Okazuje się, że człowiek zna dzisiaj lepiej niektóre rejony księżyca niż Amazonki. Serce bezkresnej dżungli rozciągającej się na pograniczu wenezuelsko-brazylijskim – pomiędzy Rio Negro, Rio Branco, kanałem Casiquiare i górnym Orinoko – porośnięte bujną roślinnością i poprzecinane łańcuchami górskimi, do dziś w znacznej części pozostaje nie zbadane.

Żyją tam pierwotne i niekiedy agresywne plemiona Indian Yanomami, którym w przeszłości nadawano rozmaite nazwy: Waika, Sziriana, Guaharibo i którzy uważani są za jedną z najprymitywniejszych wspólnot indiańskich na kontynencie południowoamerykańskim. Te dzieci prehistorii należą do ostatnich grup etnicznych, dla których czas zatrzymał się jeszcze w epoce kamiennej. Zazdrośnie strzegą swych zwyczajów i kultury, żywiąc tradycyjny szacunek wobec przyrody, która ich otacza.

Zdecydowana większość żyje dziś przy misjach katolickich i protestanckich, a ich dzieci uczęszczają do szkół. Pozostali, którzy zdołali się do tej pory uchronić od kontaktu z białym człowiekiem, rozsiani są wzdłuż małych, niedostępnych rzek, których bystrza i wodospady stanowią skuteczną barierę przed inwazją naszej cywilizacji. Ale nie na długo. Nasze pokolenie będzie prawdopodobnie ostatnim, które może zaświadczyć o ich istnieniu. Proces asymilacji jest tak gwałtowny, że w ciągu niewielu lat Yanomami zapewne przestaną istnieć jako wspólnota tubylcza.

Trzy dni temu opuściliśmy Puerto Avacucho, żegnani przez starych przyjaciół Charlesa Cariasa Brewera i Jose Miguela Pereza, by dotrzeć drogą lądową do Samariapo, położonego za bystrzami Atures i Maypures, skąd Orinoko jest już żeglowne.

W wydłubanym z jednego pnia dwunastometrowej długości bongo, z dwoma przyczepnymi silnikami o mocy 40 koni mechanicznych, płyniemy w górę imponującej rzeki, między dwiema olbrzymimi ścianami zwartej, pierwotnej dżungli, przerywanymi od czasu do czasu przez wyłaniające się z gęstwiny skalne formacje w kolorze rdzy. Coraz rzadziej pojawiają się osady zamieszkałe przez małe, tubylcze wspólnoty Piaroa, Maquiritares, Banivas i inne, zasiedlające brzegi wielkiej rzeki.

Z prawej strony mijamy odgałęzienie Orinoko, rzekę-kanał Casiquiare, fenomen geograficzny jedyny na świecie. Kanał, o długości 320 km, wpadający do Rio Negro, łączy dwa wielkie systemy rzeczne: Amazonki i Orinoko. W 1880 roku przepłynął nim Alexander von Humboldt, ojciec współczesnej geografii naukowej.

Prawie dokładnie naprzeciw Casiquiare, rozłożyła się mała osada Tamatama. Za nią, pośród trawiastej sawanny wyrasta Cerro Duida, 2579 m n.p.m., jedna z najbardziej niezwykłych scen w Południowej Ameryce, która kiedyś bardzo zafascynowała niemieckiego podróżnika von Humboldta. Kilka godzin drogi dalej leży Esmeralda, i tam przebiega granica, której praktycznie prawie nikt nie może przekroczyć.

Od kilku lat władze w Caracas nie wydają już zezwoleń nawet ekspedycjom naukowym, a to dlatego, aby zachować równowagę pierwotnego środowiska, oazy dzikości broniącej się przed niszczącymi wpływami człowieka, a przede wszystkim, aby uniemożliwić kontakty z tubylcami, władcami tych ziem, zdziesiątkowanymi już przez armie garimpeiros, poszukiwaczy złota.

