„Bóg stworzył kraje bogate w wodę, aby ludzie byli szczęśliwi, a pustynie, aby mogli odnaleźć tam swoją duszę”, uważają Tuaregowie. Podróż przez pustynię to nie tyle wędrówka przez bezmierne pustkowie, przerażające, jednocześnie intrygujące i przyciągające, ale przede wszystkim podróż do osobistego wnętrza.

Najbardziej bezlitosne środowisko naturalne na naszej planecie od zawsze inspirowało niespokojną naturę człowieka, ponieważ wszystko, co się z nią wiąże, jest zwykle ekstremalne. Jego mit został odświeżony w nagrodzonym 9 Oscarami filmie „Angielski pacjent”, czy w powieści „Herbata na pustyni” Paula Bowlesa, który przyjechał do Tangeru na tydzień, a został tam na całe życie.

Pustynia ma zwykle wiele twarzy. Nic dziwnego, że jest źródłem powtarzanych metafor i łatwych alegorycznych określeń „bezkresu”, czy „pustki”. To może być wszystko to, co ogląda się na widokówkach, ale też i niewiele mieć z nimi wspólnego. Nomadowie wyróżniają trzy jej aspekty: reg, kamienistą płaską jak stół równinę pokrytą żwirem, i hamada, wyjałowiony płaskowyż skalny, krajobrazy raczej upiorne, i wreszcie erg, ciągnące się bez końca połacie sterylnego piasku, takie jakie wyobraża sobie każdy, kto nigdy nie był na pustyni. Stereotyp podtrzymywany przez widokówki. Okazuje się, że na Saharze, wielkiej niczym Europa, wydmy stanowią zaledwie 20 procent powierzchni.

W tym środowisku woda ma cenę złota. Umierający na Saharze z pragnienia Antoiné de Saint-Exupéry napisał: „Wodo! Nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem. Największym bogactwem, jakie istnieje na świecie”.

Szacunku dla niej nabrałem, przemierzając kiedyś w słynnej solnej karawanie „azalai”, jeden z najstarszych szlaków handlowych przecinających Saharę: z kopalni w oazie Taoudenni do odległego o 800 kilometrów na południe legendarnego Timbuktu. Tak jak w przeszłości, dziś także jest duże zapotrzebowanie na sól, główny towar eksportowy Sahary. W 1980 roku przez rynek w Timbuktu przewinęło się 7500 ton tego produktu szacowanego na prawie 2 miliony dolarów.

Miasto to, osnute legendami, zafascynowało mnie od chwili, kiedy jednym tchem przeczytałem książkę Wacława Korabiewicza „Do Timbuktu”. Arabscy kupcy rozsławili ten, założony około 1100 roku, ośrodek handlu jako „królową pustyń”.

O handlu solą w tym regionie Czarnego Kontynentu pisał już w swoich relacjach Ibn Battuta, słynny podróżnik arabski z XIV wieku. W średniowieczu minerał ten był wymieniany nawet na złoto i często używany jako moneta. Przez trzy wieki w Europie mit Timbuktu budził strach. Miasto przedstawiano jako Eldorado Afryki, ze złotymi pałacami, cielesnymi rozkoszami i nieprzebranymi bogactwami. Siła mitu była tak wielka, że kiedy ktoś wracał stamtąd i opowiadał, jak w rzeczywistości wszystko wygląda, nie zawsze dawano mu wiarę. Pierwszym Europejczykiem, który na początku XIX wieku dotarł do miasta zakazanego dla niewiernych, czyli nie wyznających islamu, był Alexander Gordon Laing, którego zamordowano w drodze powrotnej.

W średniowieczu „azalai”, liczące niebagatelną liczbę 10 tysięcy wielbłądów, przewoziły także kość słoniową, złoto i niewolników. Nasza była dużo skromniejsza i składała się z 80 dromaderów transportowych. Każdy z nich miał przytroczone do boku cztery krystaliczne, lśniące w słońcu bloki solne ważące 40 kg każdy.

