Moja pierwsza wielka przygoda wiąże się z niezapomnianą podróżą szlakiem Francisco de Orellany, którą odbyłem w 1973 roku. Hiszpański konkwistador w poszukiwaniu cynamonu i legendarnego złota Inków wyruszył z Quito w Ekwadorze. Wprawdzie nie znalazł żadnego bogactwa, za to odkrył największą rzekę na świecie i spłynął nią do jej ujścia.

Trzymiesięczna żegluga dostarczyła mi wtedy tak wielu emocji, że pomimo nieprzyjaznego klimatu, wrogiego, pełnego niebezpieczeństw środowiska, plagi komarów i ryzyka malarii, przez długie lata nie mogłem zapomnieć o tej fascynującej ekspedycji.

I oto ponownie jestem w Quito, aby jeszcze raz powtórzyć historyczny szlak. Tym razem kierowanej przeze mnie wyprawie przyświeca troska o nie najlepszy stan zdrowia naszej planety. Zamierzamy ukazać rozmiary agresji człowieka w regionie uważanym za „zielone płuca” Ziemi. Gwałtowny rozwój przemysłowy, wzrost zamożności, nadmierna konsumpcja oznaczają zaniedbanie zlewni rzeki, jej zanieczyszczenie – pogorszenie przydatności. Został niebezpiecznie zachwiany odwieczny porządek i delikatna równowaga.

Inicjatywa uzyskała uznanie w Discovery Network Europe, która podpisała kontrakt na zrealizowanie filmu dokumentującego realia dzisiejszej Amazonki. Operatorem został Paweł Gosk z TVN, którego poznałem z dobrej strony w czasie wyprawy na Wielką Wyspę Diomedesa w Cieśninie Beringa.

Podczas gdy ja wraz z konsulem Tomaszem Morawskim zajmuję się uzyskaniem zezwolenia na opuszczenie Ekwadoru w punkcie granicznym na rzece Napo, Paweł oprowadzany przez Halinę Lachowicz, sympatyczną właścicielkę „Cayman Hostel”, gdzie czujemy się jak u siebie w domu, filmuje interesujące zakątki historycznego miasta.

Rozpoczynamy podróż w niedużej mieścinie Coca na wschodnim przedgórzu Kordyliery Andyjskiej. Nabrała ona znaczenia na początku lat siedemdziesiątych, kiedy w tym rejonie odkryto pokłady ropy naftowej. Pojawienie się Texaco i Gulf Oil zburzyło odwieczny ekosystem lasu tropikalnego, rzucając na kolana jego rdzennych mieszkańców. Eksploatacja ropy wiąże się z budową dróg w dziewiczej puszczy, a te przynoszą same nieszczęścia indiańskim plemionom. Niespodziana inwazja białego człowieka oznaczała dla nich gwałt, epidemie, choroby, alkoholizm, upokorzenia.

„Tam, gdzie pojawia się ropa, dżungla pokrywa się krwią”, ostrzega Hector Vargas, 37-letni antropolog, towarzyszący naszej wyprawie. Poszukiwania ropy przyczyniły się do zniszczenia około 100 tysięcy hektarów lasów. Wycieki z ropociągów, przecinających niczym pajęczyna rejony nie tknięte przedtem stopą ludzką, zaczęły niszczyć lasy, a skażone wody rzek stały się przyczyną wielu groźnych chorób.

Dramat Indian zaczął się w 1526 roku, kiedy płynący wzdłuż wybrzeża ekwadorskiego żaglowiec Bartolomea Ruiza natknął się na tratwę z Indianami Manta wiozącymi złoto na handel wymienny. Od dnia, w którym zetknęły się kultury epoki kamienia łupanego i prochu strzelniczego, rozpoczął się konflikt; zachwiana została równowaga etniczna na południowoamerykańskim kontynencie. Kolonizacja hiszpańska, a następnie dominacja technologiczna przyczyniły się do wyginięcia licznych plemion. Niektóre były zmuszone zasadniczo zmienić styl życia, porzucając wielowiekowe tradycje. Nieliczne natomiast wycofały się w interior, odrzucając jakiekolwiek kontakty ze światem zewnętrznym.

