wilgotne. Kolacja składa się dzisiaj z gotowanego ryżu, do którego kucharz wrzucił kawałki suszonej ryby o odrzucającym zapachu. Na koniec biesiady czeka nas jeszcze kubek gorącej kawy.

Każdy z nas to inny charakter, inna osobowość, inne przyzwyczajenia. Alberto, który ma za sobą pięć lat Legii Cudzoziemskiej, jest bardzo pedantyczny i zorganizowany, natomiast Luca Vercesi, adwokat, ma stale trudności ze znalezieniem w plecaku tego, co w danej chwili jest mu niezbędne. Carlo Ferrari, mistrz futbolu amerykańskiego, sprawia wrażenie bardzo odpornego na wszelkie stresy, jest zawsze spokojny, ale i skryty. Carlo Bragagnolo, który wyprawił się w celu zrobienia filmu, jest niedbały.

Otacza nas głęboka ciemność, niebo jest całkowicie zakryte warstwą ciężkich chmur, gotowych nie poskąpić ulewy. Wokół toczy się intensywne życie, o czym świadczy nieustanny koncert małp, papug, insektów, żab i kto wie czego jeszcze.

Posuwamy się wolno do przodu wykorzystując koryto potoku Ubung. Na śliskich kamieniach trudno jest zachować równowagę. Woda sięga do kolan, ale są miejsca, gdzie dochodzi aż do piersi. Czasami jest tak głęboka, że musimy wyjść na brzeg i przedzierać drogę parangami, długimi nożami przypominającymi maczety. Oczywiście wymaga to dużo więcej sił i energii. Bywa, że na przebycie stu metrów tracimy całą godzinę i wtedy najczęściej przychodzą złe myśli. Nie do pomyślenia, abyśmy w takich warunkach mogli dotrzeć do zamierzonego celu. Ręka Luki wygląda jak poparzona. Tylko na chwilę zdjął rękawice, poślizgnął się i upadając złapał się za jakąś gałąź pełną drobnych kolców.

Najwięcej kłopotów sprawiają jednak różnego gatunku insekty, których ukąszenia wywołują swędzenie i drobne infekcje. W tym klimacie każde drobne zadrapanie goi się niestety bardzo długo.

Zmorą są także pijawki. W niektórych rejonach nie ma ich wcale, za to w innych jest ich zatrzęsienie. Czyhają na nas wszędzie. Spadają z drzew, kiedy tylko poczują zapach przechodzącego człowieka, przenikają z ziemi i z wodnych kałuż. Są tak małe, że bez trudu przez dziurki sznurowadeł dostają się do wnętrza butów, potem jak gąsienice przesuwają się po ciele, wykorzystując dwie przyssawki. Ich ugryzień praktycznie się nie czuje, ponieważ ślina pijawek zawiera środek znieczulający. Ssąc krew pęcznieją, osiągając wielkość małego palca i dopiero wtedy miejsca, gdzie się przyczepiły, zaczynają swędzieć. Dowodem ich obecności są nieraz plamy krwi na koszuli. Bywają sytuacje, że zbieramy ich tuzin na całym ciele. Najchętniej człowiek by oderwał je, ale to grozi pozostawieniem części otworu gębowego pod skórą. Najlepiej jest więc przybliżyć do ciała pijawki papieros, którego żar spowoduje natychmiastowe jej odpadnięcie. Ranki po pijawkach mogą stać się źródłem infekcji. Najlepszym sposobem, aby do tego nie dopuścić, jest przyłożenie na krótko takiego samego półpasożyta, który rankę oczyści.

Niedziela nie różni się zasadniczo niczym od pozostałych dni, z wyjątkiem faktu, że tego dnia wszyscy razem przyjmujemy środek antymalaryczny.