W ciągu 10-12 godzin pokonywaliśmy średnio 45 kilometrów. Pamiętam, że każdego ranka musiałem walczyć z myślą, że czeka mnie kolejna maratońska trasa. Modliłem się, aby nie pozostać w tyle, bo być może nikt by po mnie nawet nie wrócił. Ulga przychodziła dopiero wieczorem, kiedy błogie uczucie rozkosznego chłodu regenerowało siły, a ceremonia picia mocnej i niezwykle słodkiej, dającej ukojenie herbaty, podnosiła zawsze nadwerężone morale. Na tej bezlitosnej planecie człowiek nie ma prawa zachorować. Nie ma wyboru: musi znosić cierpienie czy ból i za wszelką cenę iść do przodu. Głęboka lekcja kształtująca charakter osobnika z „cywilnego” świata.

Po lodowato zimnej nocy, przed szóstą ruszaliśmy w drogę. Nie zapomnę przytłaczających ogromem żwirowych równin, pozbawionych wymiaru czasu i jakichkolwiek form życia. Nie zatrzymywaliśmy się na obiad, zwykle zjadaliśmy w marszu trochę orzeszków ziemnych i daktyli. Kilkakrotnie w ciągu dnia żylasty bosonogi poganiacz, krocząc wzdłuż karawany, serwował kilka łyków gorącej zielonej herbaty. Co do wody, to mieliśmy jej pod dostatkiem, ale mętna nasycona żelazem i siarką miała obrzydliwy smak. Na szczęście w grudniu klimat jest niezwykle komfortowy: temperatura w Mali nie przekracza 20 stopni.

Na całej trasie jest tam tylko jedna oaza, czyli „ksar”, z palmami daktylowymi, uprawą jarzyn i tryskającą zbawienną wodą. Zagubiona pośród surowego piękna zapewniała bezpieczeństwo i odpoczynek po wielodniowych trudach podróży. Spędziliśmy tam dwie doby, zakupiliśmy karmę dla zwierząt i drewno na opał, oraz wzięliśmy zapas wody na 10 dni marszu, licząc średnio 4 litry na dobę na człowieka. Wielbłądnicy sprawdzili starannie stan „gerb”, bukłaków z koziej skóry, które dzięki oddychaniu porów skóry cudownie chłodzą wodę. Jeśli były przecieki spowodowane przez kolczaste krzewy, to uszczelniali malutkie otworki garstką skręconego włosia wielbłąda.

Po siedemnastu nie kończących się dniach, ostatkiem sił trzymając się na nogach, szczęśliwie dowlokłem się do końca tej pełnej fantasmagorii marszruty, gdzie przez tydzień kurowałem moje poranione stopy. Zabójczy wysiłek w pewnym sensie poszedł na marne, bo bajkowe Timbuktu, liczące dzisiaj 10 tysięcy ludności, rozczarowało mnie kompletnie, rozwiewając wszelkie europejskie wyobrażenia. Nic z atmosfery egzaltacji, tylko wąskie uliczki z glinianymi domami pokrytymi welonem kurzu, który zapewnia jednolity, szary kolor całemu miastu. Niektórzy Tuaregowie proponowali sztylety i srebrne pierścionki, bandy wyrostków zaś szukały jakiejś zaczepki. Dwa elementy, które mogą zainteresować przybysza, to meczet Dingaber, ślad świetności dawnej epoki, i dużo pięknych kobiet, wyzywająco patrzących w oczy. Jednak Timbuktu okazał się oazą bliską raju. Trzygwiazdkowy hotel „Azalai” z ogrodem pięknych bugenwilli, w którym mogłem napić się piwa z lodówki, wziąć prysznic z obfitą ilością wody i położyć się w miękkim łóżku z czystym, białym prześcieradłem, był największą nagrodą za trudy minionych dni.

Timbuktu zapamiętam też z opowiadania Massimo, farmaceuty z Werony, poznanego przy piwie w obskurnym barze. Będąc gościem włoskiego misjonarza, wrócił któregoś dnia do domu pod jego nieobecność, natykając się na jedną ze służących. Zajmowała się właśnie praniem i przez zmoczoną bluzkę przebijały sutki zuchwale sterczących piersi. Kiedy w przypływie lubieżności objął ją od tyłu, dziewczyna, nie odwracając się, rzuciła spokojnym tonem: „Nie teraz. Nie teraz don Giuseppe. Najpierw skończę pranie”.

Podróż z karawaną wystawiła mnie wtedy na skrajnie surową próbę. Wygrałem ją. Zwyciężyłem pustynię i wygrałem z sobą samym. Jednak sfrustrowany myślałem, że na zawsze zapomnę o odysei pustyni.

