Niektóre ugrupowania ekologiczne w Wenezueli, wsparte raportem GIDA, Komisji Leśnictwa Uniwersytetu w Caracas, ujawniają dramatyczną sytuację unikatowego tworu natury – tepui Roraima. Tepui to niezwykłe, izolowane i nie do końca zbadane, potężne masywy skalne o płaskich wierzchołkach, wznoszące się pionowymi, prawie kilometrowymi ścianami ponad dziewiczy las amazoński.

Na ich prawie całkowicie niedostępnych wierzchołkach wykształciło się wiele osobliwych form świata roślinnego i zwierzęcego nie spotykanych gdzie indziej. Według naukowców te należące do najstarszych na świecie formacje geologiczne są jedną z ostatnich białych plam na naszej planecie.

Tych gór stołowych jest ponad 50 i niczym archipelag rozciągają się na południowym wschodzie wenezuelskiej wyżyny Gran Sabana. Tylko nieliczne zostały dotknięte ludzką stopą, nie zapuszczali się też nigdy na skalne oazy przesądni tubylcy Pemon, bo jak głosi legenda, kraina ta jest miejscem zamieszkania królowej Kuin, matki ludzkości. Nawet desperackie wyprawy konkwistadorów hiszpańskich, poszukujące w dorzeczu Orinoko krainę niezmierzonych bogactw El Dorado, nie spenetrowały tego regionu.

Roraima to tepui najwyższy (2810 m n.p.m.) i praktycznie jedyny dostępny dla turystyki. Co roku na jej szczyt dociera ponad tysiąc osób. Skutek jest fatalny, bo masowy najazd przybyszy, przy braku jakichkolwiek infrastruktur, niszczy w sposób nieodwracalny delikatną równowagę biologiczną pomnika przyrody, stanowiącego wspólne dziedzictwo ludzkości. Piracka działalność przewodników, wysypiska śmieci, pozostałości ognisk, rozbudowany szlak turystyczny, wywóz kryształów kwarcu, pozostawione na skalnych ścianach napisy, wydeptanych kilkanaście kilometrów ścieżek, to wszystko unicestwia środowisko naturalne, które na świecie nie ma sobie podobnych.

Pierwsi eksploratorzy, zaintrygowani mitem skarbów, ściągnęli w ten region na początku XIX wieku. Robert i Richard Schomburgk, wpadli na ten ślad po przeczytaniu XVI wiecznej relacji sir Waltera Raleigh, niestrudzonego poszukiwacza Eldorado: „Widziałem z bardzo daleka Kryształową Górę, która wydała mi się wielką dzwonnicą. Borreo, mój towarzysz podróży, powiedział mi, że na szczycie znajdują się diamenty i inne drogocenne kamienie. Podobno można je dostrzec już ze znacznej odległości. Lecz co znajdowało się na górze, nie wiem ani ja, ani on, podobnie zresztą jak nie wiedział, jak można by było dotrzeć na wierzchołek, pokonując nie tylko ogromne trudności wspinaczki, ale także wrogość tubylców”.

Kiedy bracia Schomburgkowie dotarli do podnóża tepui Roraima, utwierdzili się w przekonaniu, że jest to właśnie słynna Kryształowa Góra, ale nie byli w stanie wspiąć się na nią. W 1884 roku przybyła do Wenezueli, subwencjonowana przez Royal Geographical Society, ekspedycja Everarda Im Thurma i Harry’ego I. Perkinsa, która po ośmiu tygodniach przedzierania się przez dżunglę, zdołała zdobyć szczyt mitycznego kolosa. Wprawdzie nie znalazła tam ani złota, ani drogich kamieni, ale zebrała wiele archaicznych gatunków roślin, których odkrycie zadziwiło świat botaniczny. Ich relacja z tajemniczego i baśniowego terenu, została złożona na forum Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie. Wykorzystał ją sir Conan Doyle do napisania przygodowej opowieści, pod frapującym tytułem Świat zaginiony, której główny bohater profesor Challenger staje oko w oko z przedpotopowymi dinozaurami. Ona z kolei stała się pierwowzorem filmu Park Jurajski Stevena Spielberga.

