Zdążyłem w ostatniej chwili przyjechać do Papui Zachodniej. Jutro ten jeden z ostatnich sanktuariów pierwotnego świata będzie już należeć do muzeum historii naturalnej. Podobne doświadczenie wyniosłem kilkanaście lat temu docierając w Wenezueli do Yanomami, ostatniego prymitywnego plemienia indiańskiego nieposiadającego kontaktu ze światem zewnętrznym. Tak samo było z rdzennymi mieszkańcami Andamanów, groźnymi Jarawa, strzelającymi z łuków do intruzów nachodzących ich terytorium. Dziś aborygeni ci utracili tożsamość poddając się zwodniczemu czarowi cywilizacji białego człowieka. Znaleźli się na krawędzi zagłady i skazani są na cichą eksterminację.
Na wykarczowanej polanie setki drzew powalonych niczym od upadku meteorytu, w tle wysokich koron drzew dostrzegam „rumah tingi”, chatę niczym gniazdo ogromnego ptaka. To kraina Korowajów, kuzynów Kombajów, jednego z ostatnich znanych nam pierwotnych szczepów pozostających w izolacji. Zorganizowani w klany żyją w małych grupach rodzinnych, rozrzuconych na znacznych przestrzeniach lasu. Wiadomo, że toczą permanentne wojny plemienne, które rozpowszechniły szeroko stosowaną zemstę rodową. To część ich kultury, mającej wiele wspólnego z sycylijska mafia, gdzie waśnie trwają latami i za doznane krzywdy stosuje się krwawy odwet. Nie wiele istnieje o nich informacji, a i te, które są powielane, nie zawsze są dokładne. Relacje podróżników, czy opinie misjonarzy zwykle są obarczone stereotypami i dotyczą jedynie zagadnień powierzchownych.
O wiele więcej na temat autochtonów ze wschodniej części Nowej Gwinei wiadomo było już sto lat temu na stronach zatracającego poezją dziennika Nikołaja Mikłucho Makłaja. Rosyjski antropolog należał do pierwszych badaczy przyjaźnie ustosunkowanych do tubylców. Miejscowi nie tylko go zaakceptowali, a nawet darzyli sympatią. Młody naukowiec, przybyły na wyspę w 1870 roku, pracował nad humanitarnym projektem uznania „niezależności Papuasów pod patronatem rosyjskim”, co miałoby uchronić ich przed ekspansja niemiecką. Pomysł został przedstawiony carowi Aleksandrowi III, ale w międzyczasie Niemcy wprowadzili władzę wykonawczą oraz sądowniczą, co równało się aneksji terytorialnej Nowej Gwinei.
Wdzięczna pamięć o ojcu duchowym tego kraju widoczna jest w tym regionie po dzień dzisiejszy. Michael Moran w swojej książce „Za Morzem Koralowym” przytacza słowa jednego z potomków papuaskiego przyjaciela Makłaja: „Czemu on pozwolił, żeby przyszli tu Niemcy?”- tak jakby badacz mógł temu zapobiec.
Warto wiedzieć, że Makłaj jeszcze kilkadziesiąt lat przed opublikowaniem antropologicznych postulatów wielkiego uczonego Bronisława Malinowskiego, stosował je już w praktyce. Szlachetny prostoduszny romantyk aktywnie współżył z krajowcami, doceniał ich odmienność kulturową, patrzył na świat ich oczami, próbował myśleć tak jak oni.
Z Nową Gwineą związane jest także życie etnografa, badacza Mikronezji Stanisława Kubarego. W latach 1869-1896 przebywał wśród Papuasów, na wielu wyspach był pierwszym białym człowiekiem. Dokonał wielu odkryć przyrodniczych i archeologicznych oraz sporządził mapy najważniejszych archipelagów Oceanu Spokojnego. Jego imieniem nazwano szczyt w paśmie Finisterre na Nowej Gwinei.
