Szef instruktorów głaszcząc trzymanego na smyczy jaguara, maskotkę centrum, zapowiada: „Być może niektórzy przyjmą nasze metody za mało humanitarne, ale musicie wiedzieć, że dżungla nie toleruje ´mięczaków´. Nauczymy was paru rzeczy, które pozwolą nie tylko zachować wam życie, ale i pokonać przeciwnika. Nie ukrywam, że będziemy was nieustannie nękać, poddawać ciągłej presji, że zrobimy wszystko aby doprowadzić do granic wytrzymałości. Dla wielu to ´budowanie´ wojownika selvy będzie drogą przez Golgotę, przedsionkiem piekła, przed którym ocalić może tylko determinacja i żelazna odporność. Panowie! Życzę powodzenia!”.

„Seel!-vaa!”, wyskandowało mu dobitnie 30 mężczyzn w polowych mundurach pozbawionych pagonów i insygniów. Kursant jest tylko numerem, który jest dobrze widoczny na jego czapce. A „selva!”, czyli „tak jest”, to tradycyjny w CIGS okrzyk.nie równowagi w przyrodzie jest na dobrą sprawę batalią przeciwko nam samym, a rzecz idzie o nasze przeżycie. Wszyscy zainteresowani tym problemem są zgodni, że jeśli nie uznamy ograniczonych możliwości Ziemi i nie zmienimy radykalnie naszej cynicznej i aroganckiej postawy względem niej, następne pokolenia zastaną Ziemię spustoszoną.

Jesteśmy w Centro de Instrução de Guerra na Selva, Centrum szkoleniowym do walki w selvie najlepszym i najbardziej wymagającym na świecie specjalnym ośrodku przygotowującym do efektywnego działania we wrogim dla człowieka „zielonym piekle”. Jego realia szkolenia porównywane są do elitarnego kursu Rangerów w Fort Benning.

Znajduje się w Manaus, w samym sercu amazońskiej dżungli, przy ujściu Rio Negro do Amazonki. CIGS zorganizowano początkowo w oparciu o model US Jungle Warfare Centre w Panamie. W krótkim czasie jednak wprowadzono w nim tyle własnych rozwiązań, bardziej dostosowując program do warunków panujących w Amazonii, że brazylijskie centrum szkoleniowe przewyższyło amerykański pierwowzór.

Kilkanaście lat temu zdobywałem tutaj pierwsze szlify, dziś wraz z miejscowymi instruktorami prowadzę zajęcia dla oficerów z elitarnych jednostek antyterrorystycznych, którzy od kilku lat biorą udział w międzynarodowym cyklu szkoleń organizowanych na różnych szerokościach geograficznych. To typowi ludzie bez twarzy. Nie wolno wymieniać ich nazwisk. Nawet kraje, z których pochodzą, muszą pozostać tajemnicą. Podobnie jak nazwy regionów, w których się szkolą. Oficjalnie wiadomo tylko, że wszyscy mają za sobą szereg operacji ratowania i odbijania zakładników i że coraz częstsze brutalne akty terroru zmuszają służby specjalne do podjęcia niekonwencjonalnego szkolenia w nieprzyjaznych klimatycznie środowiskach.

Katorżniczy marsz z 20 kilogramowym oporządzeniem wydaje się nie mieć końca. Wtopieni w otoczenie, coraz to brodzimy przez igarape, zdradliwe moczary, a kiedy znajdujemy się na twardym gruncie to pokonujemy strome wzniesienia albo zapadamy po kolana w butwiejących pniach zwalonych drzew. Kolczaste pnącza drapią ręce, co może przerodzić się w trudno gojącą się ranę i grozić infekcją. Otacza nas nieprzenikniona selva, tonący w półmroku las równikowy pełen bezładnej masy zieleni, pełzających węży i rojów żarłocznych insektów, żądlących nawet przez mokre od potu ubranie. Spadające z gałęzi za kołnierz czarne mrówki tną bezlitośnie, a nieznośnie parne i gęste jak w oranżerii powietrze wysysa powoli siły i zbija z nóg. Deprywacja, brak zabezpieczenia logistycznego, przeciążenia, podłe warunki higieniczne, napięcie, wszystko to rodzi poczucie niepokoju w tym wyizolowanym świecie.

