Niełatwo jest pisać o Iranie Anno Domini 2002. Kraj pozostający od dwóch dziesiątków lat w nieustannej izolacji, uważany jest powszechnie za nieznany, niedostępny, a także i niebezpieczny. Właśnie te aspekty przyciągnęły moją i kilku moich przyjaciół uwagę i sprowokowały do podróży po dawnej Persji, kolebce cywilizacji Wschodu.
W agencji, która od lat dokonuje dla mnie rezerwacji biletów, nie ukrywano zdziwienia moim zamówieniem, jako że powszechna w Europie antyreklama Republiki Muzułmańskiej Iranu, konsekwencja rewolucji muzułmańskiej w 1979 roku i dziesięcioletniej wojny z Irakiem, nie stanowi zachęty do odwiedzin regionu, w którym starożytne zabytki mogą urzec nie jednego podróżnika.
Zaskoczeniem była łatwość otrzymania wizy, którą wklejono do paszportu po dziesięciu dniach od złożenia wniosku. Jedynej w naszej grupie dziewczynie urzędnik konsulatu w Warszawie udziela niezbędnych rekomendacji, pewnego rodzaju nakazu podyktowanego prawem islamskim. Chodzi o skromny strój, głównie o hedżab, chustkę na głowę, będącą w tym kraju swego rodzaju świętością. Za niepodporządkowanie się w miejscu publicznym temu obowiązkowi, kodeks karny przewiduje karę 74 batów. Koleżanka, należąca do kobiet wyemancypowanych, zapoznana już wcześniej ze specyficzną etykietą, bez zmrużenia oka wcieliła w czyn symbole dyskryminacji kobiety muzułmańskiej.
Airbus „Air Iran” ląduje w Teheranie w środku nocy, podobnie zresztą jak wszystkie inne samoloty z Europy. Oficer straży granicznej o beznamiętnej twarzy, starannie wertuje kolejne strony paszportu, patrzy podejrzliwie w oczy, milcząco sprawdza jeszcze dane w komputerze i w końcu życzy mi: „Good permanence!”. Sala celna jest pusta, zimna, niegościnna. Przygotowani na drobiazgową odprawę — mającą na celu zażegnanie zgubnych wpływów zachodniej „arogancji i materializmu”, czyli importu pism ze zdjęciami ukazującymi kształty ciał kobiecych, które mogłyby pobudzić erotyczne fantazje mężczyzn, czy butelki whisky przeznaczonej na prezent dla przyjaciela — bez zbędnych pytań możemy opuścić strefę celną.
Teheran, rozciągający się pomiędzy wysokimi zboczami Elbursu i jałową równiną przechodzącą stopniowo w pustynię, z pewnością nie należy do miast, które mogłyby wywrzeć dobre wrażenie na przybyszu ze Starego Kontynentu. Nigdzie człowiek nie dostrzega śladów magicznego Wschodu, wszędzie tylko widać ulice zatłoczone przez ponad 2 miliony pojazdów zanieczyszczających kilkunastomilionową metropolię spalinami niskooktanowej benzyny.
Suchy klimat, wysokość w przedziale 1100 i 1800 m n.p.m. i góry otaczające stolicę sprawiają, że miasto zalicza się do najbardziej skażonych na świecie. Prawie 40% aut to samochody marki Paykan, które każdego roku wyrzucają w powietrze 50 milionów ton szkodliwych dla zdrowia gazów, w tym 1,3 miliona ton tlenku węgla.
Valiasr Ave, ciągnąca się przez 20 km z północy na południe, dzieli Teheran na dwie części, niczym zresztą nie różniące się architektonicznie. Po obu stronach liczne drapacze chmur wyrastają jak grzyby po deszczu, bez jakiegokolwiek planu urbanistycznego, stanowiąc typowy produkt „wybujałej nowoczesności”, charakteryzujący wiele miast Bliskiego Wschodu. Łatwo tu zabłądzić, bo adresy bywają bardzo skomplikowane. Często podaje się nazwę głównej alei czy najbliższego placu, potem wskazuje się mniejszą ulicę i na koniec tę, na której powinien znajdować się nasz cel. Komplikują także sytuację niejednolite nazwy: Africa Ave, określana jest często jako Jordan Ave, Nejatollahi St. jako Villa St., a Emam Khomeini Square jest nieraz nazywany Tup Khune. Sam miałem kłopoty, kiedy musiałem dojechać na ulicę Pahlavi, która po usunięciu szacha z tronu, została przemianowana na ulicę Valy-e Asr. Stare nazwy od 20 lat używane są wśród mieszkańców bogatych dzielnic na północy miasta, i to nie zawsze przez byłych sympatyków szacha.