Okazuje się że jeszcze kilkadziesiąt lat temu biały człowiek nie wiedział o egzystencji Korowajów, podobnie jak i oni nie mieli pojęcia o istnieniu świata poza granicami plemiennymi. Nawet, jeśli na wyspie od 20 tysięcy lat żyje jeszcze tysiąc innych szczepów posługujących się różnymi językami i dialektami. Na początku lat 80 pojawili się nad rzeka Becking holenderscy misjonarze, dla których dziki, odcięty od świata region stanowił spore wyzwanie misyjne. Zamierzali narzucić nowa religie oraz system wartości, próbując przekształcić ich na swój obraz i podobieństwo. Założyli wieś Yaniruma, wznieśli protestancki kościółek, budynek szkolny z blaszanym dachem, ambulatorium, odrapany dziś duszny barak „dworca lotniczego”, stację radiową i niewielki sklepik.
Wkrótce pierwsi, urodzeni w prehistorii tuziemcy otarli się o cywilizacje i zaczęli korzystać z jej dobrodziejstw przejmując nowe wzory zachowań. W kolejnych latach na mapie pojawiły się nowe przyczółki: Yafufla, Manggel, czy Mabul i nowi, ujarzmieni przez postęp osadnicy. Teraz mogli się posługiwać żelazną siekierą, używać latarki elektrycznej, zapałek, ubierać się na modlę białych i korzystać z elektryczności, która zapewnia publiczny generator.
Spotkałem ich w Mabulu. Wewnętrznie rozdarci i dotknięci marazmem, skazani na stawianie czoła twardym realiom, zapomnieli o beztroskim, szczęśliwym życiu. Uwięzieni w pół drogi krążą ospale niczym zjawy bez celu po wsi w dziurawych T-shirtach, brudnych szortach i czapkach narciarskich, sprawiając wrażenie naiwnych wyrośniętych dzieciaków. Wystawiają na sprzedaż swoje życie codzienne, praktyczne umiejętności, oraz kulturę – niestety, bez autentycznych wartości. Kiedy na pełnej wybojów murawie, zaadaptowanej na potrzeby lotnictwa, ląduje awionetka z turystami, wokół przyjezdnych zbiera się chmara ciekawskich. Korzystają z okazji tradycyjnie nadzy, jeśli nie liczyć listka zawiązanego na końcu przyrodzenia i uzbrojeni w dzidy, łuki oraz strzały, bo stanowią szczególny cel obiektywów fotograficznych. Nieźle wychodzą sprzedawcy etnicznych pamiątek, szczególnie pióropuszy z niezwykle ozdobnych piór rajskiego ptaka.
Jednak system klanowy aborygenów nie poddał się presji chrześcijańskiej. Wojownicy z innej epoki sceptycznie podchodzili do nowej religii i nie zamierzali rozstać się z tradycjami. Chroniły ich nieprzebyta dżungla, rozległe bagna, wyjątkowo niedostępne łańcuchy górskie i zabójczy klimat, które od zawsze stanowiły barierę nie do pokonania. Penetrację powstrzymała także wieść o złowrogiej postawie niektórych plemion, uprawiających kanibalizm. Nic dziwnego, ze zawiedzeni misjonarze, którym udało się ochrzcić zaledwie garstkę poganów, porzucili ten region. Na ich miejsce w ramach modernizacji i cywilizacji, przybyli funkcjonariusze administracji państwowej z zadaniem zasymilowania autochtonów ze społeczeństwem białych. W Dżakarcie, w latach 70 wydano nawet jakiś dekret, który przeszedł do historii kuriozów, bo zamierzał zapewnić wszystkim „bezwstydnym golasom” parę majtek. Misja w budzącym grozę interiorze o zabójczym klimacie, z szalejącą malarią, w którym przemieszczanie się jest ograniczone i gdzie zamieszkują nieprzyjaźnie nastawieni krajowcy, była zsyłka do „Syberii Oceanii”.