Przed wyruszeniem w podróż z nurtem wielkiej rzeki Hector przygotował pięciodniowy wypad do najbardziej prymitywnej w Ekwadorze wspólnoty indiańskiej Huaorani. Awionetką docieramy do indiańskiej wioski Bameno nad rzeką Cononaco, gdzie żyją Huaorani, znani jako Aucas, co w języku keczua znaczy dzicy lub barbarzyńcy. Już od pierwszego kontaktu z naszą cywilizacją w 1958 roku plemię to jest niezbyt przyjaźnie ustosunkowane do białego człowieka. Tylko dzięki Hectorowi zostajemy zaakceptowani w ich osadzie. Dobrze zbudowani mężczyźni, niektórzy zupełnie nadzy, noszą naszyjniki z zębów jaguara i piranii, kobiety zaś lubują się w ozdabianiu płatów usznych klockami drzewa balsa.

W asyście gromadki dzieci, zaciekawionych niespotykanymi gośćmi, przygotowujemy kolację z odwodnionych produktów i rozwieszamy hamaki w przydzielonym nam szałasie. Osada składa się z czterech chat, które zamieszkuje kilkanaście rodzin. Ich dobytek ogranicza się do podstawowego minimum. To, co posiadają, pochodzi z lasu, z wyjątkiem maczet i garnków zdobytych w najazdach grabieżczych lub wymienionych za swoje produkty.

Fama Huaorani wiąże się głównie z ich agresywnością w stosunku do innych plemion. Jest to łańcuch jakiegoś zapomnianego już krwawego odwetu, który stał się przyczyną wyginięcia niejednej grupy etnicznej. Najgorszą sławą cieszą się Thageiri – Czerwone Stopy – podgrupa Huaorani, licząca zaledwie 40 osób. Żyją w gąszczach lasu nad rzeka Coconaco. Po raz pierwszy świat dowiedział się o nich w 1985 roku, kiedy zmusili do wycofania się z ich terenu geodetów i techników Texaco. „W tamtych latach rząd ostrzegał, że jeśli zajdzie potrzeba, 50 Czerwonych Stóp próbujących zahamować postęp techniczny zostanie wyeliminowanych” – opowiada Hector.

Wracamy do Coca, zaspanego miasteczka prosperującego dzięki przemysłowi naftowemu, skąd wypływamy z nurtem Napo. Właściciel łodzi zapewnia, że do granicy z Peru dotrzemy przed nocą. Mijamy kompleks lodge, jeden z kilkunastu wybudowanych w dziewiczych zakątkach Amazonii. Pojawiły się one przed kilkunastoma laty wraz z lansowaną modą ekoturystyki, która zapewnia bezpośredni kontakt z przyrodą i autochtonami zamieszkującymi te rejony.

Ławice piaskowe pojawiające się w okresach niskiej wody utrudniają tak bardzo żeglugę, że do Nuevo Rocafuerte dopływamy z całodobowym opóźnieniem. Mamy dokument ministra obrony zezwalający na przekroczenie granicy w Rio Napo. Region ten jest przedmiotem wiekowego już sporu. Oficer kapitanatu rzecznego bez sprawdzania paszportów poprosił o wpisanie naszych danych do swojego dziennika, po czym życzył nam dobrej drogi. Okazało się, że w styczniu został tu wznowiony ruch graniczny, z czego wysocy urzędnicy w stolicy nie zdawali sobie sprawy.