Szokuje w Teheranie ruch uliczny i sposób przemieszczania się. Czarny dym, który pozostawiają po sobie przestarzałe autobusy, auta poruszające się pod prąd, motocykliści lawirujący na chodnikach wśród tłumu przechodniów, nieustanne trąbienia, kierowcy nie przestrzegający czerwonego światła, wszystko to może wystawić na surową próbę nerwy nawet tak jak ja biegłego w sztuce miejskiego survivalu. Przed wejściem na jednokierunkową ulicę nie wystarcza spojrzeć na prawo i na wszelki wypadek na lewo. Tu, tak jak w Moskwie czy w Buenos Aires, trzeba patrzeć także do przodu i do tyłu, i jeszcze raz na prawo i na lewo, i dopiero wtedy, z zimną krwią, odważnie ruszyć w poprzek jezdni. W stosunku do osób zdecydowanych kierowcy wykazują zwykle pewien respekt. Niezwykły obrazek obserwowałem nieopodal naszego Grand Hotel, gdzie na trzypasmowej Motahari Ave jechało pięć sznurów samochodów, pośród których spokojnie przeciskał się niewidomy mężczyzna z białą laską.
Wygodnym mikrobusem opuszczamy z przyjemnością stolicę, od rana otuloną welonem smogu, by zapoznać się z krajem i jego starożytnymi zabytkami. Nasza trasa powiedzie przez Isfahan, Sziraz, Persepolis, Kerman, Bam, aż do Zahedanu na granicy z Pakistanem.
Sekretarz polskiej ambasady, znający ten kraj jak mało kto, uważa Isfahan za klejnot starożytnej Persji i jedno z najpiękniejszych miast muzułmańskiego świata. Świetną reklamą może też być siedemnastowieczne stwierdzenie, że „Isfahan to połowa świata”. Z tego samego wieku pochodzi też wielki (512 × 159 m) plac Chomeiniego*. Liczne wielodzietne rodziny fotografują się tu przy tryskającej wodą fontannie, dziesiątki osób w atmosferze pikniku spożywają posiłek na dywanach rozłożonych na trawniku, ich dzieci uganiają się za piłką, podczas gdy ostatnie promienie słońca oświetlają wspaniały meczet Masje-dé Emàm — według znawców jeden z najpiękniejszych na świecie, zdobiony niezwykle bogatą ornamentyką, typową dla sztuki islamu.
W pełnym czci milczeniu podziwiam sanktuarium, w którym naturalne piękno łączy się z ludzkim kunsztem. Dostojeństwo i aura orientalnej tajemniczości tworzą wyczuwalną tutaj atmosferę świętości. Korzystam z dogodnego światła, aby utrwalić na filmie jego czarującą fasadę, wyniosły minaret i potężną kopułę, zaprojektowaną według ścisłych matematycznych zasad rządzących harmonią i równowagą. Wszystko to ozdobione jest lazurowymi i turkusowymi kafelkami ułożonymi w efektowne mozaikowe, geometryczne wzory, błyszczące niczym klejnot w promieniach słońca.
Staram się jeszcze zdążyć do pobliskiego meczetu szejka Luft Allaha, zbudowanego w latach 1602-1619 przez szacha Abbasa. Jego niezwykłą atrakcją jest sklepienie, które kontempluję, nie mogąc wprost oderwać oczu. W promieniach światła dziennego, wpadającego przez zwieńczone łukami okna do wnętrza skąpanego w łagodnej poświacie, rozbłyskują lazurowe, kremowe i turkusowe kafelki, eksplodując wibrującą energią.
Oczywiście nie możemy przegapić tutejszych słynnych mostów. W Isfahanie jest ich jedenaście, w tym pięć pochodzących z początku XVII wieku. Największe wrażenie wywiera pięknie podświetlony most Si-o-Se ze swoimi 33 arkadami ciągnącymi się na długości 160 m. Z pobliskiej herbaciarni, gdzie ściany są udekorowane starymi dywanami, a kelnerzy w tradycyjnych strojach serwują silny, czarny chay, jeszcze długo podziwiamy elegancki Si-o-Se, na tle rozciągającego się w oddali łańcucha górskiego.
