Słońce wisi nisko, tuż nad horyzontem. Wszystkie wypukłości terenu kładą się długimi, wyraźnymi cieniami na powierzchni tajemniczego świata pozbawionego życia. Mam wrażenie, że doświadczam takich samych emocji, jakie stały się udziałem Neila Armstronga, gdy postawił stopę na Księżycu.

Niesamowita sceneria surowej i dzikiej krainy przywodzi na myśl obrazy z Apokalipsy. Wokół mnie piętrzą się góry, z których wyłaniają się niezwykłe formacje geologiczne, wyglądające jak skamieniałe przedpotopowe potwory. Na lewo ciągną się gliniaste wzniesienia, które wskutek działania wiatrów ulegają bezustannej erozji, co sprawia, że krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Na prawo widać wystające spod ziemi różnokolorowe osady mineralne, wielkie bloki gipsu, kryształy soli. Powietrze gorące jak ogień oraz unosząca się nad całą okolicą atmosfera wrogości i tajemnicy kazały starożytnym uważać tę ziemię za miejsce spotkań zmarłych przodków. Tak wygląda Dolina Księżycowa w północnym Chile, w samym sercu pustyni Atacama, która zalicza się do najbardziej jałowych miejsc na ziemi i najmniej gościnnych miejsc świata.

Można powiedzieć, że ten żółty pas, o długości 1200 km i szerokości mniejszej niż 100, wciśnięty między wody Pacyfiku a Kordylierę Andów, „siedzibę bogów” – wznoszącą się prawie od poziomu morza do wysokości pięciu tysięcy metrów – jest pustynią doskonałą. Rejestrowana na Saharze średnia roczna opadów atmosferycznych wynosi 100 mm, na Atacamie nie dochodzi nawet do 10. Wyniki pomiarów prowadzonych w centrum pustyni są jeszcze bardziej zdumiewające. Zdarzają się miejsca, w których nie padało od dziesięcioleci. Oczywistą konsekwencją takiego stanu rzeczy jest całkowity brak okrywy roślinnej. Nie ma flory, która potrafiłaby żyć w tym środowisku, z wyjątkiem nielicznych, nad wyraz upartych kaktusów, którym udaje się przetrwać w miejscach, gdzie wilgotność nocą jest nieco wyższa.

Przemierzam w pojedynkę ten rejon, aby móc rozkoszować się w samotności surowymi widokami. Niewielu zapuszcza się tutaj pieszo, poszukiwacze przygód pokonują zwykle ten zakątek Atacamy w samochodzie. Zaopatrzony w niezbędny zapas wody, spędziłem już trzy dni w tej rozpalonej krainie. A teraz moja przygoda ma się ku końcowi. Piaszczystym grzbietem wielkiej wydmy idę w kierunku południowo-wschodniego krańca doliny.

Nieoczekiwanie, daleko na horyzoncie, pojawia się wyspa zieleni. Widok oazy San Pedro de Atacama jest niczym powiew chłodnego powietrza po dniach całkowitego uzależnienia od natury, która może okazać się nieraz niebezpieczna pułapką. Nieszczęście spotkało pewnego niemieckiego turystę, który wybrał się kiedyś do Doliny Księżycowej, mając przy sobie jedynie manierkę wody. Stracił orientację i po trzech dniach umarł z odwodnienia.

W południe, kiedy żar bijący z nieba staje się nie do zniesienia i nie ma czym oddychać, stawiam zaimprowizowane schronienie. Lekka, posrebrzana płachta przymocowana do worka podróżnego i dwóch dużych kamieni daje wystarczająco dużo cienia i pozwala rozkoszować się chłodniejszym powietrzem. Dominujące uczucie samotności i przejmująca cisza podkreślają surowość dzikiego krajobrazu.

Nieopisany spektakl przeżywam jednak wieczorem. Ostatnie promienie zachodzącego słońca swoim blaskiem rozpalają na czerwono nagie skalne masywy, urwiste grzbiety, głębokie kaniony i wszystko wydaje się płonąć. Potem nad tą martwą planetą, na tle czystego, przejrzystego nieba, pojawia się okrągła twarz księżyca, który oświeca grudy niezliczonych kryształów soli, wywołując prawdziwie magiczny efekt. Nad głową mam niebo usiane miriada gwiazd świecących niezwykle silnym blaskiem .Warto było zapuścić się w ten niegościnny rejon, choćby tylko po to, aby przeżyć takie głębokie doznania.