Godzinę później znaleźliśmy się w Cabo Pantoja, pierwszym przyczółku peruwiańskim. Mówią, że w osadzie nie ma ani jednej łodzi, która mogłaby nas zawieźć do Iquitos, odległego o 630 km. Z opresji wyciąga nas dowódca garnizonu, który oddaje do naszej dyspozycji łódź, my płacimy tylko za benzynę. Płyniemy wzdłuż gęstej ściany lasu wyrastającego prosto z wody. Przez sto kilometrów nie widać śladu człowieka, tylko soczystą zieleń i brudnozłotą, mętną wodę rzeki Napo. Wprawdzie jej nurt nie należy do zbyt silnych, jednak w opinii miejscowych jest bardzo zdradliwy i niejednokrotnie pochłaniał ofiary.

Drugiego dnia wieczorem dobijamy do osady Francisco de Orellana, w miejscu, gdzie Napo wpada do Amazonki. Swego czasu hiszpańscy jezuici zbudowali tu fort, który miał bronić przed wjazdem Portugalczyków. W 1942 roku powstało tu osiedle dla upamiętnienia czterechsetnej rocznicy odkrycia Amazonki przez Orellana. Tuż nad wodą widnieje wysoki na 17 m okolicznościowy obelisk.

Warto przypomnieć historię tego niezwykłego odkrycia. W 1541 roku pod dowództwem Gonzalesa Pizarro wyruszyła z Quito ekspedycja w poszukiwaniu cynamonu i legendarnego Eldorado, złota Inków. Po wielu miesiącach uciążliwej przeprawy przez Andy, wyczerpani i wygłodzeni Hiszpanie znaleźli się nad rzeką Napo, gdzie w styczniu 1542 roku Pizarro zdecydował się wysłać na rekonesans w dół rzeki swojego zastępcę Francisca de Orellane na czele 54 żołnierzy. Młody, ambitny oficer nie znalazł ani pożywienia, ani śladów bogactwa i – co gorsza – nie miał możliwości powrotu, bo osłabieni ludzie nie byli w stanie wiosłować pod prąd. Podjął zatem odważną decyzję płynięcia w dół rzeki i 12 lutego znaleźli się w miejscu, do którego teraz my dotarliśmy. Dalsza ich podróż to nieustanna walka z zabójczym klimatem, komarami, ulewnymi deszczami, głodem, a także z tubylcami. Największą udręką musiała być jednak niepewność własnego losu i trudność w określeniu swego położenia. Po ośmiu miesiącach żeglugi i walki o przetrwanie, w której trzech ludzi zginęło od zatrutych strzał, ośmiu zmarło z głodu, śmiałkowie wpłynęli na Atlantyk. Orellane bez map i przyrządów nawigacyjnych, kierując się instynktem, dokonał historycznego odkrycia Amazonki.

Od czasu do czasu ukazują się na brzegu upiorne krajobrazy, wykarczowane, czerwone „pustynie” ziemi spalonej przez tropikalne słońce. Worldwatch Institute, najbardziej wiarygodna, niezależna instytucja kontroli ekologicznej, w swoim raporcie „Stan Ziemi” podaje, że rocznie wylesia się na świecie ponad 100 tysięcy km2 wilgotnych lasów równikowych, czyli jedna trzecia powierzchni Polski i – co gorsza – tempo wylesiania wciąż rośnie.

Najbardziej katastrofalne konsekwencje deforestacji to erozja gleby, spowodowana przez obfite opady, co oznacza obniżenie jej żyzności. Skutki karczowania „zielonych płuc” odbijają się w globalnych zmianach klimatycznych, nasilając m.in. bardzo niebezpieczny efekt cieplarniany.

Z zagładą puszczy równikowej wiąże się także zachwianie ekosystemu. Naukowcy z WWF, Światowego Funduszu na rzecz Dzikich Zwierząt, uważają, że w ciągu jednego tylko pokolenia zostanie wytrzebiona dziesiąta część życia zwierzęcego i roślinnego Ziemi.

