Przed jurtą, odwiecznym filcowym namiotem koczujących pasterzy, stara kobieta składa pocałunek na czole mężczyzny, który jeszcze przed chwilą miał na sobie mundur generała mongolskiej armii. Jest tak, jakby czas zatrzymał się na wielkiej azjatyckiej epopei, w chwili gdy waleczny Czyngis-chan opuszczał rodzinę, by wyruszyć na podbój nowych, dalekich ziem.
Scena pożegnania musiała wyglądać podobnie. Tylko że teraz chodzi wprawdzie o wyprawę, ale na pustynię Gobi, a spadkobiercą wielkiego wodza, mężczyzną, który właśnie opuszcza swą jurtę, jest Gurragczaa, kosmonauta, bohater narodowy, symbol współczesnej Mongolii.
Jest nas pięcioro i na grzbiecie wielbłąda wyruszamy na przygodę w tym przez długie lata nieznanym świecie. Gobi nie tylko ewokuje legendarne bohaterskie czyny wojowników mongolskich, lecz fascynuje historią tajemniczego zniknięcia dinozaurów. Znajdują się tu bowiem jedne z najbogatszych na kuli ziemskiej złoża skamielin, świadectwo o świecie, który 70 milionów lat temu przestał istnieć.
Przez kilka pierwszych dni krajobraz jest bardzo urozmaicony. Z pagórkowatego przechodzi w półpustynną stepową równinę porośniętą szczątkową roślinnością, ciągnącą się aż po horyzont. Jak okiem sięgnąć, dominuje pustka, która zachwyca i jednocześnie przytłacza. Po błękitnym, kryształowo przejrzystym niebie pędzą z szaloną szybkością śnieżnobiałe chmury.
Jedziemy pradawnym szlakiem wielbłądzich karawan, zatem codziennie możemy liczyć na studnie, które człowiek drążył od tysiącleci. Przed zachodem słońca rozbijamy obóz w pobliżu jurty, której mieszkańcy zapraszają nas na nocleg. Pan domu o nieprzeniknionym wyrazie twarzy i surowych, wyrazistych rysach spogląda na nas bez ciekawości, przystępując do stanowiącego niezbędny wymóg gościnności rytuału: częstuje nas tabaką do wąchania i kumysem, czyli poddanym fermentacji mlekiem wielbłądzicy. Kumys orzeźwia, ma przyjemny smak mieszaniny mleka, octu i szampana. Na pustyni i w stepie, gdzie dieta z konieczności jest uboga i monotonna, a warzywa nie są znane, ten popularny napój cieszy się wielkim powodzeniem także dlatego, że zawiera wiele niezwykle istotnych dla organizmu składników odżywczych.
Kawałki mięsa, i smacznym suszonym twarogiem. Nie bardzo potrafię podziękować za tak spontaniczne gesty tym ludziom, którzy poprzestają na minimum, nie spieszą się, nie wiedzą, co znaczy konsumpcyjny stosunek do życia. Nikt nas tu nie pyta, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Gurragczaa mówi, że podróżny może zatrzymać się w jurcie nawet na wiele dni. Nasz gospodarz, który rozumie trochę po rosyjsku, potwierdza skinieniem głowy.
Rano dzielna rodzina zabiera się do demontowania swego schronienia. Po dwóch godzinach cały ich dobytek jest już załadowany na małą karawanę wielbłądów. „Pójdziemy na tamto wzgórze, o tam, na wschód”. Pokazują nam mały punkcik, oddalony o jakieś 20 km. Pasterstwo jest tradycyjnym źródłem utrzymania koczowników, którzy z trudem znajdują ubogie pastwiska dla swych stad.
My też ruszamy w drogę. Nasze wielbłądy z gatunku baktrian, podczas zimy porośnięte długą, gęstą sierścią, teraz jednak są nagie i raczej brzydkie, na dodatek okazują gniewnie swe niezadowolenie, szczerząc pożółkłe zęby, kopiąc, gryząc i plując na odległość. Otgohsajchan, siostra Gurragczyy, o charakterystycznych dla młodych Mongołek, czerwonych jak dojrzałe jabłka policzkach, pierwsza umocowuje ładunek i dosiada zwierzęcia.