Dżungla, która nigdy nie była gościnna dla Europejczyka, to świat nieopisanie piękny, ale równocześnie i pełen grozy, budzący przerażenie. Wszystko tu jest monstrualnie wielkie, a dzika przyroda i zabójczy klimat mogą załamać psychicznie nawet najsilniejszego mężczyznę.

Brniemy teraz przez mokradła grzęznąc po łydki w błocie i nie mamy czasu na to, aby cieszyć się wspaniałą scenerią i zdumiewającą różnorodnością życia. Gigantyczne drzewa mieszają się z zaroślami, drzewiastymi paprociami, plątaniną lian, zasiekami z bambusów. Botanicy wyliczyli, że na Borneo występuje 25 tysięcy roślin, równo cztery razy więcej niż w różnych strefach klimatycznych Europy. Pomimo tego bogactwa tylko jedna czwarta produktów jest jadalna. Rozbitek, który by tutaj wylądował, musiałby dobrze znać to środowisko, aby przeżyć. Zdumiewa prawie zupełny brak owoców.

I znowu idziemy korytem rzeki. Duszne, parne powietrze o zapachu butwiejących roślin utrudnia oddychanie, a lejący się z nieba żar obezwładnia i paraliżuje. Remo nagle przystaje i parangiem tnie drzewo. Okazuje się, że dojrzał bungaro, jednego z najpiękniejszych a jednocześnie najniebezpieczniejszych węży tej wyspy. Przekrojony na dwie części niebieski gad, z głową i ogonem koloru czerwonego ma długość około metra. Wypadek ten powoduje sporą wrzawę wśród tragarzy. Ze 166 gatunków węży, należących do 56 rodzajów, tylko około pięćdziesięciu ma zęby jadowe, ale tak naprawdę, bardzo niebezpiecznych dla człowieka jest tylko sześć gatunków, w tym dwie różne kobry, dwa bungaro i dwa węże koralowe. Kobra królewska, o długości dochodzącej nawet do ponad trzech metrów, należy do największych jadowitych węży na świecie. Warto jednak przypomnieć, że gady te praktycznie nigdy nie atakują, chyba że sprowokowane lub we własnej obronie. Przesadzone są też historie, że spotkanie z pytonem kończy się tragicznie. O realnym ryzyku zgniecenia człowieka przez pytona czy anakondę można mówić wtedy, gdy przekraczają one długość pięciu metrów.

Mały strumyk doprowadza nas do potoku, potem do większej rzeki, której także nie ma na mapie. Nasza orientacja jest zawsze przybliżona. Wiem, że jeśli przez dłuższy czas oddalaliśmy się bardziej na lewo od naszego kursu, to później trzeba to skorygować i przy pierwszej okazji wybrać kierunek bardziej na prawo. Nasza mapa o skali 1:1400000 nie uwzględnia większych szczegółów. Na 1 centymetr przypada aż 14 kilometrów, a to za dużo, aby oczekiwać zbyt wielkiej dokładności. W kilku przypadkach dane mapy nie zgadzają się z realiami.

Po południu dochodzi nas szczekanie psów i wkrótce potem zbliżamy się do odludnej osady. W środku dużej wykarczowanej przestrzeni stoi longhouse, słynny wielorodzinny dom Dajaków. Napięcie jest niemalże dotykalne. Zbliżamy się niepewnie, nie wiedząc, czy możemy liczyć na gościnność zagubionych głęboko w dżungli potomków łowców głów.

Na takie okazje mam zawsze trochę drobiazgów, które sprawiają przyjemność tubylcom. Naczelnikowi wspólnoty jako prezent daję woreczek soli. Zostaliśmy zaakceptowani w tym środowisku. Okrążają nas dzieci i starsi. Mężczyźni mają brunatną skórę, długie, lśniące, krucze włosy, są średniego wzrostu i proporcjonalnie zbudowani. Czarne oczy, twarz nieco spłaszczona, wystające kości policzkowe. Noszą się dumnie. W przedziurawionych uszach u kilku z nich widać ząb pantery. Podobnie jak i u kobiet jedynym ich okryciem jest skrawek płótna wokół bioder. Wszyscy mają rytualne, niebieskiego koloru tatuaże. U niektórych całe plecy, pierś, szyja, jabłko Adama, ręce i nogi są pokryte skomplikowanymi rysunkami.

