Zwykle staram się nie idealizować obrazu przeszłości, ale podświadomie w zakamarkach duszy tkwi zawsze nostalgia za tym, co w wyścigu z czasem bezpowrotnie znika z horyzontu. Tak jest i z Angkorem. Wracałem tutaj często i przez długie lata praktycznie nie widziałem turystów.

Jeszcze na początku lat 90. obawiałem się tu o miny. Szacuje się, że w okresie terroru Czerwoni Khmerzy pozostawili 4-6 milionów sztuk i często poruszając się mniej znanymi ścieżkami, często natykałem się na czerwone tabliczki „Danger! Mines!”. Dzisiaj staraniem sił międzynarodowych sanktuarium zajmujące powierzchnię 108 hektarów zostało oczyszczone z min.

Kiedy w 1986 r. byłem w sennym Siem Reap, „Bramie Angkoru”, było tam kilka pensjonatów i jeden prawdziwy hotel – legendarny Grand Hotel, zbudowany przez Francuzów w latach 30. Lubiłem jego przestronne pokoje z łóżkami pod baldachimem, osłonięte moskitierami, wysokie sufity i nieustannie obracające się skrzydła wentylatorów. Prawdę mówiąc, spotkanie stanowiło pretekst, by powrócić do wspomnień i pooddychać atmosferą Orientu dawnych dni, tak często opisywaną na kartach książek Conrada i Kiplinga. Według oficjalnych danych w tymże roku odwiedziło świątynie 560 obcokrajowców. Jednak w 13 lat później odnotowano ich już 60 tysięcy, a w ub. roku liczba ta dosięgła 800 tysięcy. W międzyczasie wprowadzono opłatę za wejście na terytorium sakralnego kompleksu. Dziś nocleg dla przyjezdnych zapewniają nie tylko dziesiątki hosteli za 5 dolarów, ale i duża liczba rzęsiście oświetlonych pięciogwiazdkowych hoteli. Tylko lokalny Psar Chaa – Old Market, pozostał ten sam, z tym samym wypełniającym okolicę niezwykle przenikliwym zapachem. To mój ulubiony durian – „nektar bogów”. Kiedyś Alfred Russel Wallace napisał, że warto było przyjechać w ten zakątek świata tylko po to, aby go spróbować. Napomknę tylko, że jego smak ma coś z mieszanki migdałów z serem gorgonzola i sosem cebulowym, konsumowanych w dworcowym szalecie.

Po rozprawieniu się przez armię wietnamską z Czerwonymi Khmerami, w 1992 r. w Paryżu podpisany został pod patronatem ONZ układ pokojowy. To był punkt zwrotny w historii Kambodży, a zatem i Angkoru. Wkrótce kompleks archeologiczny, UNESCO włączyło na listę Światowego Dziedzictwa, co zaowocowało zwiększeniem wysiłków związanych z przywróceniem zabytków do dawnej świetności. Fachowcy z różnych krajów przystąpili do restauracji. Zabezpieczali przed upadkiem ściany i stropy, drenowali teren, utwierdzali fundamenty, zszywali rozwarstwione elementy budowli kotwami stalowymi i żywicami sztucznymi. Trzeba przypomnieć, że jeszcze kilka lat wcześniej prowadzili tu prace konserwacyjne także Polacy. W sakralnych budowlach ponownie zaczęło bić serce przywracając więź z przeszłością. Po latach ludobójstwa Khmerzy wracali aby zapalić wotywne świece, modlić się i odprawiać rytualne obrzędy. Antyczna stolica zakwitła na nowo otwierając się na turystów. Niebawem kompleks archeologiczny, który swoją monumentalnością przewyższa egipskie piramidy i zabytki Majów, stał się żelaznym punktem programu każdego podróżnika przebywającego w tym zakątku świata.

W połowie lat 90. politycy z Phnom Penh postanowili wykorzystać atrakcyjne walory Angkoru i dokonać gigantycznych inwestycji hotelowych, gastronomicznych oraz komunikacyjnych. W ciągu ostatnich lat w Siem Reap oddano do użytku międzynarodowe lotnisko utrzymujące połączenie z Bangkokiem, Hanoi, Sajgonem, pole golfowe, nocne lokale, muzeum, park rozrywki i 4.000 pokoi hotelowych o różnym standardzie.