Musiało upłynąć kilka dni, nim zdołaliśmy całkowicie opanować nasze „środki lokomocji” i sprawić, by były posłuszne wydawanym przez nas poleceniom: suugsugsug! – siad!, hook! – powstań!, czuu! – naprzód!, haa! – stop! i tak dalej. W lecie obydwa garby największego przedstawiciela wielbłądowatych są pozbawione tłuszczu i z tego powodu sflaczałe; trudno na nich zawiesić nasze worki, które co jakiś czas zsuwają się i spadają na ziemię. Stanowi to znakomity pretekst, żeby zsiąść i przejść kawałek pieszo, rozprostowując obolałe członki.
Pośród czerwonawego żwiru dominują kępki pachnącego tymianku i szczypiorku. Krajobraz jest taki, że człowiek wręcz traci oddech. Czyste na wysokości tysiąca metrów n.p.m. powietrze stanowi gwarancję wspaniałej widoczności. Z każdego punktu widzimy wzgórza odległe co najmniej o 20-30 km. Takich przestrzeni nie można oglądać w żadnym innym miejscu na świecie.
Pustynia Gobi rozciągająca się na długości 1750 km jest trzecią na ziemi pod względem powierzchni. Suma opadów nie przekracza dwustu milimetrów rocznie. Jest to pustynia kontrastów, miejscami tworzą ją obszary pokryte drobnymi kamykami, gdzie indziej ciągną się wielkie skaliste płaskowyże i masywy górskie. Są tu także uady, podobne do saharyjskich, czyli koryta dawnych rzek, które odżywają po każdym deszczu, a na południu, bliżej Chin, jest też piasek, który zajmuje około 3 procent całkowitej powierzchni pustyni, podczas gdy na Saharze dochodzi do dwunastu.
Jest coraz goręcej, ale skóra pozostaje zupełnie sucha, gdyż każda kropla potu natychmiast wyparowuje. W południe zatrzymujemy się na odpoczynek. Pod płócienną płachtą, która daje przyjemny cień, pijemy kumys, zagryzając sucharami i twardym jak kamień, suszonym baranim mięsem. Termometr wskazuje 35°C, o dziesięć poniżej maksymalnej temperatury w tej strefie i o tej porze roku. Tymczasem w zimie temperatura spada nawet do –40°C, ustępując tylko rekordowym mrozom na pustyni Kara-Kum.
Nasz towarzysz podróży Sodnom, właściciel hotelu „Devshil” w Dalan-dzadgadzie, stolicy okręgu południowego Gobi, jest entuzjastą nowego doświadczenia. Prawdę mówiąc nigdy przedtem nie dosiadał wielbłąda, mimo że w jego okręgu, zajmującym powierzchnię połowy Polski, jest ich prawie 150 tysięcy i tylko 36 tysięcy ludzi.
Igor Michałow kontynuuje swoje badania nad wężami, które budzą w nim wielki szacunek, żeby nie powiedzieć strach. Gurragczaa opowiada z nutką nostalgii o swoim locie kosmicznym. „Ta nieziemska cisza – zauważa – jest prawie porównywalna z ciszą panującą w kosmosie, dodaj tylko przygniatający ciężar otaczającego bezmiaru. Ktoś, kto raz odbył lot do wszechświata, do tego doskonałego systemu, siłą rzeczy musi przyjąć za pewnik istnienie Najwyższej Istoty”. I on, wychowany przez komunizm ateista, jest dzisiaj człowiekiem głęboko wierzącym. Później opowiada o dreszczach emocji i wstrząsających doznaniach, jakich doświadczył, orbitując wokół matki Ziemi. „W czasie pierwszych okrążeń – ciągnie – próbowałem najpierw znaleźć moją Mongolię, później skierowałem uwagę na kontynenty, a na samym końcu na Ziemię i dopiero wtedy zrozumiałem, że to jest nasz dom. Niestety, brak mi weny poetyckiej, nie jestem w stanie opisać całej wspaniałości i majestatu firmamentu” – konkluduje przyjaciel.
O godzinie 16.00 ruszamy. Powietrze nadaje się już do oddychania i możemy iść dalej, nie odczuwając wielkiego zmęczenia. Wielbłądy wyrywają w marszu i zjadają kolczaste krzaki, twarde, jakby były z żelaznego drutu. Są chwile, gdy wszystko wokół wydaje się martwe, ale w tych dniach widzieliśmy gazele, całe mnóstwo jaszczurek, szczuroskoczki, dzikie osły, skrzeczące gekony i parę orłów.