Starcie Yanomami ze światem dotychczas im nieznanym i z technologią dwutysięcznego roku – śmigłowce, telewizja, broń, dragi, koparki – zmusiło Indian, tych najsłabszych i bezbronnych, do uzależnienia się od obcych im obyczajów. Jeśli do tego dodać gwałty, alkoholizm, prostytucję, nielegalny handel bronią, narkotykami, minerałami, otrzyma się obraz rozpadu kulturowego społeczności indiańskich.

Pomimo surowych przepisów zdołałem jednak uzyskać zgodę gubernatora terytorium Amazonas na poruszanie się w rejonie górnego Orinoko. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jest to dokument w pełni prawomocny, ponieważ tylko Ministerstwo Ochrony Środowiska ma prawo udzielać takiej zgody. Wiedziałem jednak, że taki dokument może się przydać. Liczyłem przede wszystkim na pomoc misjonarzy salezjańskich: Andrzeja Smaruja i Giuseppe Bortolego, pracujących tam od wielu lat w ekstremalnie trudnych dla Europejczyka warunkach. Ojciec Bortoli jest bratem proboszcza z Asiago, górskiej miejscowości letniskowej, położonej o pół godziny drogi od mojego domu, i właśnie dzięki niemu dostałem obietnicę poparcia i protekcji.

I oto teraz, wraz z dwoma przyjaciółmi, antropologami Stefano Scandolą i Adriano Marchettim, przybijamy do brzegu w Esmeralda, osadzie założonej w XVII wieku przez Diego de la Fuente. Słońce chowa się za drzewami, krwawoczerwone niebo rozpłomienia rzekę swoim ogniem. Nocujemy w kolegium misjonarzy, gdzie kilkuset młodych Indian nawiązuje pierwszy kontakt z naszą cywilizacją.

Po pięciu godzinach docieramy do Mavaca. Humboldtowi, którego łódź poruszała się jedynie dzięki pracy wioseł, pokonanie tego samego odcinka zabrało trzy i pół dnia. W osadzie żyje sześciuset Yanomami, przyzwyczajonych już do kontaktów z białym człowiekiem. Salezjanie przyjmują nas bardzo serdecznie. W czyściutkim pomieszczeniu jemy wspaniałą kolację, pijemy kawę i rozmawiamy o naszych planach. Ojciec Bortoli polecił wezwać jednego z Indian, który od tej chwili będzie naszym przewodnikiem. Nazywa się Miguel i należy do podgrupy Tayariteri. Nosi długie włosy, mówi poprawnie po hiszpańsku. „Będzie lojalny i niezastąpiony we wszystkich kontaktach z Indianami – zapewniają misjonarze. – Oprócz naszego języka zna jeszcze parę dialektów, którymi posługują się szczepy osiadłe w górnym biegu Orinoko”.

Przez dwa miesiące będziemy musieli być absolutnie samowystarczalni, sprawdzamy więc po raz ostatni swoje bagaże: żywność, wyposażenie, leki, paliwo, podarki. Zabrałem na tę wyprawę dwanaście maczet i sporo noży, co powinno nam ułatwić zawieranie przyjaźni z tubylcami. Jeden z zakonników ofiarował mi bardzo dokładną mapę, na której zaznaczone są miejsca, gdzie żyją Yanomami, a także trudne do pokonania, niebezpieczne bystrza, z których każde nosi własną, odrębną nazwę. Jestem mu również wdzięczny za listę najpotrzebniejszych słów, coś w rodzaju malutkiego słownika dialektu tayariteri.

Opuszczamy wioskę, do źródeł Orinoko jest stąd niewiele ponad dwieście kilometrów. Wydaje się, że to mało, wkrótce jednak przekonamy się, że to ogromnie dużo. Rzeka nagle staje się węższa i płytsza, zaczyna się wić jak alpejski potok, jej nurt jest coraz szybszy i groźniejszy.