Naszym kolejnym celem jest Iquitos, ostatni port na Amazonce dostępny dla statków morskich dopływających z odległego o 3700 km Atlantyku. Swoje bogactwo i sławę zdobył – podobnie jak Manaus i Belem – dzięki gorączce kauczukowej. Naprzeciw hotelu, w którym mieszkamy, wznosi się Dom z Żelaza, zaprojektowany przez samego Gustave’a Eiffela dla jednego z ówczesnych bogaczy. Kilkaset metrów dalej, przy promenadzie Malecon Taranace, stoi zacumowany statek, na którego pokładzie w 1981 roku Werner Herzog kręcił film Fitzcarraldo z Klausem Kinskim i Claudią Cardinale w rolach głównych. Ekscentryczny „kauczukowy baron” marzył o zrealizowaniu snu swojego życia: zbudowaniu w dżungli amazońskiej największej opery świata i zaproszeniu na inaugurację „króla tenorów”, Caruso.

Zaskoczeniem jest spotkanie Raula Rojasa, uczestnika wyprawy do źródła Amazonki w 1996 roku. Okazuje się, że Raul awansował na kapitana i jest zastępcą komendanta Biura Hydrograficznego.

Proponuje zabrać nas swoim statkiem do Leticii. Ta kolumbijska mieścina niewiele się zmienia. Zniknął tylko handel dzikimi zwierzętami i skórami. Rząd od niedawna surowo egzekwuje postanowienia konwencji waszyngtońskiej CITES z roku 1975, zabraniającej handlu dzikimi zwierzętami objętymi ochroną. Konwencja wymienia długą listę gatunków roślin i zwierząt uważanych za zagrożone i z tego powodu zabrania handlu.

W Leticii nie zastaliśmy już Mike’a Tsalickisa, legendarnego łowcy rzadkich okazów zwierzyny dla ogrodów zoologicznych. Pojawił się on w nieznanej nikomu osadzie około 1950 roku. Z początku był tylko dostawcą zwierząt, później także hodowcą małp, właścicielem ośrodka badań nad zwierzętami z rzędu naczelnych. Rozwinął turystykę, zbudował duży hotel, stał się właścicielem statku pasażerskiego kursującego między Leticią i Iquitos. Ten największy przedsiębiorca na tym obszarze postawił na nogi zapomniane miasteczko, pomagał Indianom, zaopatrywał ich w leki, woził chorych bezpłatnie swoim wodolotem. Dzięki niemu wybudowano tutaj nowoczesny szpital. Mike został skazany w 1987 roku w Stanach Zjednoczonych na karę dożywotniego wiezienia za handel narkotykami. „Nikt, absolutnie nikt w Leticii nie wątpi w niewinność Mike’a. Był człowiekiem zbyt uczciwym i szlachetnym, aby się dopuścić takiego czynu. Został po prostu wmanipulowany w jakąś nieczystą grę”.

Dalszy etap zajmują nam nie kończące się trzy dni drogi. W Manaus, niepisanej stolicy Amazonii, oprócz słynnego teatru niewiele pozostało z glorii przeszłych czasów. W trakcie budowy Drogi Transamazońskiej na początku lat siedemdziesiątych około sześciu tysięcy Indian po raz pierwszy zetknęło się z białym człowiekiem, a dwadzieścia tysięcy wyginęło od chorób przywiezionych przez budowniczych. Kolonizacja rolnicza, rabunkowy wyrąb lasów, który w ostatnich 20 latach przyjął katastrofalne rozmiary, budowa dróg, osad, elektrowni, wydobywanie rud metali i diamentów – wszystko to rujnuje odwieczny porządek rzeczy ustalony przez naturę.