„Gobi ma w sobie żarliwość modlitwy i martwy chłód przekleństwa” – napisał jakiś kronikarz, a my, którzy od wielu dni przemierzamy te tereny, mamy okazję zrozumieć głębokie znaczenia jego słów. Wspaniałość ustępuje tu miejsca rozpaczliwej pustce, za dnia praży słońce, a nocami umiera się z zimna. Gobi od zawsze kojarzyła mi się z przygodą. W tym środowisku, gdzie warunki naturalne należą do najbardziej nieprzyjaznych na całym świecie, człowiek musi im przeciwstawić wiele odwagi i samozaparcia.
Przed nami rozpościera się Khongoryn Els, czyli piaszczyste góry, 130 km wydm dwustumetrowej wysokości, pejzaż całkowicie odmienny od tego, który oglądaliśmy do wczoraj. Oślepiający piasek, drobniutki i miękki, zmienia kolor w zależności od temperatury powietrza i pory dnia. Z białego staje się czerwonawy, żółty albo różowy. Po przejściu karawany delikatny wiatr natychmiast zaciera nasze ślady i nieogarnione przestrzenie znowu są tak samo dziewicze jak poprzednio, i jak przed wiekami. Kiedy pomyśli się, że te góry piasku o wadze milionów ton są bezustannie przemieszczane przez wiatr, trudno poradzić sobie z niezwykłością tego faktu. Od czasu do czasu opada nas trwoga, że zgubimy drogę albo nie znajdziemy studni z wodą nadającą się do picia. Tymczasem wielbłądy prą do przodu, niewzruszone, jak pojazdy mechaniczne. Powietrze jest rozpalone, bezwiednie nasuwa się myśl o zimnym prysznicu i piwie prosto z lodówki. Musimy jednak zadowolić się kumysem, niestety, ciepłym. Podobno na Gobi nie ma skorpionów, a węże trafiają się rzadko, ale kiedy podczas wczorajszego biwaku Sodnom zabił czerwonego pająka, niebezpiecznego dla człowieka, powiedział: „teraz wszyscy musimy być ostrożniejsi”.
W ciągu jednego dnia udaje nam się zrobić około trzydziestu kilometrów, z tego połowę pieszo. Kontynuujemy marsz także po zachodzie słońca. Potem szybko rozbijamy biwak, a małe ognisko umila nam wieczór. Rozkoszny chłód jest rekompensatą za całodzienne trudy i niewygody. Serca przepełnia nam spokój, i tak wyciszeni, każdy z nas po swojemu cieszy się widokiem nieba, na którym gwiazdy lśnią jaśniejszym i czystszym niż gdzie indziej blaskiem. Tylko podczas nocy można pojąć cały wielki majestat pustyni.
W XIII wieku podróżował tędy Jedwabnym Szlakiem jeden z największych podróżników Marco Polo. W ciągu miesiąca przemierzył wówczas 600 km pustyni. Interesujące, że kiedy sześć wieków po nich tą samą drogą podążył angielski badacz sir Aurel Stein, znalazł te same 28 studni, które opisał wenecki kupiec.
W latach 1870-1885 Rosjanin Nikołaj Przewalski, największy eksplorator centralnej Azji, poprowadził na Gobi cztery ekspedycje. Z ostatnią wielką przygodą wiąże się nazwisko brytyjskiego oficera Francisa E. Youghusbanda, który pod koniec XIX wieku przebył ponad 2 tysiące km w ciągu 70 dni.
Uderza w nas porywisty wiatr. Wszystko wokół zasnuwa się szarością. Z północnego zachodu nadciąga burza piaskowa, gęsta kurzawa wirującego pyłu przybliża się, jest jak ściana łącząca niebo z ziemią. Widoczność ogranicza się do kilku metrów. Miliardy ziarenek drapią i kłują odkryte części ciała, przenikają do gardła, do nosa, do oczu – nie ma przed nimi ucieczki.
Zdejmujemy bagaże ze zwierząt i zrzucamy je w jedno miejsce, tak aby utworzyły osłonę przed wiatrem. Po kilku godzinach wszystko się uspokaja i na powrót otacza nas głęboka cisza. Tylko my jesteśmy wycieńczeni i mamy spowolniałe ruchy.