Na tej ziemi nieugaszonego pragnienia temperatura często przekracza 40°C. W latach dwudziestych ubiegłego wieku na Saharze libijskiej słupek rtęci w cieniu osiągnął 57,8°C, ale temperatura przy samej powierzchni pustyni jest jeszcze wyższa. W tym wypadku rekord należy do Doliny Śmierci w Kalifornii, gdzie odnotowano nawet ponad 85°C.

W takich warunkach woda jest życiem. Fizjolodzy mówią, że w temperaturze 35°C człowiek pozostający w bezruchu może bez wody przeżyć dwa do pięciu dni i jeden do trzech, jeśli przemieszcza się nocą, a w ciągu dnia wypoczywa w cieniu. Historia zna jednak wiele wypadków przeżycia w sytuacjach zdawałoby się nie dających żadnych szans. Pamiętam przypadek amerykańskiego pilota wojskowego, który pokonał 240 km pustyni Arizona w 8 dni, nie mając ze sobą ani kropli wody. „A wszystko to dzięki ogromnej sile woli, głębokiej nadziei i niewyczerpanemu pragnieniu życia” – oświadczył w szpitalu, gdzie był leczony przez dwa tygodnie.

Późnym rankiem docieram do San Pedro, osady liczącej dwa tysiące mieszkańców. Leży w tle licznych stożków wygasłych raz czynnych wciąż wulkanów, które nie robią wrażenia wysokich. Chociaż prawie wszystkie osiągają i przewyższają 6.000 m. Oaza miała niegdyś duże znaczenie strategiczne, bowiem tedy przebiegały karawanowe szlaki pierwszych Indian azjatyckiego pochodzenia, których antenaci kilkadziesiąt lat wcześniej przybyli przez cieśninę Beringa na kontynent amerykański.

Nie prezentuje się zbyt okazale: trochę zakurzonych drzew szarańczynu i lepianki z błota, rozsiane wokół białego kościółka w stylu kolonialnym. Po zalanych słońcem uliczkach chodzą wieśniacy z osłami objuczonymi towarami, od czasu do czasu przejeżdża jeep, wiozący turystów na wycieczkę na pustynię, kręcą się młodzi Europejczycy z plecakami oraz Chilijczycy, którzy wyrwali się z wielkiego mrowiska Santiago, aby ścigać swe sny o wolności, kierując się dobiegającym z Boliwii zapachem koki.

Mam zarezerwowany pokój w niedawno oddanym do użytku hotelu Alto Atacama, perfekcyjnie wkomponowanym w otoczenie. Sauna, bar, basen przywracają mi siły i optymizm.

Tutaj, na wysokości 2410 m, żyje się tak samo jak w Tamanrasecie, Katmandu, Bangkoku czy Anchorage. Międzynarodówka globtroterów czuje się w miasteczku znakomicie, nocuje w skromnych kwaterach, stołuje się w miejscowych szynkach, ożywia wszystkie miejsca, które mogą zainteresować turystów. Oprócz angielskiego, który dominuje, słychać hiszpański, niemiecki, francuski, czy włoski.

Z przyjemnością spotykam dwójkę młodych Polaków, są obyci i manifestują duże zainteresowanie historią regionu. Świat się kurczy, upadek muru berlińskiego otworzył granice dla ludzi głodnych świata. Takie spotkania stają się teraz regułą i rzadko się zatrzymuję słysząc rodzimy język. A pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu spotkanie z rodakami na odległych szlakach należało do rzadkości i zawsze stanowiło pretekst do poznania się. Chyba, że byli to Polacy nie potrafiący się właściwie zachować. W Zimbabwe natknąłem się na dwójkę białych młodzieńców paradujących z gołym torsem po ulicach Harare. Byli z Warszawy i wzbudzali sporą sensację.