Potem przyznałem rację Wilfriedowi Thesigerowi piszącemu, że żaden człowiek, który wędrował przez tę krainę, nie pozostanie już tym samym. Na zawsze będzie nosić w sobie jej piętno i pragnienie powrotu nigdy go nie opuści. Można wierzyć temu Brytyjczykowi, bo pół wieku temu jak nikt inny poznał dokładnie, w tradycyjnym stylu, cieszącą się najgorszą na świecie sławą dziewiczą Rub al-Chali na Półwyspie Arabskim. Empty Quarter dla Anglików, czyli słynną Pustą Ćwiartkę, największą na świecie nieprzerwaną połać piasków. I nawet jeśli nie był muzułmaninem, zyskał wśród Beduinów sławę równego im nomady.

Sen o pustyni, która wzburzyła moje zmysły, ożył nadspodziewanie szybko. Nie mogłem oprzeć się głosowi płynącemu z Wielkich Pustkowi, które coraz silniej stymulowały moją wyobraźnię. Pojechałem na najstarszą pustynię świata Namib szczycącą się monstrualnymi wydmami wysokości 300 metrów, potem zdobywałem doświadczenie na prawie udomowionej Atakamie. Nienasycona ludzka żądza konfrontacji z naturą i pokonywania trudności pchała mnie ku nowym, większym wyzwaniom. Na Gobi, która zachowała atmosferę odległych wieków, prowadziłem obserwacje nad możliwościami adaptacyjnymi organizmu człowieka w warunkach deprywacji w skrajnie trudnych warunkach naturalnych. Latem temperatura osiąga tam 50 stopni, a zimą może spaść do –40, przynosząc burze śnieżne. Wybitny odkrywca rosyjski XIX w. Mikołaj Przewalski napisał: „Pokonanie Gobi w pełni lata jest porównywalne do męczarni w płomieniach piekielnych”. Nie ominąłem także kwintesencji dzikości, legendarnej Taklamakan, której już sama nazwa „jeśli wejdziesz, nie wyjdziesz” przejmuje uzasadnionym lękiem, chociaż z sentymentem mówił o niej niestrudzony badacz Azji Środkowej Aureli Stein, który właśnie tam czuł, że żyje w pełnej harmonii ze światem.

Tym razem z małą grupką kierownictwa międzynarodowego konsorcjum jestem na Saharze, opiewanej jako „pustynia pustyń”. Pełna osobliwości, okryta romantyczną aureolą tajemniczości i podniecająca naszą fantazję, zajmuje jedną trzecią powierzchni Afryki, tyle co cała Europa. Jedziemy w karawanie wielbłądów niczym eksploratorzy wiktoriańskiej epoki. Serce Wielkiego Ergu Wschodniego w Algierii jest poprzecinane oszałamiająco pięknymi, sinusoidalnymi zarysami wydm. Jak zmysłowe linie kobiecych figur, gotowe pogrążyć podróżnika w kontemplacji.

Rzucane z rana przez zwierzęta gigantyczne cienie, teraz są ledwie widoczne. Czasami barchany od strony zawietrznej są tak strome, że wielbłądy odmawiają zejścia w dół. Wtedy kuśtykając na obolałych od jazdy w siodle nogach, ciągniemy je siłą, powodując zsuwanie się ze szczytu miniaturowych lawin piaskowych. Po przejściu karawany delikatny wiatr natychmiast zaciera nasze ślady i nieogarnione przestrzenie znowu są tak samo dziewicze jak poprzednio i jak przed wiekami. Żadnego punktu odniesienia ani śladu cienia.

Upał z nieznośnego staje się morderczy i żar buchający z niebieskiego nieba paraliżuje ruchy. Termometr na wysokości dwóch metrów wskazuje 49 stopni w cieniu, przy ziemi zaś, gdzie odbijają się parzące promienie słońca, osiąga prawie 80. Z trudem wciągam rozpalone powietrze, pali odsłonięta skóra twarzy i rąk, mam poranione wargi, opuchnięty język, a coraz bardziej wysuszone gardło domaga się kolejnej dawki płynów. Balansuję na krawędzi przetrwania, przeżywając najokropniejsze chwile mojego życia. Jak długo można jeszcze wytrzymać?