Burze piaskowe były przyczyną niejednej tragedii. Największa wydarzyła się w 525 roku p.n.e., kiedy to na pustyni, na północno-zachodnim krańcu dzisiejszego Egiptu, zaginęła bez śladu, pochłonięta na zawsze przez piaski, licząca 50 tysięcy ludzi armia perska podążająca na podbój Kartaginy. Oprócz żołnierzy były tam także kobiety, niewolnicy, zwierzęta wojenne i juczne. Wiarygodny historyk grecki Herodot, który 80 lat po wydarzeniu zebrał wiadomości na miejscu, twierdził, że to burza pustynna o niebywałej sile pochłonęła zaskoczonych ludzi. Od dwóch wieków wielu archeologów i eksploratorów stara się rozwiązać zagadkę, organizując wyprawy pomiędzy Farafra i Siwa w poszukiwaniu zaginionej armii króla Kambyzesa II, jednak bez oczekiwanych rezultatów. Od czasu do czasu jakiś awanturnik objawia światu, że znalazł resztki tej ekspedycji, ale archeolodzy nigdy nie potwierdzali tych rzekomych odkryć. W 1983 roku powieściopisarz amerykański Gary Chafetz, we współpracy z Harvard University i National Geographic Society, zorganizował poszukiwania na terenie położonym 120 km na południowy wschód od Siwy, niedaleko od granicy Egiptu z Libią. Znalazł wprawdzie kilkaset grobów z kamieni, na wzór perski, ale żadnego śladu kości czy zbroi. Szesnaście lat później prasa podawała, że pewna wyprawa geologiczna natknęła się na resztki uzbrojenia wojsk perskich, ale i ta informacja okazała się niewiarygodna. Tajemnica pozostała i wciąż czeka na zrekonstruowanie ponurej tragedii.
Wieczorem wiążemy nogi naszych baktrianów, żeby nie mogły się zbytnio oddalić. Nadeszła pora jedynego gorącego posiłku, jaki spożywamy w ciągu dnia. Igor, dyżurny kucharz, używa do rozpalenia ognia zwierzęcych odchodów. Zapewniają bardzo gorący żar. Na pustyni nie wyrzuca się niczego. Na kolację jest rosół z gotowanym suszonym mięsem – jak zawsze – łykowatym. Woda z bukłaka jest tak chłodna, jakby dopiero co wyjęto ją z lodówki. Skóra kozy może pomieścić do dwudziestu litrów drogocennego płynu. Koczujący pasterze przygotowują te skóry w ten sposób, że najpierw wykonują nacięcie na szyi zwierzęcia, potem ściągają z niego całą skórę, wywracają ją na drugą stronę i suszą. Uzyskują idealny pojemnik, bo dzięki przepuszczalności porów, przechowywana w nim woda jest zawsze chłodna. Dużą ilością herbaty oraz znakomitym suszonym białym serem kończymy naszą dzisiejszą ucztę.
O świcie niebo jest nadal blade, a niska temperatura przepełnia nas nowym optymizmem. Uwijamy się przy zwierzętach, uważając, by umocowane worki zachowywały podczas drogi należytą równowagę, a cały ładunek był właściwie rozmieszczony i nie ocierał skóry wielbłądom. Równie uważnie nakładamy siodła, podkładając pod spód małe derki. Tutejsze siodła są inne niż te, których używa się na Saharze, gdzie żyją jednogarbne dromadery. Mają strzemiona, są prostsze i lżejsze.
Baktriany oprócz tego, że mają dwa garby, różnią się od swych afrykańskich kuzynów także i tym, że są niższe i masywniejsze, mają też ciemniejszą, bardziej wełnistą sierść, która pozwala im lepiej znosić niskie temperatury zimnych azjatyckich pustyń. Zwierzęta te, prawdziwy symbol heroicznej woli i umiejętności przetrwania, cudownie przystosowane do wrogiego środowiska, są wprawdzie udomowione od trzech tysięcy lat, lecz mimo to nie lubią człowieka. Co prawda nie lubią się też między sobą. Nie budzą sympatii. Nie przywiązują się do właściciela, ograniczają się do słuchania jego poleceń i okazują mu zły humor i najdalej idącą obojętność.
Dziś rano nareszcie pokonaliśmy ogromny obszar wydm i wkroczyliśmy na szarą, jednostajną równinę pokrytą stwardniałym jak marmur żwirem. Krajobraz jest nieskończenie monotonny, z rzadka tylko trafia się ślad mizernej roślinności. Co jakiś czas pojawiają się białe plamy zeskorupiałej, krystalicznej soli. Świadczą o obecności wody, a powstały wskutek jej odparowywania.