W dżungli pot lejący się strumieniem nie paruje, zatem ciepło nie jest odprowadzane z organizmu. Przed chwilą już drugi dziś wycieńczony kursant, zaliczany do twardzieli „Żabojad”, musiał poddać się interwencji medycznej. Nie obeszło się bez podłączenia do kroplówki. Francuz jest przybity, nie może uwierzyć, że jego końskie zdrowie zawiodło. Cieszy się autorytetem kolegów, którzy zatrzymali się na chwilę, aby wesprzeć go moralnie. „Żabojad” to znakomity fachowiec. Kamienna twarz i silny podbródek znamionuje energiczną naturę. Rzeczywiście jest nieziemsko sprawny i zdecydowany w działaniu. Na nic zdał się jego nieugięty charakter, przyroda jest w stanie wyeliminować największego kozaka.

Do końca stażu dotrze najwyżej połowa. Pozostali, nawet jeśli złamani przez dyzenterię, czy malarię, zostaną usunięci z kursu i w poczuciu przegranej wrócą niechlubnie do swoich jednostek.

Na początku wszyscy muszą przyswoić sporo teorii, a potem należy całą tę wiedzę wprowadzić już w czyn. Nikt nie wie co go czeka. Trzeba nauczyć się orientacji, wiedzieć jak pozyskać zaufanie tubylców, jak rozpoznać jadalne pąki palm, budować schronienie dające gwarancję wypoczynku, itd.

Numer 19, zawsze uczynny i życzliwy Włoch, rozciął sobie rękę ostrym jak brzytwa liściem. W chwilę później poszkodowanym zajął się sierżant Jorge. Zatrzymał krwawienie przykładając świeżą pajęczynę, po czym posypał to miejsce zebranymi mrówkami, które świetnie nadają się do leczenia ran, ponieważ w swoich szczękach zawierają substancje antybiotyczne chroniące przed infekcją. Metys, wychowany wśród Indian nad dopływem Rio Negro, czuje się w dżungli niczym ryba w wodzie. W Centrum mówią o nim, że w ciągu wielu lat pracy bezlitośnie „przeczołgał” pułk wyższych oficerów. Podobno zadra za poniżoną godność pozostała tylko u jednego oficera, który nie mógł przebaczyć niższemu w hierarchii za frustracyjny wycisk. Pozostali, w tym nie jeden dziś generał, z dumą obnoszą się odznaką z drapieżnym jaguarem, symbolem wojownika dżungli.

Budowa schronienia zajmuje nie mało czasu, ale musi ono być wygodne, aby zapewnić dobry wypoczynek po trudach dnia. W trakcie zajęcia nie obyło się bez małego incydentu, „Kozak” wycinając gałęzie natknął się na gniazdo os, które go opadły. Nie tracąc zimnej krwi ratował się skokiem do rzeki. Ślady bolesnych użądleń jednak pozostały, co widać po zdeformowanej buzi. Największym zagrożeniem dla człowieka w niegościnnej dżungli nie są wcale dzikie zwierzęta, piranie czy jadowite węże, ale insekty roznoszące groźne choroby.

Wokół gęsty, tonący w półmroku las równikowy pełen bezładnej masy roślinności, pełzającego robactwa i chmar dokuczliwych insektów, żądlących nawet przez mokre od potu ubranie. Ponadto spadające z gałęzi za kołnierz czarne mrówki tną bezlitośnie, a kolczaste pnącza drapią ręce, co grozi niebezpieczną infekcją. Parna atmosfera powoli wysysa z nas siły, obezwładnia i paraliżuje ruchy. Pot zmieszany z repelentem szczypie boleśnie w oczy. Przemieszczanie jest powolne i wyczerpujące, na dodatek musimy iść cicho, tak aby przeniknąć niezauważenie na teren przeciwnika. Marsz wydaje się nie mieć końca. W ciągu pierwszej godziny pokonaliśmy zaledwie 500 metrów. Coraz to forsujemy rwące rzeki i mokradła, a kiedy jesteśmy już na twardym gruncie, to potykamy się o liany czy zapadamy po kolana w spróchniałych pniach zwalonych drzew.

Determinantem dla odniesienia sukcesu w uwalnianiu i ewakuacji zakładników jest zsynchronizowanie działań wszystkich grup i szybkość przeprowadzenia akcji. Nieoczekiwanie pojawiają się utrudnienia, które mogą pokrzyżować misternie przygotowany plan. Na krótko przed atakiem dowodzący szturmem Numer 17, czyli „Mrówa” z formacji specjalnej warszawskiej Policji, otrzymuje wiadomość o niespodziewanym rozwoju wydarzeń. Zawsze skory do pomocy Polak jest kompleksowo wyszkolony i ma za sobą wiele niebezpiecznych operacji. „Musiałem szybko dostosować się do gwałtownie zmieniających się warunków – powie potem ´Mrówa´- i podjąć działania ´na gorąco´ przystępując do akcji wychodzącej poza ustalone procedury”.