Kiedy wiosną tego roku wybrałem się o szóstej godzinie rano do większej od Watykanu buddyjskiej świątyni grobowej Angkor Wat, chluby Khmerów, zachowującej niemal całą swą świetność, ku mojemu zaskoczeniu zastałem rzeszę obcokrajowców oczekującą na urzekający wschód słońca. A pomyśleć, że jeszcze kilka lat wcześniej w tym najwspanialszym, według Pierre Lotiego, monumencie zbudowanym kiedykolwiek na świecie, spotykałem zaledwie kilku obieżyświatów.

W zabytkowym kompleksie wyróżniają się tu dwa główne centra: Angkor Wat i Angkor Thom. O pierwszym można powiedzieć, że jest najwspanialszym obiektem sakralnym jaki kiedykolwiek stworzyła ludzkość. Dominują nad nim zadziwiające wieże w kształcie gigantycznych lotosowych pąków. Jego cennym skarbem jest galeria płaskorzeźb zawierająca ponad 20 tysięcy figur będących kroniką życia codziennego Kambodży. W centrum drugiego leży świątynia-mauzoleum Bajon. To las kamiennych filarów, intrygujące dzieło architektury, zadziwiające koronkową kompozycją i budzące poczucie grozy swoją posępnością. Z każdej strony patrzy tu na przybysza 216 cyklopowych, wykutych na 54 wieżach, pełnych spokoju i łagodności oblicz bóstw, emanujących enigmatycznym religijnym uniesieniem, który Francuzi lubią poetycznie nazywać „uśmiechem Angkoru”.

Na mój wzgląd, w niektórych sanktuariach posunięto się zbyt daleko z interwencją, byłoby lepiej gdyby prace ograniczono wyłącznie do „kosmetyki” powstrzymującej agresję przyrody. Rażą mnie aleje w miejscu dawnych leśnych ścieżek, do przesady oczyszczone z zarośli obiekty, nieudolnie zrekonstruowane niektóre segmenty posągów, a jeszcze bardziej drewniane spacerowe podesty i kładki.

Można postawić pytanie, do jakiego stopnia warto angażować się w renowację zespołu budowli starożytnego królestwa poprzez podejmowanie na jego terenie prac na wielką skalę, które i tak mogą okazać się niedostateczne, by przywrócić określony ład w tym bezcennym muzeum na świeżym powietrzu. Profesor Claude Jacques uważa, że krzewy i drzewa wcale nie niszczą budowli. Jeżeli nawet stały się powodem pęknięć murów w znacznej części świątyń, to jednocześnie tworzą swoiste sklepienie nad infrastrukturą zabytków, które chroni je przed monsunowymi deszczami i słońcem. Zdaniem profesora należy jedynie utrzymywać roślinność pod kontrolą. Niektórzy eksperci sztuki twierdzą, iż prace restauratorskie powinny być ograniczone do działań „pierwszej pomocy”, polegających na powstrzymaniu szybkiej wegetacji nowej roślinności. Pod wieloma względami najlepszym rozwiązaniem byłoby pozostawienie całego kompleksu Angkoru takim, jaki jest, z ukształtowaną przez wieki doskonałą przyrodniczą równowagą. Można by zapewne w ten sposób uniknąć rozwiania aury niepowtarzalnej tajemniczości kamiennego świata i otaczającej go przyrody, splecionych razem w tragicznym uścisku. I nie oznaczałoby to ingerencji w świat magii i czarów.