Wydaje nam się często, że Polska jest krajem liczącym się na świecie. Niestety jej percepcja nie jest zbyt korzystna. Skąd pochodzisz? From Poland, ale często przyjmują, że z Holland. O „odległej” Polsce nawet ludzie wykształceni nie wiedzą zbyt wiele. Oczywiście stereotypowo kojarzą ją z papieżem, Wałęsą i Solidarnością, ale nie zawsze potrafią powiedzieć, gdzie ona leży. Często mówią, że to satelita Rosji. W Europie z powodu emigracji zarobkowej, kojarzy się ona z biedą i krajem robotników. Poznana przeze mnie w Azji młoda Kanadyjka po filologicznych studiach stworzyła nawet na nasz użytek nowe państwo. Rozmawiałem z nią po włosku i powiedziałem, że jestem „polacco&. „Ah, przyjechałeś z Polandii”, zareagowała spontanicznie. Sądziłem, że żartuje, ale mówiła na serio. „A może pamiętasz, jaka jest stolica tej Polandii?”, zamierzałem ją sprawdzić. Ale to już było zdecydowanie za trudne. „Chyba gdzieś blisko Moskwy”, próbowała się ratować.

Na głównym placu, dokąd dojeżdżają autobusy z Calamy, skupiły się restauracja, posterunek policji i mały bazar, na którym kobiety, o twarzach ogorzałych od słońca i wiatru, sprzedają barwne tkaniny z wełny lamy albo alpaki. A w muzeum, założonym w 1963 roku przez belgijskiego księdza Gustawa La Paige, przechowuje się najstarsze i najważniejsze świadectwa o Atacamie. Znajduje się tu ponad cztery tysiące eksponatów – klejnoty, wyroby ceramiczne, tkaniny, przedmioty z miedzi i złota, broń, mumie. Na ich podstawie można próbować odtworzyć wciąż owiany tajemnicą świat cywilizacji prekolumbijskiej. Szczególnie wysoką wartość archeologiczną mają zmumifikowane ciała, wydobyte z nekropoli w pobliżu San Pedro i należące, jak się przypuszcza, do przedstawicieli kultury Chinchorros. Uczeni są zdania, że mumie powstały 7800 lat p.n.e., a więc są o 4 tysiące lat starsze od mumii egipskich.

Powoli mrok spowija San Pedro. Maleńkie miasteczko staje się prawie niewidoczne, wchłonięte przez pustynię, rozświetloną czerwonym jak ogień horyzontem.

Tuż za oazą wznosi się skalna góra, wysoka przynajmniej na 100 m, która dominuje nad doliną rzeki San Pedro. Niegdyś była tutaj ważna forteca Pucara di Quitor, zbudowana jeszcze przez tubylczą wspólnotę Atacamena i zajęta później przez Inków. Fort, który wydawał się nie do zdobycia, został opanowany w 1540 roku przez trzydziestu konkwistadorów hiszpańskich pod dowództwem Francisco de Aguirre, którzy zmusili do poddania się tysiąc miejscowych wojowników. W ten sposób San Pedro stało się nieoficjalną stolicą europejskich zdobywców. Ale nie na długo, z biegiem lat bowiem przekształciło się w anonimową miejscowość, która dopiero dzisiaj zyskała pewne znaczenie jako punkt wypadowy do eksploracji pustyni.

Różnorodność scenerii na Atacamie jest zdumiewająca. Wyjeżdżam na południe z moim starym przyjacielem Zahelem Quezada Lima, jednym z pionierów lokalnego ruchu turystycznego. W odróżnieniu od Sahary, Gobi, Takla Makan, gdzie podróżowałem na wielbłądach, bądź pustyni Thar, tutaj niestety można przemieszczać się tylko środkiem mechanicznym, ponieważ nigdzie praktycznie nie ma studni z wodą.

Największą atrakcją tego zakątka Chile jest wielki „salar”, wyschnięte jezioro, trzydzieści razy większe od naszego jeziora Śniardwy. Tysiące lat temu z jeziora, silnie nasyconego minerałami, woda wyparowała i dziś leży tu gruba, twarda jak kamień, skorupa solna. Ogromna równina oślepia swoją bielą nawet przybysza w ciemnych okularach.