Piękno młodych kobiecych twarzy podkreślają idealnie kształtne obnażone piersi. Wszystkie mają rozciągnięte płatki uszu, w których wiszą ciężkie pierścienie, uważane za szykowną ozdobę. U niektórych widać także dyskretne i finezyjne tatuaże.

Wszyscy mieszkają w tym jednym domu na palach, którego długość z pewnością przekracza 70 m. Po stromej belce z naciętymi progami wchodzimy na werandę z elastyczną podłogą z giętkich bambusów, która ma tak szerokie szczeliny, że wydaje się, iż w każdej chwili noga może w nich uwięznąć. Na wspólnej werandzie, o szerokości 4 m i długości domu, upływa codzienne życie wspólnoty. Wewnątrz cała przestrzeń podzielona jest lekkimi ściankami na małe lokale, w których mieszkają całe rodziny. W przyjemnie chłodnym pomieszczeniu, w półmroku dostrzegam w rogu kuchnię z ogniskiem na małym podwyższeniu z gliny.

Raptem przechodzą mnie ciarki. Na belce pod sufitem wisi cała seria pokrytych pajęczyną i sczerniałych od dymu głów ludzkich, ponury dowód walk plemiennych. Nie jest to widok sympatyczny, ale wmawiam sobie, że skoro jesteśmy tutaj całą bandą to spotkanie nie powinno się źle zakończyć. Administracja indonezyjska od dawna czyniła wysiłki, aby wykorzenić ten proceder. Remo wypytuje o te głowy i w odpowiedzi słyszy od młodego Dajaka, że są to trofea jego ojca. Swego czasu uważano, że świeże głowy nieprzyjaciół pomogą osiągnąć wysokie zbiory ryżu i sprawią, że bezpłodne kobiety będą mogły mieć dzieci. Polowanie na głowy było często rozrachunkiem za jakieś krzywdy, obrazę czy zwykłe waśnie. Im większa kolekcja w domu, tym większy prestiż. Starszy, ale jeszcze żwawy tubylec pokazuje z dumą swój parang. Na tępej krawędzi ma naciętych kilkanaście zębów – tyle, ile spadło głów wrogów.

„Starosta” gości nas tuakiem, trunkiem pędzonym z ryżu. Białawe, mętne wino przypominające smakiem cierpkie jabłko, pije się dobrze, bo jest przyjemnie chłodne, ale Remo przestrzega, że łatwo można się nim upić.

Pod wysokim na kilka metrów domem, zbudowanym tak dla obrony przed powodzią i atakiem nieprzyjaciół, kręcą się nieustannie chrząkające i mlaskające szare, szczeciniaste świnie, podobne do dzików. W mgnieniu oka pożerają dosłownie wszystko, co spadnie na ziemię z werandy. Towarzyszą im kury i koguty, podczas gdy psy, nieocenione na polowaniach i używane do pilnowania domu, mają prawo mieszkać na górze i prosto z garnków wyjadać resztki posiłków.

Wokół panuje spokojna atmosfera, żadnego płaczu małych dzieci. W tej społeczności matriarchalnej kobiety stanowią głowę rodziny. Oczywiście zajmują się przygotowywaniem posiłków, opiekują się dziećmi, tkają maty, uprawiają małe pola ryżowe. Mężczyźni często biorą swoje dzidy i udają się na polowanie, które może trwać nawet kilka dni. Po drodze żywią się jadalnymi roślinami, korzeniami, tym wszystkim, co dżungla może im ofiarować. Zwykle wracają z jakąś zdobyczą. Raz jest to dzik, innym razem małpy, węże, jeleń.