Wieści o Korowajach, mieszkających na wierzchołkach drzew, rozeszły się po świecie wzbudzając zainteresowanie antropologów i agencji turystycznych. Dziś łowcy egzotyki docierają do klanów juz udomowionych, żyjących na obrzeżu naszej cywilizacji, dokąd można dojść w ciągu kilku dni. Na pierwszy rzut oka atmosfera przypomina epokę kamienną i wydaje się, że dawny świat jeszcze nie zaginął, ale w rzeczywistości kontakt z białymi wywarł ślad na ich życiu, nieodwracalnie pozbawiając dziedzictwa kulturowego. Niektórzy „prymitywni” od pewnego czasu aranżują antropologiczną skomercjalizowaną egzotykę na potrzeby turystów. W okolicy Yaniruma zbudowano nawet podniebny dom na potrzeby sesji filmowej National Geographic.
Inne plemiona wola pozostać w enklawie prehistorii i pradawnych rytuałów ze świata magii. Ci, bardziej autentyczni i prymitywni żyją w interiorze, dalej od uczęszczanych szlaków wodnych stanowiących jedyną drogę komunikacyjna i nic dziwnego, ze kontakt z nimi jest sporadyczny. Szacuje się ich na kilka tysięcy, ale nikt nie zna dokładnej liczby.
Wszystko, co nas otacza jest królestwem przemocy. Marsz prawie niedostrzegalnymi ścieżkami przez wilgotny las równikowy, to wyczerpujący tor przeszkód, amalgamat błota, kolczastych chaszczy, lepkiego powietrza, potu, zarośli drzewiastych paproci. Ktoś z naszej ekipy filmowej wierzył, że moskitiera z tiulu uchroni go przed żarłocznymi moskitami, ale szybko się jej pozbył, bo nie mógł oddychać. Inny zdjął koszulę z długimi rękawami i już jest pełen zadrapań i skaleczeń.
Niedostępność i niebezpieczeństwo są w stanie zapewnić emocje wyciskające ślad na życiu podróżnika. Chociaż nie na wszystkich. Już po dwóch tygodniach niektórzy woleliby oglądać surowe prawa dżungli w ludzkim opakowaniu, siedząc wygodnie przed telewizorem. Fascynująca przygoda staje się dla nich tortura przyćmiewającą egzotykę. Dwóch poobcierało sobie stopy do żywego mięsa. Jednego nie opuszcza biegunka, inni narzekają na duszne przesączone maksymalną wilgotnością powietrze paraliżujące ruchy. Właśnie przeszła ulewa przypominająca Sąd Ostateczny i wydaje się, że znaleźliśmy się w rosyjskiej bani. Szczypie używany w dużych ilościach repelent, który dostaje się z potem do oczu. Budzą obsesję obrzydliwie kleiste pijawki. Cienkie jak wykałaczka po opiciu się krwią pęcznieją do grubości papierosa i wtedy same odpadają. Także tuzin tragarzy odrywa je nieustannie z odrazą. Przydają się skórzane rękawiczki, które ratują dłonie przed podrapaniem przez kolce i cierniste krzaki. Za to chmary owadów żądlą bezlitośnie przez ubranie, a grube krople potu zalewają twarz i spływają po całym ciele. Insekty zawsze stanowią tu zmorę podróżnika, chociaż zdarzają się okresy wyjątkowe.
Buty ślizgają się na glince zmieszanej z wszechobecnym błotem i staram się nie potknąć o plątaninę korzeni. Po chwili brodze po kolana w wodzie, potem zapadam się po łydki w stęchłym grzęzawisku, nieraz trzeba pokonać rwący potok po zwalonym w poprzek zdradliwie oślizgłym pniu drzewa. Przejście jest loterią, wczoraj spadłem do wody. Taka niespodzianka nie jest znowu dotkliwie nieprzyjemna, bo chociaż na krótko, odświeża chroniąc przed udarem cieplnym. Najgorzej ma operator telewizyjny, który nie ma prawa upaść z aparaturą. Przesuwa się jak w siodle, podpierając się rękami.