Zgubnym dla świątyń okazały się nie tylko ząb czasu, monsunowy klimat, błędy konstrukcyjne, tropikalne deszcze, czy osiadłe fundamenty, drobnoustroje lub erozja, ale i masowe zniszczenia, jakich w ostatnich latach dokonała wojna. Jednak największego spustoszenia dokonali bezkarnie do niedawna plądrujący złodzieje dzieł sztuki. Siedmiuset strażników nie jest w stanie zabezpieczyć stałą ochroną zabytków rozsianych na tak dużym terytorium. A kilkukilogramowa figurka khmerska jest warta tyle co złoto. Za każdym razem odkrywałem coraz to nowe blizny, nowe ślady barbarzyństwa. Raz był to pusty cokół, innym razem rozbity przez wandali posąg, oderwana głowa figury z piaskowca czy wyrwana z nadproża płaskorzeźba. Niektóre z budowli są doszczętnie ogołocone. Antyki trafiają zwykle do handlarzy w Bangkoku, skąd wysyłane są do europejskich i amerykańskich kolekcjonerów i antykwariuszy. Interpol szacuje, że roczne obroty tego procederu wynoszą od 2 do 4,5 miliardów euro. Bardziej intratnym na świecie jest tylko biznes narkotykowy i handel bronią.

Najsłynniejszym łupieżcą skarbów khmerskiej kultury był światowej sławy pisarz André Malraux, polityk gaullistowski, autor fundamentalnej historii sztuki. W 1924 roku młody intelektualista przyjechał z żoną Clarą i przyjacielem do Kambodży z planem zdobycia dzieł sztuki. Za cel wybrał leżący z dala od osiedli ludzkich uroczy maleńki kompleks świątynny Banteai Srei. Z pomocą piły do metalu, dłuta i młotka kamieniarskiego, zdemontował kilkanaście dużych fragmentów filigranowych płaskorzeźb o wyszukanej kompozycji. Zamierzał przewieść je do Europy i tam spieniężyć. Zadenuncjowany, został aresztowany przez francuskie władze kolonialne z całym 800 kilogramowym materiałem dowodowym, po czym skazany w Sajgonie na trzy lata więzienia. Uratowała go żona, która po powrocie do Paryża znalazła wpływowych przyjaciół, wybitnych ludzi kultury, dzięki interwencji których zdołał w sześć miesięcy później odzyskać wolność. Świat dowiedział się o tej awanturniczej podróży głównie z powieści Malrauxa „Droga królów”, swoistego publicznego „mea culpa” za młodzieńczy występek.

Ministra w rządzie de Gaulle’a poznałem podczas pobytu w Phnom Penh. Mieszkaliśmy na tym samym piętrze kolonialnego hotelu „Le Royal” i kilkakrotnie jedliśmy razem śniadanie. Zapamiętałem go jako człowieka przesiąkniętego bohaterskim ale i niezbyt fortunnym patosem, który dla podniesienie adrenaliny zdolny był do złamania powszechnie ustalonych norm. Przebywał tam w związku z podpisaną umową o współpracy z rządem Kambodży nad zabezpieczeniem dziedzictwa khmerskiego.

Rzekomo w trosce o zabezpieczenie zabytków, jeszcze w 1995 roku ujrzała światło dzienne APSARA, instytucja publiczna do ich ochrony, patronowana przez króla Sihanouka. Organizacja prywatnych promotorów spotkała się rychło z szeroką krytyką, zarzucano jej nie do końca uczciwe zarządzanie dziedzictwem narodowym. APSARA otrzymała bardzo duże fundusze ze Światowego Banku, Azjatyckiego Banku Rozwoju i Francuskiej Kasy Rozwoju, które gdzieś się rozpłynęły. Po roku scedowała na Sokimex, firmę prowadzoną przez potężnego kambodżańskiego biznesmena związaną z sektorem turystycznym, hotelarskim i z ropą naftową, licencję na opłaty za wstęp do kompleksu zabytkowego.

Skończyły się czasy wolnego zwiedzania. Teraz jednodniowy bilet kosztuje 20 dolarów, trzydniowy 40 i tygodniowy 70. Wprowadzono bilety bezpłatne dla naukowców, archeologów, pisarzy, funkcjonariuszy ministerialnych, ale wkrótce ograniczono ich ilość do 3 tysięcy roczne. Według statutu 28 procent z ich sprzedaży powinno być odprowadzone na zahamowanie procesu niszczenia zabytków, zapewnienie szkolenia sezonowych robotników, ustabilizowanego nadzoru, itp. Jednak zagraniczni mecenasi, łożący duże kwoty na zabezpieczenie i odbudowę budowli, są przekonani, że dochód ten wzbogaca wyłącznie konta bankowe tutejszych polityków.