„Podróż po Persji można ograniczyć do Teheranu, Isfahanu i Per-sepolisu” — napisał w 1926 roku włoski autor Arnaldo Cipolla w przedmowie do swojej książki Na płaskowyżach Iranu. Po dwudniowym pobycie w Szirazie, mieście będącym swego czasu synonimem kultury, poezji, słowików i wina, odwiedzamy właśnie Persepolis.
Królewskie miasto starożytnej Persji, założone w VI w p.n.e., należy do jednego z największych stanowisk archeologicznych na świecie, gdzie w latach trzydziestych XX wieku ekspedycja amerykańska dokonała częściowej rekonstrukcji niektórych budowli. Jesteśmy jedynymi cudzoziemcami podziwiającymi przetrwałe do naszych czasów okazałe zabytki, wśród których wyróżnia się rząd kilkunastu kolumn, Wielki Taras wzniesiony przez Dariusza I Wielkiego, jego pałac oraz skarbiec. Przykuwają naszą uwagę także grobowce królewskie wykute w skale wysoko nad ziemią, do których musimy się długo wspinać.
Herbaciarnia jest instytucją od wieków zakorzenioną w społeczności Irańczyków, tak jak bar, kawiarnia czy pub w krajach zachodnich. Ludzie spotykają się tu, aby odpocząć, poplotkować bądź posłuchać żywej muzyki. Lokale, które jeszcze do niedawna otwarte były wyłącznie dla mężczyzn, w ostatnich latach stały się dostępne także dla kobiet.
Siedzimy w przytulnym lokalu w centrum Kermana, dokąd zaprosili nas nowo poznani młodzi ludzie. Głównym tematem rozmów staje się płeć piękna. Nasza ciekawość skupia się na ich prawach, przywilejach i obowiązkach, temacie, który zwykle wywołuje wiele emocji nawet wśród mieszkańców tego kraju.
Narguez jest dziennikarką miejscowej gazety, ma 28 lat, duże czarne oczy, zadziorne spojrzenie i nosi kruczoczarny kosmyk włosów, który prowokacyjnie wysuwa spod czarnego hedżaba. Odziana jest jednak w czador — obowiązkowy, tradycyjny długi płaszcz. Mówi płynnie po angielsku i przejawia niepohamowaną ochotę konwersacji z cudzoziemcami. To ona, wraz ze swoim przyjacielem, staje się źródłem cennych informacji o sytuacji kobiet.
„Według ortodoksyjnych duchownych, posiadających niepodważalną pozycję w Iranie — opowiada Narguez — hedżab podkreśla prestiż kobiety i zapewnia jej szacunek. Według naszej religii odzież muzułmańska jest symbolem cnoty i godności”. Przypominam, że kilka godzin temu widziałem na jakimś billboardzie, pośród wszechobecnych portretów patriarchalnych przywódców, napis: „Kobieta skromnie odziana jest niczym perła w muszli”. Młode dziewczyny z trudnością akceptują te reguły i jako symbol protestu odważnie, nie do końca skrywają swoje włosy, uważane za „siedlisko szatana”, malują paznokcie u nóg, robią sobie mocny makijaż, skracają do kolan czador, nie boją się publicznie podawać rękę swoim kolegom. Rosnąca gwałtownie liczba dziewcząt odrzucających tradycyjny ubiór zmusza policję do stopniowego ograniczania surowych represji.
„Moją największą nocną zmorą jest to, że widzę siebie za kratami z powodu pogwałcenia norm hedżaba, co stanowi naturalny odruch, który drzemie w większości młodych kobiet. Wierzę jednak, że obowiązek noszenia tej chusty skazany jest nieuchronnie na stopniowe zniknięcie” — stwierdza Narguez. Niedawno czytałem w „The Washington Post”, że niektórzy uważają, iż z chwilą upadku hedżaba, upadnie także Republika Muzułmańska Iranu.