W 1912 roku twórca literackiej postaci Sherlocka Holmesa pisał: „Istnieją miejsca na świecie, które zostały takimi, jak wyglądała Ziemia w pradawnej epoce. Dociera się tam po długich dniach uciążliwych wędrówek, przemierzając gęstwiny dziewiczych puszcz, żeglując po niespokojnych rzekach, nie zaznaczonych na żadnej mapie. Aż w pewnym momencie na horyzoncie zarysowuje się ogromny masyw skalny koloru płonącej czerwieni. Cylindryczna góra o gładkich ścianach, perfekcyjnie strzelistych, jest niedosiężna. Ewolucja istot prehistorycznych na tym olbrzymim płaskowyżu, z wierzchołkiem o przedziwnej skalistej formie, została całkowicie zatrzymana. W górnych częściach wciąż żyją gigantyczne i monstrualne zwierzęta, które należą do zamierzchłych czasów naszej planety”.

Właśnie tu jestem. Na tle lazurowego nieba, pośród pofałdowanego płaskowyżu, dominują izolowane góry stołowe. Spowite gęstym całunem kotłujących się kłębiastych obłoków, sprawiają wrażenie, jakby były ścięte jakąś olbrzymią piłą. Długi na 30 kilometrów podest szczytowy Roraimy, stanowiący granicę Wenezueli z Gujaną i Brazylią, ma w sobie coś z przed-potopowego świata. Oderwany od cywilizacji doznaję autentycznych emocji, kolejny raz w życiu korzystam z przywileju, którego mało kto dostąpił. Podziwiam najbardziej zagadkowy i tajemniczy krajobraz, na jaki natknąłem się w moich wieloletnich wędrówkach.

Posępny i dziki pejzaż przypomina martwą planetę. Wokół, pośród poszarpanej, matowej czerni skalistej powierzchni, rozsiane są labirynty, głębokie niedostępne rozpadliny, zwane grietas, i cyklopowe, budzące zachwyt fantasmagoryczne kształty wymodelowane w skałach przez erozję. Niektóre z nich przywołują na myśl sylwetki ludzi, inne, pełne ekspresji formy mają coś z monstrualnych potworów z epoki zamierzchłych czasów. Można odnieść wrażenie, że te skamieniałe, dziwaczne stwory ockną się za chwilę z głębokiego snu i ożywią tę krainę. Nieustannie przesuwające się mgły potęgują jeszcze bardziej atmosferę niezwykłości i niesamowitości.

W jednym z uskoków, w cieniu wielkiego kamienia, gdzie teren jest bardziej wilgotny, ukazuje się miniaturowa oaza roślin o niesłychanych barwach i kształtach. Każdy tepui ma własną specyfikę i jest światem w sobie, przekonującym dowodem wielkich możliwości ewolucyjnych, posiadającym swoiste cechy adaptacji w nadzwyczaj delikatnym ekosystemie. Na Roraimie, spośród dwóch tysięcy gatunków roślin, głównie mchów i porostów, samowystarczalnych i pasożytniczych, większość to endemity. Nie bez powodu władze krajowe, aby uniknąć szkód, odmówiły Spielbergowi realizacji Parku Jurajskiego w tym naturalnym środowisku dinozaurów.

Wykorzystuję dobre światło, aby sfotografować na tle surowego krajobrazu, podkreślonego przez poczerniały od grzybów i glonów piaskowiec, grupki rdzawego koloru drzewek Bonnetia roraimae wysokich na 2 metry, następnie barwną kolonię mięsożernej rośliny Eliaphora nutans. Żywi się substancjami azotanowymi, trawiąc insekty, które nieopatrznie wylądują we wnętrzu jej kielicha. Rzuca się w oczy kwitnąca na żółto, mięsista Stegolepis guianensis zakotwiczona w oczku wodnym na litym podłożu, dalej podobna do różyczki górskiej Orectanthe sceptrum i subtelna Drosera roraimae lure. W skalnym zagłębieniu, pośród delikatnego kobierca mchów, rozkwitła Schefflera rugosum. Trochę dalej, na dnie głębokiego kanionu, rośnie bujny zagajnik dużych paproci przywodzący na myśl archaiczną scenerię sprzed milionów lat. Operator Discovery Channel nie traci chwili, aby sfilmować szczególnie godne uwagi okazy, a takim jest Lomarie schomburghii, z rodziny paproci, obecnych już 120 milionów lat temu na obszarze prakontynentu Gondwana.