Wreszcie rumah tingi, podniebna chatka zawieszona na drzewie 20 metrów nad ziemią, a właściwie jej resztki ledwie dostrzegalne w gęstych konarach wysokich drzew. Jej mieszkańcy opuścili to miejsce, bo brakło w pobliżu sagowców stanowiących pożywienie i dom po kilku latach zaczął się już rozpadać, wreszcie został pochłonięty przez zachłanną dżunglę. Jego gospodarze mieszkają o kilka godzin marszu stad. Jednak odmawiają nam gościnności. Następnego dnia zatrzymujemy się w dwóch następnych miejscach, ale są już one, jak mówi szef tragarzy Gershon, „skażeni” przez turystów. Dowiadujemy się, że „linia demarkacyjna”, tak określana swego czasu przez holenderskich misjonarzy wyimaginowana granica oddzielająca świat znany od nieznanego, leży o pięć dni marszu. Tam juz dżungla należy do autentycznych, ostatnich Korowajów, u których wszystko może się zdarzyć. Oczywiście tego miejsca nie ma na żadnej mapie.
W celu zbliżenia do Korowajów pamiętamy o zasadzie, że na dzień przed wizytą, trzeba wysłać swojego emisariusza, który w zamian za podarki może uzyskać zgodę na zatrzymanie się.
Musimy zatem wykazać dużo konsekwencji i determinacji, aby w tak skrajnych warunkach przedrzeć się do odległego celu. „Nawet ja tam jeszcze nie dotarłem, a o obcokrajowcach nawet nie mówmy”, zapewnia nasz przewodnik Cornelius. Tu nie funkcjonuje szwajcarski zegarek i pruska organizacja. Elastyczność musi stanowić podstawę naszego działania. Po długich studiach gabinetowych nieodzowne jest nieustanne modyfikowanie planów na podstawie informacji uzyskanych po drodze. Podobnie było, kiedy poszukiwałem plemienia Bauzi nad rzeka Mamberamo. Tam też wojskowe mapy nosiły nadruk „relief data incomplete”, brak danych, co potwierdza jak niewiele wiadomo jest o tym słabo spenetrowanym regionie. Prawo dyktują też fatalne warunki pogodowe, mgły i deszcze, które pozwolą wylądować albo nie na zaimprowizowanym lądowisku. Loty są dość niebezpieczne i każdego roku rozbija się co najmniej kilka awionetek.
Cornelius tryumfalnie oznajmia, ze osiągnęliśmy zamierzony punkt. Pośród wykarczowanej przestrzeni, na której pełno jest pni częściowo zakrytych przez wysoka trawę, dostrzegamy rumah tingi. Napięcie wzrasta kiedy dochodzą nas groźnie brzmiące okrzyki. Czyżby nasz wysłannik zawiódł? Kilku wojowników o bezlitosnym wyrazie twarzy, biegnie w nasza stronę mierząc z łuków. Ich wrogość jest namacalna. Ciemnoskórzy o szerokich nosach, z ozdobna kością wsuniętą u jego nasady są szczupli i niskiego wzrostu. Ich gniewnego, wręcz wściekłego spojrzenia mogliby pozazdrościć bokserzy zawodowi, kiedy pożerają się wzrokiem przed pierwszym gongiem.
Przewodnik i obaj tłumaczę, z angielskiego na bahasa indonesia, a z tego na język Korowajów, występują przed szereg i rozpoczynają pertraktacje. Wystraszeni spotkaniem oko w oko z dzikimi, w niepewności oczekujemy na finał. Dialog z żywą gestykulacją trwa kilka minut, poczym grupa odchodzi w kierunku przestronnych szałasów, a nam wypada tylko czekać w napięciu. Talent dyplomatyczny Corneliusa, a może bardziej podarki, tytoń, siekiery i sol, zadziałały i otrzymaliśmy zgodę na zatrzymanie się. Kobiety w spódniczkach z włókna sago, z opadającymi piersiami i zaokrąglonymi brzuchami niczym w ciąży, utrzymują się na uboczu i patrzą bez ruchu. Na ich twarzach maluje się zdumienie, strach i ciekawość zarazem. Kiedy zdejmuję koszulę, zatrwożone dzieci uciekają z krzykiem, bo myślą, że zdejmuję z siebie skórę.