„W królestwie pragnienia i spiekoty upał może unicestwić człowieka tak jak ogień drewno”, mówi lokalne powiedzenie. Moje ciało jest obolałe od nieustannego ruchu w twardym siodle. Wielogodzinne kołysanie i wściekły upał wprowadzają w stan odrętwienia. Rozedrgane powietrze rozmywa kontury krajobrazu i wywołuje omamy wzrokowe. Chwilami popadam w delirium, przed oczami migają czerwono-czarne płatki. Wydaje się, że słyszę zniewalające hipnotycznym rytmem „Bolero”, jeden powtarzany motyw o narastającym natężeniu, którego inspiracją była właśnie Sahara. Modlę się o przynoszący ulgę powiew zefiru, chociaż wiem, że gorący i suchy wiatr, będący nawet w stanie rozszczepić pień rozłożystego drzewa akacjowego, może bezlitośnie osuszyć organizm.

W oddali na tle pofalowanego morza piasku i lazurowego nieba ostro odcina się transsaharyjska karawana, która w dwóch rzędach w nienagannym szyku mozolnie przedziera się przez bezmiar wydm, przecinając nasz kierunek. Wyjątkowo malowniczy spektakl pośród wszechobecnej monotonii. Objuczone ciężkimi workami zwierzęta kroczą niestrudzenie, wciąż tym samym miarowym, złudnie powolnym rytmem. Pełni godności Berberowie wyglądają wręcz nierealnie, jak widma. Na twarzach bez wyrazu widnieje krańcowe zmęczenie. Częstujemy ich papierosami, wymieniamy kilka towarzyskich zwrotów, ściskamy sobie dłonie i rozchodzimy się w różne strony.

Ósmego dnia solenna atmosfera pustyni zostaje zakłócona. Oszpecają ją porozrzucane butelki od coca-coli i ślady opon motocyklowych, wizytówka współczesnej turystyki i rajdu Paryż-Dakar. Nie miał dla nich wyrozumienia absolwent Oksfordu sir Wilfred Thesiger, spadkobierca przeszłej epoki, odznaczony złotym medalem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Wspominam z pewnym sentymentem tę wyjątkową postać, przywodzącą na myśl legendę Arabii: Lawrence´a, byłego komandosa brytyjskiego SAS, antropologa, ale przede wszystkim przyjaciela Beduinów. Potrafił „cwałować i strzelać w galopie, jak oni”. Poznałem go w połowie lat 80. w Kenii, gdzie się osiedlił. 75 lat, szczupła wyprostowana sylwetka, bujne włosy, bokserski nos. Był wrogiem progresu materialnego, nie znosił telefonu, telewizji, a nawet auta. Nie tolerował gwałtu na dzikiej przyrodzie, którą traktował ze szczególnym nabożeństwem, co widać na stronicach jego książki (Arabian Sands) będącej hymnem na cześć wyobcowanej, odciętej od reszty świata krainy.

Wreszcie przeżywam dreszcz emocji. Przed magicznym zachodem słońca, zdobiącym świat imponującą paletą barw, osiągamy tętniącą życiem i cywilizacją docelową oazę Hassi-Messaoud. To już kres zmagań. Mogę się kąpać i pić. Bez ograniczeń. Klimatyzacja, posiłek przy stole, zimne piwo, świeże owoce i filiżanka espresso dopełniają pełnię szczęścia. W wygodnym łóżku delektuję się faktem, że jutro będzie tak samo. Bez spartańskich niewygód.

Przychodzi refleksja. Takiej rajskiej rozkoszy nigdy nie będzie w stanie zrozumieć i docenić człowiek, który nie doznał naszych przeżyć. Jedyne w swoim rodzaju uczucie le bapteme de la solitude, chrzest samotności, jak mawiają Francuzi, potrafi głęboko zmienić duszę człowieka. Trudno powiedzieć dlaczego, ale ofiara hipnotycznie urzekającego majestatu pustyni, kosmicznej pustki i martwej ciszy, tak głębokiej, że słychać własny oddech i bicie serca, nie ma innego wyboru: nie oprze się wyzwaniu i w poszukiwaniu absolutu dodającego życiu smaku, zawsze tam wróci. Mimo wszechobecnego zagrożenia, bez względu na jakie miałby narazić się wyrzeczenia i jaką miałby zapłacić cenę, bo absolut nie ma ceny.