Dawne jezioro nasiąka wodą z niewielkiej rzeki spływającej z Kordylierów, tworząc małe, bajecznie kolorowe laguny. Wzdłuż linii brzegowej jednej z nich, nazywanej Chaxa, brodzą setki różowych flamingów, dziobiących bez przerwy dno w poszukiwaniu artemia salina, mikroorganizmów, które stanowią podstawowe pożywienie tych okazałych ptaków. Obfite zasoby pokarmu, jakim są drobnoustroje i algi barwią te wody na różne odcienie czerwieni i zieloności, ale najwspanialsze widoki stwarza wieczorne światło, kiedy woda nabiera koloru różu i fioletu.

Salar zadziwia także inną osobliwością. Po rzadkich deszczach szybko wyparowująca woda tworzy na powierzchni stężone roztwory krystalicznych soli mineralnych, które połyskują olśniewająco niczym brylanty.

Następnego dnia wcześnie rano, bo o godzinie czwartej, wybieram się na położony 4200 m n.p.m. płaskowyż Tatio, gdzie podziemny ogień wyzwala swoją energię w postaci dziesiątków gejzerów, fumaroli i wrzących błotnych sadzawek z wielkimi bąblami pękającymi gwałtownie. Po godzinnej jeździe autem staję oniemiały w surrealistycznym świecie. Przede mną prosto w błękitne niebo wystrzeliwują z głuchym sykiem pióropusze gorącej wody i pary, przesiąkniętej cuchnącą wonią siarki. Bez przerwy albo w regularnych odstępach czasu wytryskują pośród bulgotów i gwizdów wysokie do 10 m gejzery wody. Jacyś turyści podchodzą zbyt blisko jednego z kraterów. Przestrzegam ich przed niebezpieczeństwem, w ostatnich bowiem latach stracili tu życie młody Niemiec i Izraelczyk, którzy nie widząc otworu zasłoniętego gęstą parą, wpadli do kipiącej wody. W pół godziny później, kiedy zbliża się wschód słońca, dolina traci swój urok. Kierowca rozkłada stolik z eleganckim śniadaniem. Jest zimno, najwyżej 5 stopni, zatem gorąca herbata z liści koki świetnie rozgrzewa.

Wracam do San Pedro poprzez punę, typowy step wyżynny Ameryki Południowej. Rzadkie opady deszczu sprawiają, że na tej biednej ziemi, smaganej częstymi wiatrami, przetrwało mało roślinności. Ale wystarcza jej dla dziko żyjących guanako i wigoni, a także dla ich krewnych, udomowionych lam i alpak. Niełatwo jest je rozróżnić, kiedy pełne wdzięku, szybkim biegiem oddalają się od drogi. Są kuzynami dużo od nich większych wielbłądów azjatyckich i dromaderów afrykańskich, które żyją w zupełnie odmiennym klimacie.

W epoce Inków wigonie były bardzo rozpowszechnione na terytorium Argentyny, Boliwii, Peru i Chile, potem Hiszpanie mocno je przetrzebili dla mięsa i delikatnej wełny. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia było ich już tylko 15 tysięcy, ale dzięki objęciu ochroną nie grozi im już zagłada.

Lamy natomiast, hodowane przez mieszkańców tego regionu, służą jako zwierzęta juczne, a także dostarczają skór, wełny i mięsa.

Zginęło już z oczu małe stadko guanako, gdy na niebie pojawił się majestatyczny kondor, kto wie, czy nie upatrzył sobie któregoś z nich, zapewne najmniejszego i bezbronnego.

Już od pierwszego dnia pobytu w San Pedro mój wzrok często kierował się w stronę potężnego masywu Kordylierów, a dokładnie, legendarnego wulkanu Licancabur, dominującego nad okolicą. W ścianie czarnej lawy widać wyraźnie ścieżkę, która pnie się zygzakami wśród stoków, torując sobie drogę ku jeszcze jednej, całkiem innej pustyni.