Grabieżcza gospodarka stanowi fizyczne i socjalne zagrożenie dla Indian. Wielu z nich nie jest w stanie się obronić przed przyniesionymi chorobami, inni trafiają do gett, gdzie stają się ofiarami alkoholizmu, prostytucji i chorób umysłowych. Co można zrobić, aby zmienić ten stan rzeczy? Z pewnością wszyscy jesteśmy współwinni destrukcji lasów równikowych. Ogromna ilość mięsa konsumowanego w Europie pochodzi ze zwierząt żywionych soją uprawianą na południu Brazylii, na terenach wydartych rolnikom, których później wysłano do zakładania osad w dżungli. Twarde drzewo poszukiwane do budowy domów i mebli pochodzi właśnie z Amazonii itp., itd. Tak naprawdę batalia o zachowanie równowagi w naturze obraca się przeciwko nam, bo zmusza nas do dobrowolnego ograniczenia konsumpcji, ale w zamian może zapewnić nam przetrwanie.

Od czasu do czasu pojawia się cień nadziei na lepsze czasy dla Amazonii. Kilka lat temu władze Kolumbii wydzieliły tubylcom 180 tysięcy km2 lasów deszczowych. W 1995 roku rząd brazylijski wprowadził w życie tzw. Realny Plan Rozwoju, w którym większą wagę przykłada się do ochrony środowiska naturalnego. Powstała IBAMA, rządowa Agencja Ochrony Środowiska, ścigająca ekologicznych przestępców. Niestety, ograniczenia określone przez dekrety rządowe rzadko bywają respektowane.

Z Manaus – Mekki podróżników, miasta nazywanego w okresie gorączki kauczukowej Paryżem Tropików – płyniemy Rio Negro do odległego o 350 km tajemniczego miejsca, o którym nigdy przedtem nie słyszałem.

Po wyjściu na brzeg przedzieramy się przez zbity gąszcz, by wkrótce natknąć się na ruiny miasteczka porośnięte ą roślinnością. Sto lat temu w Aivro Velho, bo tak nazywało się to miejsce, około tysiąca ludzi żyło dostatnio z eksportu kauczuku i cennego drzewa. Któregoś dnia w mieszkaniach pojawiły się mrówki, które opanowały cały teren. Sterroryzowani mieszkańcy przez dziesięć lat próbowali walczyć z inwazją żarłocznych owadów. Wreszcie opuścili miasto, które w ciągu niewielu lat zostało pochłonięte przez zachłanną dżunglę.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się na noc w komfortowym kompleksie lodge Amazon Towers, jednym z trzydziestu powstałych w dzikich zakątkach brazylijskiej dżungli na potrzeby ekoturystyki. Miłośnicy przyrody mogą z bliska obserwować różne formy życia pierwotnej natury, uczestniczyć w bezkrwawych polowaniach na kajmany, odwiedzać osady indiańskie, poznać zasady zdrowego kontaktu ze środowiskiem naturalnym. Zbudowany w 1985 roku według oryginalnego pomysłu samego Jacques’a Cousteau, hotel może przyjąć 280 turystów. Wśród gości, którzy odwiedzili w ostatnich latach ten pięciogwiazdkowy hotel na palach, byli m.in. Jimmy Carter i Helmut Kohl. Ekoturystyka, dynamicznie rozwijająca się gałąź gospodarki, w 2007 roku przyniosła Brazylii około 300 milionów dolarów dochodu.

Nasz rajd w poprzek Ameryki Południowej kończy się u ujścia Amazonki, w Belem, byłym centrum handlu niewolnikami. Za nami 4600 km wielkiej, niezapomnianej przygody. Redagujemy swego rodzaju apel „Warning to Humanity”, przestrogę dla ludzkości: „Ziemia jest tylko jedna. Jedyny sposób, aby ją uratować od zagłady, jest przyjęcie postawy mniej egoistycznej, umożliwiającej znalezienie równowagi pomiędzy interesami osobistymi i wspólnoty. To prawda, że jest to idea godząca w interesy jednostki, zmuszająca człowieka do pewnych poświęceń, ale stawka jest wysoka: chodzi o nasze przeżycie”.