Co zaś dotyczy życia zwierzęcego w tym jedynym i niepowtarzalnym świecie, to Raul, dziennikarz stołeczny, a nasz samozwańczy paleontolog, wyróżnia skalną sylwetkę naturalnej wielkości dinozaura Pterodactil wyjętego ze stron Świata zaginionego. Bardziej na prawo widać jeszcze jednego straszliwego jaszczura z rozbudowanym grzbietem. Ale tak naprawdę to tutaj spotyka się głównie insekty i inne bezkręgowce. Reprezentantem płazów jest malutka ropucha Oreophrynelle quelchi, niezdolna do skakania. Jej czarny kolor pozwala lepiej wykorzystać w ciągu nieustannie pochmurnych dni słabe promieniowanie słoneczne do podniesienia temperatury organizmu, którego słaba przemiana materii jest także przyczyną jej powolnego poruszania się. Widoczne są kolibry i miejscowa odmiana jerzyka.

Na szczytach odludnych tepui, tak jak na niektórych wyspach na oceanie, położonych daleko od kontynentu, ewolucja każdego gatunku zwierzęcego i roślinnego przebiegała własnym rytmem. Pionowe ściany uniemożliwiały większości gatunków i zarodników okolicznej flory dosięgnięcie wierzchołków. Całkowitą izolację podtrzymuje także zdecydowana różnica klimatu pomiędzy podnóżem o gęstej roślinności tropikalnej a szczytami, gdzie nocą temperatura spada do prawie zera.

Nieoczekiwanie przebijają się palące promienie zamglonego słońca i muszę zdjąć ciepłą kurtkę. Kłuje w oczy intensywny blask, spotęgowany przez kryształy górskie połyskujące niczym diamenty. Po kwadransie pojawia się porywisty wiatr i przenikliwe zimno zmusza do ponownego okrycia się. Potem nadciąga mżawka, przechodzi w ulewę z piorunami i po raz kolejny dziś powracają zwały ciężkich chmur. Chłodna wilgoć przenika do szpiku kości.

W ciągu roku odnotowuje się niebywałą, bo dochodzącą nawet do 4000 mm, ilość opadów. Wody spadające wielosetmetrowymi huczącymi wodospadami zasilają trzy największe rzeki kontynentu: Orinoko, Amazonkę i Essequibo. Z urwiska nad poszarpaną krawędzią można dostrzec Auyan Tepui, naturalny cud świata. Swą sławę zawdzięcza temu, że z jego szczytu wytryska najwyższy wodospad świata: Salto Angel, 979 metrów wysokości, czyli 15 razy więcej od słynnej Niagary.

Z powodu grietas, poruszanie się po Roraimie jest niebywale uciążliwe oraz niebezpieczne. Pokonanie 100 metrów w linii prostej wymaga często przejścia kilometra. Ale opłaca się. Po wielogodzinnym forsownym marszu, okrążając rozpadliny, osiągamy „Proa”, północny kraniec Roraimy, do złudzenia przypominający dziób olbrzymiego tankowca przebijającego się przez wiecznie skłębione chmury. Oszałamia imponującymi kaskadami spadającymi w przepaść, wyzierająca spod mgieł sylwetka majestatycznego masywu Kukenán, oddzielonego od nas gardzielą wypełnioną gęstymi oparami. Obok niego tkwi Yuruani i Wedaka Puiapue, łatwy do rozpoznania ze względu na charakterystyczny kształt walca.

Zagadkowa jest historia tego osobliwego regionu. Według teorii Carlosa Schuberta góry stołowe, rozciągające się na tzw. Tarczy Gujańskiej, są formacjami skalnymi zrodzonymi przed erozją skał osadowych o grubości dochodzącej do 3000 m, uformowanych 2 miliardy lat temu na obszarze cokołu kontynentalnego Gondwana. Po rozłączeniu się Ameryki i Azji, które nastąpiło 200 milionów lat temu, w czasach rozkwitu dinozaurów, olbrzymie osady zostały rozbite i wypiętrzone, a potem z czasem uległy wyraźnemu rozdzieleniu. Szczeliny rozmyte przez ogromne rzeki o silnych nurtach, poszerzały się nieustannie, by w końcu stworzyć cyklopowe piedestały, rozsiane na obszarze równym Polsce. Aby zachować taki stan rzeczy, w 1962 roku terytorium to przekształcono w park narodowy, jeden z największych na świecie (3 000 000 ha).