Dajacy – z reguły bardzo uczciwi, dobroduszni i znani z dobroci, a także i naiwności – są bardzo przesądni i wierzą w różne bóstwa. Dzieci niczym nie są skrępowane, kręcą się wszędzie. Podobnie jak u wszystkich innych ludów prymitywnych, tak i tutaj zajmują one miejsce uprzywilejowane. Obiektem zabawy jest półmetrowy waran, potomek prastarych gadów, przywiązany do palmy. Okrążony przez maluchów syczy groźnie i bije ogonem o ziemię, aby odstraszyć intruzów. Ich dzieciństwo nie trwa jednak długo. Miejscem edukacji młodych Dajaków stanie się niedługo dżungla.

Ludność Borneo dzieli się na kilkanaście grup plemiennych. Wśród nich wyróżniają się Kajanowie, uważani za arystokrację, Ibanowie, Kelabici, Bidajacy i Punan, prawdopodobnie pierwsi mieszkańcy wyspy. Życie upływa tu monotonnie, wszystkie dni są podobne do siebie i tylko narodziny, choroby i śmierć są wydarzeniem. A ludzie umierają tu nie tylko od chorób, ale także giną w czasie polowań, przy wyrębie lasu, na wzburzonych wodach rzek.

Tuż przed świtem budzi nas głośne kukuryku, takie samo, jakie można usłyszeć na wszystkich szerokościach geograficznych świata. W porannej mgle, która otula wszystko dookoła, idziemy do pobliskiej rzeki na poranną kąpiel. Toaleta, niestety, nie należy do dużej przyjemności, bo z rana woda jest bardzo zimna.

Trzy dni pozostajemy w tym prymitywnym społeczeństwie, by poznać dokładnie życie i obyczaje Dajaków.

Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Przed południem ściemnia się, nie słychać już głosów ptactwa, szczyty drzew zaczynają falować i pierwsze olbrzymie krople spadają na ziemię. Zaraz potem niebo otwiera się i wszystko dookoła pogrąża się w wodzie. Nie możemy nawet normalnie rozmawiać, huk piorunów i szum wody, zagłuszają nasze słowa. W porę zdążyliśmy wyciągnąć poncha i uchronić się przed ulewą, ale odzienie to silnie chłonie wilgoć i praktycznie także jesteśmy mokrzy. Po deszczu, który miał coś z atmosfery Sądu Ostatecznego, światło staje się bardziej intensywne, zieleń bardziej nasycona, a powietrze przypomina saunę.

Następnego dnia spadają na nas dwa nieszczęścia, i to w odstępie najwyżej godziny.

Carlo II, operator filmowy, zamierzał przysiąść na powalonym drzewie, gdy niespodziewanie ukąsiła go w udo czarna kobra. Nie było mnie przy tym, ale z relacji wiem, że dzielny Carlo z zimną krwią i z pełną jasnością umysłu, odłożył kamerę, zrobił opaskę powyżej rany, wyjął swój survivalowy nóż, zdezynfekował go nad ogniem zapałki i naciął miejsce, gdzie widniały ślady głębokich ukłuć dwóch zębów. Po czym zaczął wyciskać krew, słusznie licząc, że zdoła pozbyć się przynajmniej części jadu. Operację zakończył Alberto zakładając kilka szwów na rozciętej ranie.

Złowieszczy cień zawisł nad naszą ekspedycją. Jestem wstrząśnięty, ogarnia mnie gorączkowy niepokój. Oczywiście nie mamy surowicy przeciwwężowej, bo na każdy gatunek należałoby mieć inny zastrzyk. Łatwiej też jest uratować ofiarę ukąszoną w rękę lub stopę niż w udo czy ramię. Ryzyko śmierci zależy jednak od ilości wstrzykniętego jadu i chcę wierzyć, że gad zapolował ostatnio, pozbył się jadu i nie zdążył go jeszcze odzyskać. Teraz Carlo jest blady, ma zimne poty. Są to typowe objawy wstrząsu psychicznego. Szef tragarzy przygotował napar z jakiś roślin i teraz podajemy go Carlowi. Ze strachem czekamy, czy nie pojawią się symptomy poważnego zatrucia. Na razie widoczny jest obrzęk i silne zasinienie. Ważne, żeby tylko nie pojawiła się gangrena.