Zachodzące słońce jeszcze bardziej rozpala i tak intensywną czerwień skalistego masywu Bajandzag – płomiennego urwiska. Odblask pada także na nasze twarze i ubrania, oprószone, co zauważamy dopiero teraz, niezmiernie delikatnym i przylegającym jak puder pyłem. Ziemia dinozaurów, właśnie ta z okresu kredowego, może bagnisko sprzed milionów lat, wciska się wszędzie, wchodzi nawet pod paznokcie.
Niedługo przed zapadnięciem zmroku docieramy do obozu paleontologów mongolskiej Akademii Nauk. Nieopodal namiotów widnieją odkryte wykopaliska, pośród których rzucają się w oczy metrowej długości pazury wyrastające spod ziemi. Dinozaur nie jest więc szalonym wymysłem amerykańskiego miliardera, który ożywił potwory w swoim parku rozrywki, co można zobaczyć w znakomitym Parku Jurajskim Stevena Spielberga. „To Galliminus – wyjaśnia jeden z uczonych. – Żył od 150 do 60 milionów lat temu. Ten egzemplarz mógł mieć około czterech metrów długości, ale zdarzają się osobniki sześciometrowe. Żywił się roślinami, owadami i małymi gadami”. Należał do rodziny Ornitomimidae, jego nazwa znaczy tyle, co „naśladowca ptaków”. Przypominał strusia bez piór, z ogonem jaszczurki, małą głową, wielkimi oczami i rogowym dziobem bez zębów. Prawdopodobnie plądrował gniazda innych gadów i wyjadał ich jaja. Długie, silne rogi umożliwiały mu szybki bieg, a utrzymywany w prostej pozycji ogon służył zachowaniu równowagi ciała. Bronił się, kopiąc przeciwnika. Jestem zdumiony i zafascynowany, że tego wszystkiego można się dowiedzieć, badając trochę kości.
Od zarania dziejów Azja Środkowa była ważnym miejscem ewolucji ssaków, a pustynia Gobi siedzibą zwierząt o zadziwiającej liczebności i rozmaitości. Dzisiaj obszar ten uznawany jest za największy teren zalegania szczątków kopalnych na całej Ziemi. W 1991 roku wenecki paleontolog Giancarlo Ligabue, założyciel nazwanego własnym imieniem ośrodka naukowo-badawczego, w trakcie prowadzonych tu wykopalisk odkrył rzadkie czaszki i szkielety protoceratopusów. Ale epoka odkryć zaczęła się wiele lat przedtem.
Nowojorskie muzeum nauk przyrodniczych postanowiło zorganizować wyprawę naukową do środkowej Mongolii. Kierujący nią profesor Roy Chapman Andrews dotarł drogą morską do Chin. W lecie 1922 roku karawana złożona z samochodów i idącej za nimi setki wielbłądów wyruszyła na eksplorację pustyni Gobi. Ku niewyobrażalnej radości amerykańskich uczonych, po kilku tygodniach poszukiwań natknęli się, właśnie tu, w Bajandzagu, na pierwsze jaja dinozaura. Polowanie na wielkie kopalne gady trwało do 1930 roku, doprowadzając do wielu głośnych znalezisk.
Później, w 1946 roku, szczęście dopisało także Rosjanom. Odkryli rozległy, nie mniejszy od Tendaguru w Afryce obszar, charakteryzujący się wielką koncentracją kopalnych szczątków. Po następnych dwudziestu latach działali tu także Polacy. Światowa sława w dziedzinie najstarszych ssaków kopalnianych, prof. Zofia Kielan-Jaworowska z Instytutu Paleontologii PAN w Warszawie, znalazła w dolinie Nemegt odciśnięty na zawsze w kamieniu, decydujący moment tytanicznej walki, jaką stoczyli między sobą dwaj potworni, nieprawdopodobnie silni przeciwnicy.