To ostatnie sanktuarium przyrody usilnie strzegące swoich tajemnic, wciąż jest ziemią obiecaną przyrodników. Nie mniej intrygującą od Wysp Galapagos, symbolu świata endemicznego, klucza ewolucji. Każda wyprawa naukowa na tym terenie odkrywa coraz to nowe gatunki roślin, owadów, zwierząt, w tym również takich, które zdają się mieć dużo wspólnego z dawno wymarłymi gadami. Świadczy to o tym, że rozdział eksploracji kontynentu południowoamerykańskiego nie został jeszcze zakończony.

Kilka dni później chcę spróbować nowych wrażeń, pojechać na Salto Angel, najwyższy wodospad na świecie. Lądujemy w Canaima, małym osiedlu położonym w sercu selwy i natychmiast rozpoczynamy poszukiwanie łodzi, która dowiozłaby nas do celu. Niektórzy Indianie tłumaczą, że nie spadły tu oczekiwane deszcze i dlatego poziom wody w rzece jest zbyt niski, by móc po niej pływać. Po wielu perswazjach i naleganiach Nazario Rosi godzi się wynająć nam swoją łódź z silnikiem przyczepnym. Curiara, ciężkie i masywne czółno wydłubane z jednego pnia drzewa, długości trzynastu metrów, prześlizguje się po czerwonawych wodach Carrao. Ta rzadko spotykana barwa wynika z charakterystycznej podwodnej flory koryta rzeki. Żegluga w sercu królestwa niepodzielnie panującej natury, z jej niezwykłymi widokami, jest nad wyraz relaksująca. W wodzie, przed dziobem, odbija się masywna sylwetka Auyan Tepui, nazywanej przez tubylców Królestwem Boga Grzmotów. W zakolach rzeki, od intensywnego koloru zieleni odcinają się żywe barwy piór tukanów, a także małych, łagodnych kajmanów, które w promieniach upalnego słońca wygrzewają się na białym piasku.

Po południu, po przebyciu licznych bystrzyc, dopływamy do Wyspy Orchidei, nazywanej tak z powodu niezwykłej obfitości tych kwiatów. Miejsce na nocleg jest wymarzone. Dach i ściany z orchidei, kaskady wielobarwnych motyli, wygodny hamak, dobra kolacja przygotowana przez Nazario. Czegóż jeszcze więcej moglibyśmy zapragnąć?

Skoro świt wyruszamy w dalszą drogę. Wkrótce opuszczamy rzekę Carrao, by znaleźć się na niespokojnej Churun, pełnej mielizn, wirów i podwodnych głazów. Teraz częściej przebywamy po pas w wodzie niż w czółnie. Poziom wody jest rzeczywiście niski i niektóre bystrza zmuszają nas do kolejnego wyładowywania bagaży i przenoszenia ich do miejsca, gdzie obciążona łódź może już płynąć dalej. Męczymy się nieustannym pchaniem i ciągnięciem pirogi. Coraz to ktoś się potyka i zanurza całkowicie w wodzie. Andrea zostaje porwany przez gwałtowny prąd, a my tylko bezradnie możemy obserwować jego zmagania z żywiołem. Uspokajamy się, gdy w oddali widzimy naszego przyjaciela wdrapującego się na brzeg. I tak przebiega nasza podróż – cały dzień i jeszcze następny – aż do Rotoncito, gdzie wreszcie kończy się wodny etap.

Teraz kroczymy krętą, ciemną ścieżką, pod zielonym sklepieniem, pełną śliskich korzeni drzew. Liany i fikusy opasują w śmiertelnym uścisku wielkie pnie drzew, a na tych, które czas powalił na ziemię, wyrastają grzyby i gnieżdżą się zastępy żarłocznych mrówek. Wszystko, co nas otacza, jest istnym królestwem przemocy. Duszne i lepkie powietrze przesycone wilgocią przyćmiewa całą egzotykę miejsca, paraliżuje ruchy, podczas gdy grube krople potu spływają po twarzy i całym ciele. Kolejny już raz w ciągu dnia nacieram się repelentem, bo chmary komarów atakują każdą odsłoniętą część ciała i często kłują nawet przez koszule czy spodnie. Wydaje się, że natura i klimat sprzymierzyły się ze sobą, aby utrudnić wszystkim intruzom penetrację tego dziewiczego świata.