Słońce praży bezlitośnie. Zatrzymujemy się w maleńkiej zatoczce, żeby rozprostować kości i przekąsić co nieco. Z dżungli dobiegają krzyki małp, gwizdy i świergoty najrozmaitszych gatunków ptaków. Potężnym echem niosą się dźwięki, wołania, melodyjne, a czasami nieprzyjemnie drażniące ucho śpiewy. Po deszczu puszcza wydziela intensywny, cierpki zapach, przenikliwą woń mchów i grzybów, nad podziw przyjemną, mimo że świadczy o toczących się procesach rozkładu. Niestety, pojawiają się też gęste jak mgła roje kąśliwych owadów, które zaraz oblepiają nasze wilgotne ciała.

Im dalej w górę rzeki, tym częstsze stają się zakola i małe bystrza. Kierujemy łódź ku brzegowi, w pobliżu którego nurt jest mniej gwałtowny. Od czasu do czasu do rzeki wpadają małe ruczaje. Mijamy położoną na lewym brzegu osadę El Platanal. Nazwę tę nadała jej jedna z francuskich ekspedycji, ponieważ znajdowała się tu plantacja dużych, przeznaczonych do smażenia i pieczenia bananów, po hiszpańsku – platanos. Jednakże Yanomami nazywają swą wioskę Majekodo-Tedi. Majekodo to w ich narzeczu Orinoko, tedi zaś bądź teri oznacza stałe obozowisko. Na brzegu pokazują się tubylcy, którzy krzyczą, śmieją się i gestykulują.

Spieniona woda i ogłuszający hałas zapowiadają Raudal des Guaharibo, przecinające Orinoko zaporą z granitowych skał, istne Słupy Heraklesa. Katarakta rozdziela liczne wysepki i skaliste płycizny. Skończyły się wakacje, od tej chwili zaczyna się poważna przygoda. Na mapie zaznaczono wiele trudnych do przebycia miejsc na rzece: kaskady Codazziego, Dieza de la Fuente, bystrza Wytężonych Sił, El Sombrerazo, Montserrat, Culebra itd.

Rozbijamy obozowisko na największej z wysp. Mokre gałęzie palą się z trudem, wysyłając w niebo delikatny pióropusz dymu. Niskie, zduszone płomienie oświetlają tylko najbliższy skrawek terenu. Z dżungli dobiegają coraz to inne, niewiadomego pochodzenia odgłosy. Po zawieszeniu hamaku, płachty przeciwdeszczowej i moskitiery idę z Miguelem na poszukiwanie najlepszego przejścia dla naszej łodzi. Nagle ciszę przeszywa huk grzmotu i po chwili z czystego nieba spada gwałtowny deszcz, zacina wściekle, łamiąc gałęzie i odzierając drzewa z liści.

Wczesnym rankiem, po podniesieniu się mgły, załadowujemy bagaż na plecy i ruszamy pieszo, torując sobie maczetami drogę wśród gęstej roślinności i pilnie bacząc, by nie oddalić się zbytnio od brzegu. W ciągu siedmiu godzin pokonujemy odcinek nie dłuższy niż dwa kilometry. Potem musimy pomóc naszemu mechanikowi i jego pomocnikowi w przeciągnięciu łodzi przez wąskie, pełne wirów przesmyki.

Po południu tego samego dnia jeszcze dwa razy musimy wyładowywać bagaże i przenosić je kilkaset metrów lądem. Wiele wysiłku wymaga też przepchnięcie tą samą drogą łodzi. Podkładamy pod nią pnie, po których ślizga się jak po kolejowych podkładach. Gorąca, lepka wilgoć pokrywa każdy milimetr naszej skóry.

Znów płyniemy, ale niedługo. Zrobiło się późno i trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Jeszcze godzina pracy i nareszcie możemy zjeść i odpocząć. Zapada noc, panują egipskie ciemności. Leje, jakby nigdy nie miało przestać, jakby zaraz miał nadejść koniec świata. Spoglądamy co chwilę w stronę rzeki, która niebezpiecznie przybiera.

Rano, kiedy już jesteśmy gotowi do dalszej drogi, składa nam wizytę trzech krajowców, wyraźnie podnieconych naszą obecnością. Są uzbrojeni w łuki, strzały, ale nie wydają się nastawieni wojowniczo. „Shori, shori!” – przyjaciele, przyjaciele – witamy się z nimi i dajemy im naszą maczetę oraz dwa noże.