Przyglądamy się wykopaliskom, asystując przy wydobywaniu jaj z odkrytego właśnie gniazda. Na kolanach, gorączkowo, ale zarazem delikatnie, jakby chodziło o noworodka, podnosimy dwa z nich i dokładnie je oczyszczamy. Jedno jest nienaruszone, przypomina duży, wygładzony przez rzekę kamień. Drugie waży około kilograma, ma długość 14 cm i jest nieco nadtłuczone. Przez podłużną szparę dokładnie widać grubość skorupy, wynoszącą dwa milimetry, oraz miękki środek jaja, który oczywiście uległ krystalizacji. Pracownicy muzeum, dysponujący specjalną aparaturą, będą mogli stwierdzić, czy wewnątrz tych jaj znajdują się embriony. Skąd tutaj tylko jaja i w dodatku nie rozbite? Może matka zginęła w obronie swego gniazda? Może jej szczątki leżą gdzieś w pobliżu? Tyle pytań, i żadnej odpowiedzi. Oddalamy się, zanim i nas ogarnie gorączka poszukiwań. W Ułan Bator handlarze oferują te lokalne „pamiątki” za skromną kwotę tysiąca dolarów; europejscy kolekcjonerzy skłonni są zapłacić za nie dwa razy tyle.
Jaja dinozaurów są rzadkością, toteż władze Mongolii wydały bezwzględny zakaz ich wywozu. Na lotniskach całego świata służby celne interesują się głównie bronią i narkotykami, w Ułan Bator natomiast szukają jedynie kopalnych szczątków. O zakazie przypomina wielki afisz.
W oddali, niczym fantasmagoria, majaczą kroczące gęsiego, powiązane ze sobą, wielbłądy. To karawana powoli toruje sobie drogę przez pustynię. Objuczone ciężkimi workami zwierzęta idą z trudem, powłócząc nogami. Oto obraz z innej epoki, życie w innym wymiarze rzeczywistości. Nasze spotkanie jest krótkie, częstujemy się nawzajem tytoniem, po czym karawany ruszają w swoje strony.
„W odległości jednego dnia marszu – powiedział nomada – jest obóz turystyczny”. Rzeczywiście, wygodne namioty, wszystkie jednakowe i ustawione w równym szeregu, służą za schronienie tym nielicznym Europejczykom, którzy będą mogli pochwalić się znajomym, że byli na Gobi. W programie jest wycieczka jeepem na wydmy i do wąwozu Yol, wciśniętego pomiędzy góry Gurwan Sajchan – trzy piękności, o wysokości prawie 3000 m. Miejsce to zachwyca wspaniałą, pierwotną urodą. Nawet podczas najgorętszych miesięcy można tam spacerować po lodowcu.
W 1976 roku miejsce to zwiedził Alberto Moravia i wywarło na nim tak silne wrażenie, że cały zeszyt wypełnił wierszami. W lipcu ubiegłego roku była tu także angielska księżniczka Anna.
Wielbłądy idą miarowym krokiem, rytmicznie zagłębiając nogi w piasku, od którego bije prawdziwy żar. Nagle mój wielbłąd podnosi pysk do góry, wciąga nosem powietrze i rusza naprzód kłusem. Przez cały czas tej okropnej jazdy trzęsie mną na wszystkie strony, podrzuca w górę i w dół, w tył i w przód, i tak to trwa, aż do zatrzymania się przed studnią z wodą.
Opodal leży – wyprażony przez słońce i wypolerowany do połysku w wyniku trącego działania piasku – szkielet wielbłąda, częściowo okryty jeszcze wyschłą na pergamin skórą. Powietrze jest tu wyjątkowo suche, co zapobiega rozprzestrzenianiu się epidemii, a zresztą sępy i inne drapieżne ptaki wykonują swą pracę szybko i dokładnie.
Za pomocą GPS ustalamy współrzędne geograficzne punktu, w którym się teraz znajdujemy. Do naszego celu, Dalandzadgadu, zostało mniej niż 30 km. Oznacza to, że jutro nasza przygoda się zakończy. Z trudem przychodzi nam ponowne włączenie się w tryby czekającej nas rzeczywistości, wyrwanie się z czarownego kręgu delikatnej magii, jaka emanuje z tej ziemi. Wyobraźnia jeszcze pracuje, pobudza kąpielą z zamierzchłej przeszłości, w nie istniejącym już świecie, nad którym władzę sprawowały gigantyczne potwory, powracające potem w jakże teraz zrozumiałych legendach o smokach, odżywające pod ich postacią w sztuce wszystkich czasów. Myślimy także o przeszłości nieco bliższej, o epoce walecznego Czyngis-chana, która tutaj ciągle żyje w tradycjach i zwyczajach.
Jednego jesteśmy pewni: nasza przygoda nie miała nic wspólnego z obrazem świata kreowanym na celuloidowej taśmie, my przeżyliśmy ją naprawdę.