Meczety są puste, gorliwość religijna zdecydowanie osłabła, podobnie jak i ostre normy życia społecznego i politycznego. Młodzież wciąż coraz częściej korzysta z nielegalnych anten satelitarnych i z Internetu, uważanego za zagrożenie dla muzułmańskiej moralności, zbiera się w stylu zachodnim na prywatkach, gdzie przy zamkniętych oknach króluje muzyka rockowa, alkohol, przemycane wideokasety z filmami amerykańskimi, a także marihuana i opium. Takie imprezy narażone są oczywiście na na-jazd basidzis, młodych milicjantów z ochotniczej organizacji stworzonej przez Chomeiniego w 1980 roku. Zadaniem tej pięciomilionowej armii zagorzałych stróżów jest właśnie walka z „korupcją moralną”.
Gościom zagranicznym Irańczycy okazują dużą życzliwość i serdeczną gościnność, co jest bardzo starym i silnie zakorzenionym zwyczajem w kulturze perskiej. Często podchodzą na ulicy z miłym uśmiechem, zagadują łamanym angielskim, zapraszają do swoich domów. Nieraz są to nawet dziewczyny z ostrym makijażem, prowokacyjnie patrzące w oczy, ale ryzyko jest wtedy duże, bo za przebywanie z kobietą grozi więzienie i chłosta. Nienawiść do „Wielkiego Szatana”, czyli Stanów Zjednoczonych, i do „arogancji materializmu zachodniego” jest zupełnie niezauważalna wśród społeczeństwa. Ostatnie badania wykazały, że tylko dla 8% Irańczyków USA to wrogi kraj, reszta potwierdza swój podziw dla American way of life. Nie może być w tym nic dziwnego, skoro na emigracji w Kalifornii żyje blisko milion ich ziomków.
Wiele wpływowych osób w rządzie czyni starania o otwarcie kraju dla turystyki, jednak te próby powstrzymywane są przez konserwatywnych duchownych. Pomimo okazywanej cudzoziemcom sympatii, nie czują się oni tu zbyt dobrze. Wielu z 20 tysięcy zachodnich turystów, którzy w 2006 roku odwiedzili Iran, twierdzi, że służby policyjne odnosiły się do nich ze szczególną podejrzliwością, traktując każdego jako potencjalnego wroga i szpiega.
Ponownie wracamy do delikatnego tematu kobiet. Propaganda zapewnia, że w społecznej hierarchii nie stoją one niżej od mężczyzn, mają te same szanse zatrudnienia i dostępu do edukacji. „Oczywiście jest to nieprawda — mówi zirytowana Narguez. — Wprawdzie wiele kobiet prowadzi aktywne życie zawodowe i zajmuje odpowiedzialne stanowiska, to jednak w sklepie musimy stać w oddzielnej kolejce, w autobusie siedzieć z dala od mężczyzn, nasz głos w sądzie jest wart połowę tego, co zeznanie mężczyzny, już w dziewiątym roku życia możemy być wydane za mąż za mężczyzn wybranych przez rodziców. Zakazany jest niestosowny śmiech, kolorowe ubrania, obnażanie szyi bądź stóp, przebywanie z mężczyzną, o ile nie jest on krewnym. Zgodnie z prawem islamskim cudzołóstwo karane jest ukamienowaniem. Nie możemy uprawiać sportu, nie licząc kilku tylko dyscyplin takich jak narciarstwo, hippika, kajakarstwo, alpinizm i strzelanie, które w jakiś sposób można pogodzić z muzułmańską odzieżą. Mamy zabronione wejście na widownię stadionu, nie możemy tańczyć i śpiewać w obecności mężczyzn. To wszystko doprowadza często do depresji i rozpaczy i nic dziwnego, że co roku kilkaset kobiet odbiera sobie życie”.
Każdy przyjezdny stawia sobie pytanie o przyszłość Iranu. Odpowiedź jest trudna. Nie ulega wątpliwości, że leży ona w rękach młodych gniewnych i kobiet różnego wieku, które są prawdziwymi bohaterkami wykazującymi się dużą odwagą w walce o zmiany.
Irańczycy wyczekują z niecierpliwością swobód obywatelskich, prywatyzacji, liberalizacji inwestycji zagranicznych, zniesienia restrykcji wobec kobiet. Można sądzić, że — prędzej czy później — rozwijający się proces pozwoli dostosować się do wymogów sytuacji szybko zmieniającego się świata. Kiedy to nastąpi? Allah tylko może wiedzieć.