W tych dramatycznych chwilach także Carlo Ferrari skarży się na złe samopoczucie. Pomimo nieznośnego upału dzwoni z zimna zębami. Ma silne dreszcze, potem uczucie chłodu ustępuje uczuciu nieznośnego gorąca. Pojawia się wysoka gorączka, bóle mięśni i zimny pot. Nie mam wątpliwości, że to jest malaria. Pomimo przyjmowania leku przeciwmalarycznego w celach profilaktycznych, spadło nam na głowę jeszcze drugie nieszczęście. Niestety, spośród czterech typów malarii na Borneo występuje tak zwana tropikalna, wywoływana przez Plasmodium falciparum, pierwotniaka o dużej odporności, złośliwego i szczególnie niebezpiecznego. Choremu w każdej chwili grozić mogą powikłania, które często doprowadzają do zgonu, nawet w przeciągu kilku dni. Statystyki Światowej Organizacji Zdrowia mówią, że co roku na świecie występuje ponad 100 milionów wypadków tej choroby i ponad milion ludzi umiera. Aplikuję od razu Carlowi pastylki lariamu, ale przede wszystkim nie tyle jego stan zdrowia niepokoi mnie, tylko drugiego nieszczęśnika.

Długo nie możemy zasnąć tej nocy, dopiero nad ranem zamykam na krótko oczy. Nowy dzień przynosi radosne nowiny, obaj chorzy czują się zupełnie normalnie. Ogromny ciężar spada mi z serca.

Dalej w drogę. Łapię się na tym, że coraz rzadziej mam ochotę na fotografowanie, ale to sprawa zmęczenia. Wyjąć aparat z torby, wyszukać odpowiedni kadr, zmienić film, to znaczy zostać daleko w tyle za grupą i potem ją gonić. Często dobrze byłoby znaleźć się na przedzie, aby uchwycić przedzieranie się towarzyszy przez zarośla. Za to wszystko trzeba zapłacić podwójnym wydatkiem energii, której nie ma wcale za dużo. Mam ze sobą dwa mechaniczne Nikony starej generacji, bo tylko takie sprawdzają się w tych warunkach. Nowe modele, naszpikowane elektroniką nie wytrzymałyby tu nawet kilku dni. Z obiektywów wziąłem jeden szerokokątny, dwudziestomilimetrowy, zoom 35-70 i 80-200, który pod koniec wyprawy nie wytrzymał klimatu i odmówił pracy. Oprócz aparatury duży ciężar stanowią także filmy – zabrałem ich trzysta, oczywiście różnej czułości. Niestety, ze względu na brak światła dżungla jest środowiskiem najtrudniejszym do fotografowania.

Luca jeszcze niedawno nie mógł się nadziwić, jak nasi Dajacy mogą pić wodę prosto z bajorka. Okazuje się, że również i tubylcy płacą za nieprzestrzeganie zasad higieny. Od kilku dni wielu z nich narzeka na silną biegunkę, ale dopiero dzisiaj przyjęli ode mnie lekarstwo. Kilku tragarzy, tłumacząc się złym stanem zdrowia, chce wrócić do domu i żąda rozliczenia za pracę. Przywołuję Hanye, aby namówił ich do dalszej drogi. Po długiej i bardzo żywej dyskusji informuje mnie, że „buntownicy” pójdą dalej, jeśli podwyższę im dwukrotnie płacę. Takie historie zdarzają się, niestety, bardzo często w różnych ekspedycjach i z reguły nie ma się wówczas wyboru. Urządzam scenę, gestykulując daję do zrozumienia, że mogą sobie iść. Po kilku minutach oświadczam, że właściwie to mogę podwyższyć stawkę z 7 do 10 tysięcy, ale ani rupii więcej. Nowe warunki zostają przyjęte i ruszamy w dalszą drogę.