Pokryty błotem i skapany we własnym pocie, rozglądam się za kąpieliskiem. Niestety, pobliska stojąca woda może służyć tylko za wylęgarnie śmiertelnych mikrobów. Do rzeczułki trzeba iść 10 minut. Rzucam się w ubraniu do mętnej, brunatnej wody i jest to najprzyjemniejsza chwila dnia. Gorsze jest potem wyjście przez trzęsawisko.
Rozlokowaliśmy się w jednej z chat na szczudłach, służącym za kuchnię zastępczą Obok mieszczą się tymczasowe siedziby dla kobiet w okresie menstruacyjnym i matek z nowonarodzonymi dziećmi. Dominuje ubóstwo i brak troski o domostwo. Jeden z tubylców nie rozstający się z włócznią, rozpala nam ognisko, wykrzesując ogień za pomocą dwóch kawałków drewna. Groteskowo wyglądają na tym tle nasze komputery, odbiorniki GPS i telefony satelitarne.
Titus, wódz klanu o wojowniczej fizjonomii, z wykwitami i nadżerkami na ciele, wskazując swój dom zaprasza gestem na gore, na wysokość ósmego piętra. Właśnie poszła tam jedna kobieta. Obserwuje ją z podziwem jak zręcznie, z pomocą jednej tylko ręki wdrapuje się po długim drągu z nacięciami, niosąc w siatce na plecach prosię i dziecko pod łokciem. Nabieram odwagi i z biciem serca wspinam się najpierw po chybotliwej drabinie, poczym muszę pokonać ustawioną pionowo sprężystą żerdź ze zbyt małymi zaciosami abym mógł pewnie postawić stopę. Boje się, że lada chwila złamie się, nie wytrzymując ciężaru Europejczyka.
Spocony nie tyle z wysiłku, co ze strachu o upadek z tak dużej wysokości, rozsiadam się na werandzie. Przytłacza mnie chaos jakiegoś tranzytowego pomieszczenia, a nie właściwego domu. Unikająca mojego spojrzenia kobieta w toplesie, ale z naszyjnikiem z zębów psa, kuchci coś na palenisku wylepionym glina. W pomieszczeniu obok ktoś kaszle, ktoś inny charcze i spluwa, w innym zakątku chrząka świnia, na którą warczy wyleniały, pełen krost kundel. Aż dziw bierze, że małe leżące dziecko pozostaje spokojne i nie zanosi się płaczem. W narożniku stoi pęk strzał o różnorodnych grotach. Z utwardzonego w ogniu drewna – na zwierzęta, czterozębne niczym harpun na ryby, zaokrąglone na ptaki, a z wyciętego w zęby piszczela kazuara, są przeznaczone na człowieka.
Korowaje wybierają na nadrzewne domostwo prosty i silny pień drzewa z szeroko rozchodzącymi się korzeniami. Podstawową konstrukcję stanowi platforma o wymiarach 5×8 metrów zbudowana na rozgałęzieniu. Do powiązanych łykiem żerdzi stanowiących podłogę, zamocowane są półtora metrowej wysokości ściany z rozpłaszczonych kawałków kory i dach z wielkich pierzastych liści palmy sagowej. Dowiaduję się też, że podłoga uszczelniona jest pewnym gatunkiem trawy chroniącej przed złymi duchami.
Wokół mnie i pode mną zielone morze, widok hipnotyzujący. Teraz rozumiem, skąd wzięły się domy na wierzchołkach drzew. Powietrze jest tu świeższe, nie docierają komary, ani jadowite pająki, węże czy robactwo. Łatwo można się obronić przed wrogiem, i jak podpowiada Lakor, Korowaje będąc animistami wierzą, że w ciemnościach dżungla zapełnia się monstrami i złymi duchami. Im wyżej znajduje się dom, tym mniejsze jest niebezpieczeństwo nieproszonych wizyt. To prawdziwy mikrokosmos, skąd mieszkańcy mogą dominować nad światem, który ich otacza.