Zlecam naszemu przewodnikowi zadanie prowadzenia pertraktacji, mających na celu umożliwienie nam zbliżenia się do tubylczej wspólnoty. Dwaj mężczyźni odchodzą, by powrócić następnego dnia, tym razem w licznym towarzystwie. Są dość natrętni, ciekawscy, bez skrępowania podchodzą do łodzi, dotykają nas, zaczynają zabierać różne leżące na wierzchu przedmioty. Miguel grzecznie, ale stanowczo wyjmuje im to wszystko z rąk. Musimy uważać, ponieważ Yanomami, tak samo jak inne prymitywne ludy, w zasadzie nie znają pojęcia własności. O ile kradzież uchodzi za coś nagannego, o tyle zagarnięcie cudzych rzeczy przemocą uważane jest za naturalne i uzasadnione.

Indianie dają znak, że możemy płynąć do ich osady i wskazują nam mały, niemal niewidoczny ruczaj, istny tunel w gęstwinie roślinności. Wkrótce opuszczamy go i dalszą część drogi odbywamy piechotą. Jest duszno i parno. Ścieżynka pogrążona w półmroku jest błotnista i często zablokowana pniami wielkich powalonych drzew, które musimy obchodzić, narażając się na nieustanne ukłucia ostrymi krzakami.

Wreszcie docieramy do oazy pierwotnego świata. Dzieci uciekają z krzykiem do rodziców, którzy nie przejawiają żadnego zainteresowania niespodziewanymi gośćmi. Jednak w ciągu kilku minut atmosfera ulega zmianie. Indianie cisną się wokół, okazując swe zadziwienie naszymi wąsami i włosami na piersiach. Zdumiewa mnie, jak szybko potrafią zmieniać wyraz twarzy, która w mgnieniu oka z uśmiechniętej przechodzi w zaniepokojoną lub groźną. Niemal siłą musimy bronić swoich bagaży aż do czasu, gdy Miguelowi uda się odnaleźć tusziaua, wodza plemienia o dźwięcznym imieniu Rohariwe, który przyjmuje nas, nie przestając bujać się w hamaku. Jego surowa twarz nie zdradza żadnych emocji i dopiero po dłuższej chwili wódz oznajmia, że w tym szaponie nie stanęła jeszcze noga Europejczyka. W jego ręce składamy nasze dary: maczety, garnki, kolorowe paciorki, żyłki, haczyki. Jednak pomny rady ojca Smaruja, który zalecał nawiązanie wymiany towarowej, aby nie przyzwyczajać tubylców do bezpłatnego otrzymywania prezentów, proponuję wodzowi całe nasze bogactwo w zamian za kilka łuków, strzały, koszyki wyplatane z włókna roślinnego i ozdób z kolorowych piór.

Jesteśmy w szaponie, wielkim wspólnym domu Yanomami, o charakterystycznym kolistym kształcie i średnicy przynajmniej 50 metrów. Nie ma tu ściany zewnętrznej ani przegród oddzielających od siebie miejsca zamieszkiwane przez poszczególne rodziny. Pokryty plecionką z palmowych liści jeden olbrzymi dach przypomina wielką wiatę. Uderza mnie funkcjonalność tej konstrukcji, jej doskonałe dostosowanie do potrzeb życia społecznego, gwarantujące poczucie bezpieczeństwa pośród dzikiej dżungli. Żyje tu kilkadziesiąt rodzin, każda skupiona wokół własnego ogniska. Na słupach podtrzymujących dach wiszą kosze, kołczany, wiązki tytoniowych liści, kiście bananów, rozmaite przedmioty należące do poszczególnych rodzin.

