Czterdzieści lat temu byłem w Angkorze jedynym przybyszem. Byłem absolutnie sam. Miałem wrażenie, że dawna stolica imperium khmerskiego, należy do mnie i nikogo więcej. Nie było to muzeum, nie było godzin otwarcia, jedynymi kustoszami byli rzadko napotykani miejscowi wieśniacy, bądź dobrotliwi mnisi z pobliskiego klasztoru. Wędrowałem po nieuczęszczanych ścieżkach w poszukiwaniu ciekawych planów dla obiektywu aparatu fotograficznego. Chociaż cały rejon stał się z czasem dobrze mi znajomy, to zawsze znajdowałem jakiś nowy zakątek, który przykuwał moją uwagę. Moje archiwum fotograficzne rozrosło się do niesamowitych rozmiarów. Wykorzystywałem je do rozlicznych publikacji, na wystawy, odczyty i spotkania autorskie.
Zaklęty jego urokiem powracałem tam wielokrotnie i za każdym razem, kiedy zmęczony nieprzyjaznym klimatem siedziałem już wygodnie w klimatyzowanym samolocie, licząc pozostałe do domu godziny, odczuwałem pewien niedosyt. Nie mogłem sobie darować, że nie pozostałem tam jeszcze kilka dni. Nawet, jeśli nie były to spokojne czasy.
Do Angkoru docierałem różnymi środkami lokomocji. Nieraz płynąłem chybotliwą łodzią z rozklekotanym silnikiem, innym razem korzystałem z samochodu pokonując w dwa dni pięćset kilometrów dzielących Phnom Penh od Siem Reap. Dziś ze stolicy, po dużo lepszej już drodze, można przyjechać w 10 godzin autobusem z klimą i telewizorem, albo klimatyzowanym wodolotem w niecałe 5 godzin. Najwygodniej jednak przylecieć samolotem i to nie tylko ze stolicy, ale i z Bangkoku, Sajgonu, Vientiane, czy Hanoi. Najbardziej stresująca była zawsze podróż lądowa uciążliwą, dziurawą jak sito drogą pełną niebezpiecznych kraterów. Ktoś określił ten fatalny, trudny do wyobrażenia trakt „dancing road”. Za oknem przewijały się skrajnie biedne wioski, chaty na palach pośród niekończących się zielonych pól ryżowych, pasące się wychudłe krowy. A także stragany, gdzie sprzedawano owoce, napoje, papierosy, czy benzynę w butelkach po Coli i Fancie. Nie brakowało nigdy gromadek bosych, rozczochranych, nagich dzieci. A co powiedzieć o rachitycznych mostach, rozchybotanych i wymagające nie bywałej odwagi od kierowcy. Właśnie w takich miejscach często wymuszano okup i nigdy nie było wiadomo z kim ma się do czynienie. Mogli to być aroganccy żołnierze regularnego wojska, ale też i zbiry Pol Pota, czy uzbrojone po zęby lokalne bandy.
Jeszcze w 1990 roku byłem jedynym przyjezdnym krążącym pośród opustoszałych reliktów, a także i wojskowych posterunków uzbrojonych w moździerze i transportery opancerzone. Wprawdzie miałem wtedy ze sobą dwóch policyjnych ochraniarzy, to jednak wyczuwalne napięcie zawsze wisiało w powietrzu. Dużo strachu najadłem się i moja „asysta” także, kiedy dwukrotnie musiałem wracać do hotelu po godzinie policyjnej, która obowiązywała od godziny 18-ej do 6-ej rano. Kambodża praktycznie nie istniała na turystycznych mapach. Dopiero od roku 1993 zaczęli coraz częściej pojawiać się obcokrajowcy. Angkor stał się turystyczną destynacją.