Każdego kto przyjeżdża do Papui Zachodniej nurtuje pytanie. Czy ostatni kanibale wciąż jeszcze zjadają ludzi. Oczywiście kanibalizm od dawna wyjęty jest spod prawa, ale wiadomo też, że dawne wierzenia i tradycje wciąż są obecne w praktykach Korowajów. Po dzień dzisiejszy krążą budzące grozę opisy demonizujące tuziemców. Wszelkie relacje, tak misjonarzy jak i badaczy mogą jednak budzić poważne wątpliwości, bo poddane zniekształceniom ustne przekazy bywają zwodnicze.
Co do upiornych aktów kanibalizmu, jedno jest pewne. Korowaje nie zjadali ciała wrogów, aby przywłaszczyć sobie ich siłę, poświęcić głowę ofiary na potrzeby inicjacji, czy zapewnić urodzajność ziemi bądź płodność kobiet. Tło jest inne. Przez dwóch tłumaczy dowiaduję się od gospodarza, że w ich wierzeniach, osoby podejrzane o czary muszą być zamordowane. „My nie zjadamy człowieka – podkreśla, – a tylko kakue, siedzącego w nim złego ducha, który przynosi nieszczęścia i zagraża życiu innych”. Poganie, wychowani w świecie mitów nie mają wyobrażenia o prawie i nigdy nie byli ograniczani przez społeczne normy. Nic dziwnego, że spontanicznie dają upust namiętnościom, stanowiącym swoistą formę plemiennego wymiaru sprawiedliwości. Chcę wierzyć, że nie zostaniemy oddani na pastwę złych mocy.
Amerykański antropolog Rupert Stasch, który w latach 90 spędził pośród Korowajów ponad rok czasu, twierdzi ze nie znalazł dowodów potwierdzających ten proceder, chociaż spotykał się z nim nieustannie. Przychodzi mi zatem wątpliwość, czy aby ta fama o okrutnych kanibalach nie jest podtrzymywana dla potrzeb przemysłu turystycznego. Setki europejskich biur podróży kusi egzotycznym programem, bo tajemniczy łowcy głów silnie działają na wyobraźnię wzbudzając zawsze dreszcz ekscytacji. Wyjeżdżający na taką wyprawę zawczasu tworzą na swój użytek zafałszowany obraz, który często propagują po powrocie.
Korowaje okazują się nieufni, nie można z nimi nawiązać bliskiej relacji. Mamy chociaż okazję obejrzeć fragment ich dnia codziennego. Dwóch mężczyzn ścina na mokradłach kamiennymi siekierami palmę sagowa i koronuje ja, poczym kilka kobiet ubija miąższowy rdzeń na miazgę i wodą wypłukuje w rynnie sago. Z tej białawej mączki upieką potem podpłomyki. Taka palma zapewnia na dwa, trzy tygodnie pożywienie dla całej rodziny. Ścięte drzewo stanowi wylęgarnie delikatesowego przysmaku. W próchniejącym wnętrzu samice chrząszczy składają jaja, które po dwóch miesiącach owocują grubszymi od palca pędrakami. Uczta jest zapewniona, bo w jednym pniu można zebrać ponad 500 tłustych „ulat”, które aborygeni spożywają na surowo lub pieczone w bananowych liściach.
Jak długo jeszcze zdołają przetrwać zagubieni w czasie autochtoni? Ich los jest nieunikniony, niestety polityka asymilacji ze strony posłańców cywilizacji nie sprawdziła się, bo nawet pokojowa ingerencja sprawia, że wcześniej czy później tubylcy tracą zdolność do samodzielnego życia i znajdują się poza marginesem wegetując i uzależniając się od pomocy rządowej. Mario Vargas Llosa uważa: „Gdybym musiał wybrać między zachowaniem indiańskich kultur a ich całkowitą asymilacją, to z głębokim smutkiem wybrałbym integrację indiańskich społeczności, bo głównym priorytetem jest, oczywiście, walka z głodem i ubóstwem …”.
Dziś wśród antropologów panuje pogląd, że nie należy strzec plemion tubylczych. Wystarczy pozostawić je własnemu losowi, aby egzystowały tak jak dotychczas i aby same decydowały o nawiązaniu z nami kontaktu.
Zdjęcia: Adam Dariusz Maciejewski, Jacek Pałkiewicz