Długotrwały i nieustanny wysiłek fizyczny, bez chwili prawdziwego wypoczynku, wywołuje przewlekłe zmęczenie, które łatwo może doprowadzić do zachwiania równowagi psychicznej. Na szczęście do tej pory nie było większych konfliktów, z wyjątkiem kilku momentów, które nie wpłynęły w większym stopniu na nasze samopoczucie.

Pies towarzyszący nam poczuł jakiegoś zwierza, bo z daleka słychać wściekłe ujadanie. Tragarze zostawiają na ziemi bagaże i biegiem kierują się w stronę, skąd dochodzą te głosy. Ruszam oczywiście za nimi trzymając w ręku aparat fotograficzny. Dzielny pies osaczył dzika i nie pozwala mu się oddalić. Nadbiegający Dajacy szpikują zwierzę trzema dzidami, po czym parangiem ucinają mu głowę. Dzik wprawdzie nie należy do największych okazów, bo waży tylko około 70 kilogramów, ale na dwa dni zapewni nam ucztę. Prawdziwego mięsa, nie licząc gibbona i dużego żółwia, nie jedliśmy już od wielu dni. Zwykle ryż wzbogacany jest dziką roślinnością i niekiedy rybkami pełnymi ości.

Dzisiaj cały dzień przedzieramy się przez plątaninę gąszczy, bo korytem rzeki płynie rwący nurt. Praca parangiem przy przecieraniu ścieżki kosztuje bardzo dużo wysiłku, dlatego też często zamieniamy się miejscami. Droga w głąb interioru nie jest usłana różami. Myślę, że nie przeszliśmy więcej niż pięć kilometrów w tej gigantycznej cieplarni wypełnionej zapachem mokrej ziemi i rozkładającej się roślinności.

W czasie kolacji składa nam wizytę pięciu koczowników z otoczonej nimbem tajemniczości grupy plemiennej Punan, której przedstawiciele uważani są za bezwzględnie najlepszych myśliwych. Patrząc na ich pogodne i uśmiechnięte twarze nie pomyślałbym, że jeszcze niedawno sieli postrach wśród miejscowych szczepów. Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu potwierdzają naszą pozycję, z której wynika, że w ciągu trzech, czterech dni powinniśmy osiągnąć rzekę Kapuas, która doprowadzi nas do krańca wyspy.

Poszczęściło mi się z robieniem fotografii, w ostatniej chwili zdążyłem złapać ostrość i zrobić kilka zdjęć dużemu orangutanowi o sierści ceglastego koloru, po czym zwierzę-człowiek, jak go tutaj pospolicie nazywają, poruszając się ociężale zniknęło w zaroślach. Z małp widzieliśmy kilka razy hałaśliwe gibbony o długich kończynach, z niesłychaną zręcznością wyprawiające przedziwne sztuki wśród gałęzi.

Szesnastego dnia przybywamy do Bunang, małej wioski, skąd już pozostają tylko trzy dni żeglugi do Putusibau, gdzie kursuje stateczek rzeczny. Mamy powody do radości, najtrudniejszy etap wyprawy jest już praktycznie za nami. Chciałbym świętować ten moment, lecz okazuje się, że miejscowi Dajacy oprócz dwóch kurczaków, siedmiu jajek i kiści bananów nic innego nie mogą nam sprzedać. Mają natomiast tuak, którym bezpłatnie nas częstują.