Teraz, kiedy tradycyjnie pojechałem o świcie do grobowca-mauzoleum, Angkor Wat żeby sfotografować spektakularny wschód słońca, natknąłem się na hordę turystów. Podobnie było potem na terenach większości świątyń. Z rana do zespołu architektonicznego podąża niekończący się peleton skuterów, taksówek, rowerów, tuk tuków. Z autokarów wypadają z hałaśliwym krzykiem potoki ludzi. Podobna do tsunami, ocierająca pot z czoła fala turystów, oblega najpopularniejsze obiekty, utrudnia widok i poruszanie się w ciasnych korytarzach. Pozujące do zdjęć liczne grupy Azjatów na długo blokują każde węższe przejście. Nieustannie ktoś wchodzi w kadr, inny rozpycha się żeby zająć najbardziej dogodne miejsce do zrobienia zdjęcia. W końcu lat 80 ubiegłego wieku na wzgórzu świątyni Phnom Bakheng, spotykałem kilku turystów. Dziś w miejscu skąd można zrobić doskonałe zdjęcia Angkor Wat w ostatnich promieniach słońca, zbiera się każdego wieczoru dużo ponad tysiąc osób.
Magia Angkoru ciągnie podróżników niczym magnes. Pozwolę sobie na udzielenie kilku praktycznych rad, może się przydadzą. Uważam, że najlepiej jest pojechać w niskim sezonie, we wrześniu-październiku, czyli w końcu pory deszczowej, kiedy jest mniejszy tłok, a przede wszystkim nieporównanie ładniejsza, bardzo soczysta zieleń. Tutaj nie można się spieszyć, klasyczne trzy dni raczej nie wystarczają. Od doskwierającego upału można częściowo uchronić się wyruszając na zwiedzanie samochodem, oczywiście z klimatyzacją i lodówką na wodę czy piwo. Najlepiej jest mieć kierowcę i przewodnika w jednej osobie. Ponieważ jest ogromna konkurencja, nie zawodzi potargować się o cenę. Żeby najlepiej zaspokoić oczekiwania przewodnik musi być naprawdę dobry. Bo przytomny cicerone potrafi ominąć tłumy, zawiezie w mniej oklepane miejsca i potrafi zmienić trasę, aby wykorzystać najlepsze światło na zdjęcia w poszczególnych świątyniach.
Któregoś dnia moją uwagę przyciąga monotonny śpiew i żywe kolory. Widzę trzy dziewczyny ubrane w piękne stroje oślepiające złotem, purpurą i błękitem. Kołyszą się w rytm sięgającej starożytnych czasów wyrafinowanej muzyki, podobnie jak robiły to tancerki minionych wieków, kiedy oferowały królowi przyjemności życia. Poruszające się z wyszukaną elegancją dziewczęta są tancerkami z Królewskiego Baletu Kambodży, o którym kręcą właśnie film dokumentalny. Historia Baletu królewskiego to w miniaturze historia Kambodży. Po latach krwawego terroru, który zniszczył osiągnięcia narodowej choreografii trzeba było zaczynać niema od zera. Odbudowa miasta zaczęła się od Teatru Narodowego, który zainaugurował właśnie programem baletowym. Najtrudniejszym było wtedy odtworzenie życia kulturalnego i tradycji, odnalezienie dawnych pedagogów, choreografów, kostiumologów, zawodowych mistrzów tańca, którzy w większości zostali wymordowani. Stworzeniem i ukształtowaniem zespołu zajęła się księżniczka Bopha Devi, ulubiona córka króla Sihanouka, swego czasu solistka baletu. Jej występ był sensacyjnym wydarzeniem, kiedy członek rodziny królewskiej wystąpił publicznie na scenie. Zadebiutowała w obecności króla Laosu przybyłego na zaproszenie ojca.
Ta właśnie pani stoi teraz przed zespołem wydając polecenia choreografowi, który słucha ją ze spuszczonym wzrokiem. Po chwili koryguje harmonijne ruchy rąk, płynne, delikatne i nad wyraz skomplikowane. Można by patrzeć w nieskończoność na piękno ruchu połączonego z muzyka, tu pośród wielowiekowych murów tchnących dawną historią. Nogi są cały czas lekko zgięte w kolanie i ten ciągły wysiłek sprawia, że tancerki maja umięśnione uda. W tych pozach niczym nie różnią się od niezliczonych apsaras, które dominują w płaskorzeźbach świątyń. Taniec przesiąknięty starożytną kulturą, jest duszą Kambodży. Baletowe widowisko odnosi się do treści mitologicznej. W wyborze do tańca zwraca się uwagę głównie na aspekt fizyczny, wrażliwość artystyczną i ekspresję twarzy. Oraz na długość i zręczność rąk.