Śliska ścieżka na stromym wzniesieniu pozbawia ochoty do życia. Wreszcie komenda „naprzód!”. Serie o dużej sile ognia z Para-FAL z ćwiczebną amunicją czynią dużo łoskotu. Wszyscy chcą wierzyć, że wykonali zadanie, ale instruktor jest innego zdanie: „Zabrakło elementu zaskoczenia. Za pół godziny powtórka”. Cała mordęga poszła na marne i tylko ogromna motywacja pozwala za trzecim razem osiągnąć cel.

Po zachodzie słońca las równikowy ożywa symfonią różnorodnych dźwięków. Nieprzyjemnie drażniący ucho wrzask małp miesza się z wabiącym nawoływaniem ptactwa, bądź zdyszanymi odgłosami niewidzialnych zwierząt. Zza czarnej ściany dżungli dobiegają podejrzane szmery i natrętne myśli skupiają się na wyimaginowanych zagrożeniach wywołując nieuzasadniony niepokój. Trudno jest się rozsłabić bo wyobraźnia zmusza człowieka do nieustannej wytężonej czujności, a uwolnienie od niej przychodzi dopiero o świcie.

Na koniec mamy wystawić kursantów na „sprawdzian prawdy”. Rozrzucamy małe grupki w interiorze selvy i przypominamy: „Jeśli chcecie zdobyć certyfikat kursu, musicie przed upływem 48 godzin zameldować się w bazie numer 2”.

„Chwilami myślałem, że nie dotrę do końca, raz urwał mi się film” – zwierza się „Maksy”, Włoch odznaczający się wesołym usposobieniem. Skłonny do żartów, opowiada dowcipy i poczucie humoru nie opuszcza go nawet w sytuacjach przekraczających granice zwykłej ludzkiej wytrzymałości, co zawsze wprawia w dobry stan jego kolegów. Kilka miesięcy temu, po spektakularnej akcji, był „gwiazdorem” na łamach prasy włoskiej. Opowiada, że jego owiana legendą jednostka antyterrorystyczna NOCS, nie przepada za reklamą, ale dopuszcza od czasu do czasu informacje dla mediów, aby terroryści wiedzieli, że kraj nie będzie łatwym celem.

Skrajnie wyczerpani, pokiereszowani przez insekty, w cuchnących od potu i lepiących się od brudu mundurach, półprzytomni dowlekli się do celu na kwadrans przed czasem. Każdy z nich stracił od 3 do 6 kilogramów. Stopy Numeru 6 przedstawiają opłakany widok, są całe w pęcherzach i krwi. Wysportowany „Baboczka”, Rosjanin z numerem 04 z superelitarnej jednostki „Beta”, skupiającej najlepszych z najlepszych, mający więcej doświadczenia bojowego niż ktokolwiek inny na tym kursie, cudem uniknął hipertermii, udaru cieplnego, spowodowanego intensywnym długotrwałym wysiłkiem w upale. Kamienna kanciasta twarz o zdecydowanie ostrych rysach i sprężyste ruchy sprawiają wrażenie, że w każdej chwili jest gotów do natychmiastowej reakcji. W południe narzekał trochę na nudności, zawroty głowy, ale przede wszystkim na bolesne skurcze mięśni nóg i rąk zaostrzone nadmierną utratą soli. Z wykrzywioną z bólu twarzą dobrnął do końca.

Nie wszyscy zaliczyli piekło kursu. Pomimo niezłej kondycji fizycznej, u trzech oficerów zawiodła psychika, złamali się na finiszu morderczego etapu. Pozostałych czterech przeżyło prawdziwy dramat, nie weszli w szeregi elity, bo nie dopisało im zdrowie.

Staż w Manaus to nobilitacja. „Selva potrafi zedrzeć osobowość najsilniejszego człowieka, ale wy udowodniliście swoją wartość, przeszliście samych siebie. Jestem z was dumny”, podkreśla dowódca CIGS, pułkownik Gustavo de Souza Abreu na galowym zakończeniu kursu. Niżej podpisany zostaje uhonorowany prestiżową machetą „wojownika dżungli” z numerem 0055. Po raz pierwszy w historii Centrum otrzymał ją nie wojskowy obcokrajowiec.