Rozliczam się z tragarzami, którzy jutro wyruszą w drogę powrotną. W przypływie entuzjazmu nie pomyślałem o wynajmie łodzi i dopiero późnym wieczorem dowiaduję się, że nikt nie będzie ryzykować żeglugi do Putusibau. Poziom wody jest zbyt wysoki, a rzeka pełna śmiertelnych zasadzek. Dwa tygodnie temu dwóch mężczyzn wypłynęło po lekarstwa i nigdy nie wróciło. Szczątki ich pirogi widział po drodze jakiś misjonarz.

Następnego dnia niezastąpiony Remo znajduje jednak dwóch właścicieli małych czółen wyciosanych z jednego pnia, gotowych nam pomóc za podwójną cenę. Jesteśmy załadowani po brzegi i na pierwszej bystrzynie rzeki dla wszystkich staje się jasne, że musimy dołożyć dużo starań, aby cało dojechać do domu. Na następnych progach już nie ryzykujemy. Przenosimy bagaże brzegiem, a czółna bez obciążenia, z dwoma wioślarzami gładko spływają przez niebezpieczne miejsca.

Niespodziewanie, bez żadnego uprzedzenia znajdujemy się w wąskim gardle diabelskiego młyna. Jakimś cudem nasza łódź wychodzi cało z tej opresji, ale następna ląduje na potężnym kamieniu. Wszyscy rzucamy się do ratowania ładunku i stopniowo wyławiamy wszystkie plecaki i worki unoszące się na powierzchni.

Przygoda zakończyła się bez strat, ale była surową lekcją i dowodem, że jeszcze wszystko może się przydarzyć.

Następnego dnia docieramy do majestatycznego i szerokiego Kapuasu, największej rzeki Borneo o długości 1143 kilometrów. Ale i tutaj musimy być uważni, przed nami bowiem cała seria zdradzieckich katarakt o egzotycznych nazwach: Pangin, Sumara, Horirap, Batu Lintang, Hoputung.

Wreszcie Putusibau! Mały hotelik, zimne piwo, kolacja, o jakiej zupełnie już zapomnieliśmy. Telefonujemy do domów, gdzie rodziny od dawna z niecierpliwością oczekiwały wiadomości.

Przyszedł moment, że możemy się już odprężyć. Dajacy mają powiedzenie: „Kto cztery razy przepłynął rzekę z prądem i pod prąd, jest już starcem”. I my spędziliśmy tutaj czwartą część naszego życia.

Rejs pasażerskim stateczkiem to już czyste wakacje. Ogromna arteria wodna, tradycyjny szlak komunikacyjny Borneo, wije się na nizinie tworząc rozległe meandry. Po drodze, w Sekadau, składamy wizytę ojcom pasjonistom, leczymy nasze biedne nogi, które od nieustannego przebywania w wodzie pokryte są otwartymi ranami, odpoczywamy.

W Pontianak gubernator Zachodniego Kalimantanu, Soedjman, przyjmuje nas w sposób daleko odbiegający od oficjalnych konwenansów. W swoim powitalnym przemówieniu nazywa nas bohaterami roku i dziękuje w imieniu swojego rządu za poprawki kartograficzne naniesione na mapie.

Nasza wyprawa dowiodła, że dla ludzi ciekawych świata, śmiałych i wytrwałych, są jeszcze na naszej Ziemi miejsca na romantyzm „nieznanego”. Wystawiliśmy siebie na maksymalne obciążenia, nieraz być może nawet dochodząc do granic możliwości, dowodząc, że zdrowy człowiek, nawet przywykły do codziennego wygodnego życia, ma nieograniczone możliwości przystosowania się do innych środowisk. Wystarczy wykazać niezłomną wolę, determinację i wolę przetrwania.

Jedna z największych przygód mojego życia, o jakiej można marzyć latami, ale której za żadne skarby świata nie zechciałoby się powtórzyć, jest już za mną, wkrótce zajmę się organizacją wyprawy na reniferowych zaprzęgach w głębokiej Syberii i Borneo, niepostrzeżenie, przejdzie do archiwum.