Licancabur znaczy podobno „osada na górze” albo „wielka góra, która wydaje rozkazy”. I rzeczywiście, archeolodzy dowiedli, że wysoko, na szczycie wygasłego wulkanu, znajdowało się sanktuarium, do którego dostęp mieli jedynie kapłani podczas przesilenia i zrównania dnia z nocą. Sprawowali tam wówczas obrzędy według specjalnego rytuału i składali ofiary. Legenda głosi, że każdego, kto ośmieli się wtargnąć na szczyt, dosięgnie zemsta góry. Nie bacząc na to ostrzeżenie, postanawiam wejść na wierzchołek.

Do podnóża wulkanu jest ponad 25 km i tam dowozi mnie Zahel. Dalej rozciąga się kraina niezmierzonej samotności. Marsz pod gore nie jest latwy, bo nierówny, kamienisty teren zmusza do nieustannej uwagi, potknięcie się na kamieniu można przypłacić zwichnięciem nogi, a to oczywiście przekreśliłoby moje plany.

Niewielki plecak daje coraz bardziej znać o sobie. Słońce grzeje aż do późnego popołudnia, potem nadciąga orzeźwiający chłód, a po zachodzie słońca wręcz zimno i muszę włożyć gruby sweter. Na wysokości 5000 m urządzam nocny postój. Wyżej nade mną szare plamy, to nagromadzona przez wieki na powierzchni wulkanu siarka nasączyła śnieg złotym kolorem.

Przy pierwszym blasku światła wysuwam się ze śpiwora i na kuchence gazowej gotuję wodę. Lekkie śniadanie popijam herbatą z liści koki, powszechnie używanej w sąsiedniej Boliwii, a zakazanej tutaj, w Chile. Ten lekki narkotyk pomaga łatwiej znosić głód, zmęczenie, a także okazuje się przydatny do przezwyciężenia soroche, choroby górskiej w wysokich Andach.

Pozostawiam wszystko, co nie będzie mi potrzebne w ciągu tego dnia. Kalkuluje, ze do szczytu pozostało 5-7 godzin marszu, zatem przed zmierzchem powrócę tutaj.

Jest ładna pogoda, niebo niby czyste, a tu nie wiadomo skąd uderza silny, przeszywający do szpiku kości wiatr. Na domiar złego coraz bardziej odczuwam brak tlenu. Jestem już wyżej niż szczyt Mont Blanc w Europie i poruszam się niczym na zwolnionym filmie. Wziąłem ze sobą cebulę i cytrynę, które, podobnie jak koka, ułatwiają pobyt na dużych wysokościach. Oni czuja się tutaj lepiej, bo ich krew odznacza się zwiększoną sprawnością przyswajania tlenu, zatem organizmy posiadają duża odporność na wielkie wysokości.

Przed południem jestem na szczycie sięgającym prawie 6000 m. Traktuje to jako osobisty sukces, gdyż nigdy nie zajmowałem się wspinaczką I nigdy jeszcze nie bylem tak wysoko.

W kraterze, głębokim kilkudziesięciu metrów, lezy małe jeziorko, gdzie niedawno pewna ekspedycja poszukiwała zatopionego, jak głosi legenda, złota Inków. Kosztowności w jeziorze nie znaleziono, ale płetwonurkowie pobili światowy rekord działalności podwodnej.

Zachwycam się bajecznym widokiem. Z prawej strony, na terytorium Boliwii, widać jak na dłoni Zieloną Lagunę, wspaniały klejnot natury. Z lewej rozciąga się pustynia Atacama, której zróżnicowanie nie ma sobie równych na świecie. Brak wilgoci sprawia, że powietrze jest niezwykle przezroczyste i na horyzoncie wszystko widać w ostrych i wyraźnych konturach. Ale najbardziej głęboko pozostaje w pamięci Ona, Atacama, dzika kraina ceglastego koloru.

Z trudnością wdycham rozrzedzone powietrze. Chciałbym na zapas skorzystać z dobroci chłodu, bo wiem, ze po zejściu na dół znowu będzie mi bardzo gorąco. Kiedy dotrę do Oceanu Spokojnego i krew wzbogacona w tlen ponownie zacznie bez trudu pulsować w moich żyłach, trudno mi będzie uwierzyć, że wystarczyło tylko kilkanaście godzin drogi, by dotrzeć na „skraj świata”.