Docieramy do Mirador del Laima, naturalnego amfiteatru, skąd widoczna jest cyklopowa, gładka ściana, której szerokość u podstawy sięga około 150 m, wspinająca się gdzieś w kierunku błękitnego nieba. Właśnie stamtąd spada woda, która przypomina rozżarzoną przez słońce lawę, tysiące ton rozpylają się po drodze i do dna ta masa dociera w postaci bryzgów i oparów. Woda potrzebuje 14 sekund, aby pokonać wysokość 979 m, dwadzieścia razy większą od słynnej Niagary.

Przebywamy jeszcze ostatni odcinek dżungli pełnej lian uniemożliwiających przejście i już jesteśmy u stóp wodospadu, niezwykłego tworu przyrody. Ziemia drży dosłownie pod nogami, powietrzem wstrząsa grzmot spadającej wody, czujemy na sobie silne uderzenia wiatru. W powietrzu wisi kurtyna rozpylonej wody i w jej kroplach rozszczepiają się promienie słoneczne, tworząc na tle niebieskiego sklepienia wielobarwną tęczę. Jesteśmy oczarowani i oszołomieni. W obliczu tego kolosalnego pomnika natury serce niespokojnie przyspiesza swoje bicie, człowiek czuje się zupełnie bezsilny, ale też i szczęśliwy. Na dodatek czerwona kula słońca nisko zawieszonego nad dżunglą, zabarwia krwawą łuną zielony horyzont, ofiarowując imponujący, trudny do opisania spektakl.

Odkrycie tego sanktuarium przyrody świat zawdzięcza Jimmiemu Angelowi. Ten legendarny pilot przez 30 lat przewoził nad ogromnym terytorium Amazonii misjonarzy, awanturników, lekarzy, poszukiwaczy diamentów, geologów, geodetów czy prostytutki zdążające do nowo odkrytych złotonośnych terenów. Sam też nie gardził poszukiwaniem złota, ale nie zdobył fortuny. Przeszedł zaś do historii jako odkrywca największego wodospadu na świecie.

Naprawdę nazywał się James Crawford. Pochodził z Missouri w Stanach Zjednoczonych, gdzie urodził się w 1889 roku. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej zdecydował się na pracę wolnego pilota z dala od zgiełku cywilizacji. Osiadł w Wenezueli, gdzie pozostawał na usługach różnych klientów. W 1932 roku uczestniczył nawet krótko w wojnie, która go nie dotyczyła – prowadzona pomiędzy Boliwią a Paragwajem – potem wrócił do swojej ukochanej Amazonii.

Wodospad zobaczył po raz pierwszy w 1933 roku i w kilka lat później zdecydował się wszcząć poszukiwania szlachetnego kruszcu na szerokim, płaskim szczycie masywu Auyan Tepui, stanowiącego temat legend miejscowych Indian, często zasłoniętego przed wzrokiem kłębiącą się mgłą i chmurami. W październiku 1937 roku wyleciał z żoną Marią, nieodłączną towarzyszką swego burzliwego życia, oraz dwoma przyjaciółmi, by pokusić się o wylądowanie na górze wnoszącej się 2500 m n.p.m. Miał dużo szczęścia, bo trudno tam znaleźć odpowiednie miejsce na posadzenie samolotu. W czasie lądowania samolot rozbił się i ugrzązł w bagnistym terenie i poszukiwacze przygód cudem uniknęli śmierci. Czwórka rozbitków dopiero po 11 dniach dotarła do niewielkiej osady indiańskiej, skąd już bez przygód powrócili do domu.

Jimmy pracował jeszcze przez jakiś czas w Wenezueli, po czym przeniósł się do Panamy. Zginął w 1956 roku niedaleko Kanału Panamskiego. Podczas rozbiegu na pasie startowym silny wiatr przewrócił jego cessnę. Ciężko ranny znalazł się w szpitalu, gdzie zmarł po 6 miesiącach. Wdowa i syn rozsypali jego prochy nad wodospadem, który dziś nosi jego imię. W 1970 roku śmigłowiec wenezuelskich sił powietrznych przetransportował samolot Angela do Muzeum Lotnictwa w Maracay, gdzie wystawiony jest jako symbol eksploracji dziewiczego regionu.

W drodze powrotnej, już z rzeki, po raz ostatni oglądamy kontur potężnego masywu Auyan Tepui. Za nami pozostała jeszcze jedna niepowtarzalna przygoda.