„I także na uśmiech. Tajemniczy uśmiech khmerski”, uzupełnia księżniczka, informując, że to, co widzimy jest próbą generalną przed wyjazdem na gościnne występy po Europie.
To, co jeszcze niedawno wyglądało na wieczne, teraz może zostać zniszczone przez współczesnych „pielgrzymów”. Gigantyczne inwestycje mające na celu wykorzystanie atrakcyjnych walorów Angkoru ściągnęły nań miecz Domoklesa. Nad świątyniami nieubłaganie zawisło zagrożenie. Eksperci Światowego Funduszu Zabytków przestrzegają, że khmerskiej cywilizacji grozi zadeptanie, podobnie zresztą jak i wielu innym światowym perłom turystycznym. Wystarczy wspomnieć o andyjskim Machu Picchu, wyciosanej w skale Petrze, czy najsłynniejszym parku Yellowstone dławiącym się od 3 milionów wycieczkowiczów. Do nich dołącza Akropol, laguna wenecka, Wielki Kanion Kolorado, Wyspy Galapagos czy Chiński Wielki Mur.
Teruno Jinnai, funkcjonariusz UNESCO w Phnom Penh, jest wyraźnie zaniepokojony takim stanem rzeczy. „Liczba zwiedzających wzrasta o wiele szybciej niż możliwości radzenia sobie z takimi tłumami- zauważa. – Delikatna budowla z piaskowca została wzniesiona dla niewielkiej grupki dworskich dostojników. Dziś dochodzi często do chuligańskich ekscesów. Niektórzy wspinają się na świątynne mury, niszczą reliefy zdobiące świątynię, pozostawiają po sobie wyryte inicjały na pamięć potomnym. Trzeba koniecznie coś robić, w przeciwnym wypadku współcześni 'pielgrzymi’ rozniosą ją w pył”.
Pen Phalyka, z którym znamy się od dawna, jest wstrząśnięty. „Niepokoją mnie tłumy dewastujące zabytki. Rząd nie ustaje w ich promowaniu, a armia przybyszy wymyka się spod kontroli – oskarża. – A funduszy na działania renowacyjne, stały nadzór, permanentne drobne remonty jak nie było, tak nie ma”. Narzekają konserwatorzy świątyni Phnom Bakheng, delikatnej budowli z piaskowca, która została wzniesiona dla niewielkiej grupki dworskich dostojników. Dzisiaj każdego dnia przed zachodem słońca zbiera się tam ponad tysiąc osób, bo stąd można wtedy zrobić wspaniałe zdjęcie Angkor Watu. A pomyśleć, że jeszcze w końcu lat 80. ub. wieku na wzgórzu tej świątyni spotykałem kilka osób. Dane Ministerstwa Turystyki mówią, że rocznie odwiedza kompleks archeologiczny ponad 2 miliony turystów. Bun Rin, pracownik techniczny z miejscowego lotniska, uzupełnia: „Angkor nie jest przeznaczony dla tak masowej turystyki, wymaga respektu. Należałoby spoglądać na to dziedzictwo jak na wytworną i wyniosłą kobietę, która nie gotowa jest oddać się wszystkim.”
Od pewnego czasu odkrywam nowe, niepokojące oblicze Angkoru. Komercjalizacja zabija prawdziwą naturę khmerskich zabytków. Coraz trudniej jest odnaleźć tu ducha dawnych czasów, chwilę ciszy i spokoju na zadumę. Wokół rozrasta się istny hałaśliwy park rozrywki, gdzie można przejechać się na słoniu, unieść się balonem lub helikopterem nad sanktuarium, czy obejrzeć w Angkor Wat nocne widowisko, albo uczestniczyć tam w wielkim bankiecie przy świetle księżyca.
Do alarmujących głosów wołających o ochronę tutejszego dziedzictwa ludzkości dołączają także eksperci Światowego Funduszu Zabytków, powołanego do ratowania od zniszczeń historycznych budowli. Twierdzą, że świątynie khmerskie już cierpią z powodu gwałtownego najazdu zwiedzających oraz ich nadmiernej eksploatacji i nie poradzą sobie z takim natężeniem ruchu turystycznego. W interesie przyszłych pokoleń leży rozbudzanie świadomości zrównoważonego rozwoju i wprowadzenie stosownych restrykcji.