Na lewo od miejsca, które pozwolono nam zająć, jakaś kobieta karmi piersią niemowlę, dwójka innych dzieci uczepiła się jej nóg. Na prawo staruszka piecze zawinięte w liście jedzenie. Na zewnątrz, w odległości paru metrów, siedzą dwaj osobnicy. Mają charakterystyczne tonsury na środku głowy, podobne do tych, jakie noszą franciszkanie. Są zajęci wdychaniem halucynogennego proszku zwanego epená. Jeden z nich przytyka do nozdrza długą rurkę, jego towarzysz bierze głęboki wdech, po czym wdmuchuje małą dawkę narkotyku bezpośrednio do dróg oddechowych kolegi. Tamten wstrząsa się, mruży oczy, zanosi się niepohamowanym kaszlem. Obydwaj znajdują się już w stanie silnego podniecenia. Mają błyszczące, załzawione oczy i nieobecny wzrok. Z nosa i ust wycieka im zielonkawa ślina.

Używanie tej substancji, dość rozpowszechnionej w południowo-amerykańskiej dżungli, jest częścią magicznego rytuału, który ma na celu przywołanie duchów zwierząt i roślin i wprowadzenie ich do własnego ciała w celu uzyskania od nich pomocy lub pozbycia się choroby. Szamani wdychają ten środek halucynogenny, aby pod jego wpływem odbywać mistyczne „podróże” do nieba, przepowiadać przyszłość, odkrywać przyczyny chorób; wojownicy stosują go dla wzmocnienia swej siły, a myśliwi po to, by sobie zapewnić obfitą zdobycz.

Proszek do wdychania uzyskuje się z kory lub nasion pewnych roślin. Proces przygotowania jest dość skomplikowany, obejmuje między innymi suszenie na słońcu, a następnie w pobliżu ognia. Później otrzymany w ten sposób produkt w kolorze popielatozielonym rozciera się w dłoniach na proszek i wsypuje do bambusowych pojemników.

Przed zachodem słońca zostajemy zaproszeni na kolację do naczelnika, który jest zarazem miejscowym czarownikiem. W czasie pokoju sprawuje on nieograniczoną władzę, rozdziela wspólnie upolowaną zwierzynę, rozsądza spory, kieruje budową szaponu, jest przekazicielem tradycji i pośrednikiem między ludźmi a siłami nadprzyrodzonymi. W okresach wojen natomiast, które są wśród tubylców bardzo częste, dowództwo obejmuje jeden z wojowników, wybrany spośród najsilniejszych i najodważniejszych mężczyzn.

Mimo że ich siedliska znajdują się w pobliżu rzek, Yanomami nie nauczyli się budować czółen ani tratw, nie potrafią nawet pływać. Do dziś rozpalają ogień, pocierając o siebie kawałki drewna dzikiego kakaowca. Nie znają i nie używają żadnych instrumentów muzycznych. W czasie walki porozumiewają się, wydając jednosylabowe okrzyki i z tego powodu inni Indianie nazywają ich pogardliwie guajaribos, czyli wyjące małpy. A jednak i oni mają swą własną kulturę, rygorystycznie przestrzegany kodeks moralny, silnie rozwinięty instynkt rodzinny i wspólnotowy. Znają lecznicze właściwości ziół, glinek i pleśni oraz trujące działanie roślin, które wykorzystują w myślistwie i łowiectwie.

Yanomami są plemieniem półkoczowniczym. Żyją w miejscach z trudem wydartych nieprzebytej dżungli, a ich osady oddalone są od siebie o całe dni żmudnego marszu. Kiedy okoliczne zasoby zostaną wyczerpane, wspólnota migruje i zdarza się, że zmienia miejsce pobytu co trzy, cztery lata.

To prawda, że Yanomami zbierają i jedzą leśne owoce, ale jest również prawdą, że uprawiają wiele jadalnych roślin. Żyją z myślistwa, używając do polowania łuków i dzid. Łowią ryby, posuwając się niekiedy do zatruwania wody za pomocą specjalnych ziół i kory; funkcję sieci pełnią wielkie kosze. Nie hodują zwierząt na mięso, udało im się natomiast udomowić wiele leśnych stworzeń, zwłaszcza ptaków, których piór używają do ozdoby.

Dla ozdoby dziewczęta przekłuwają skórę cieniutkimi białymi patycz-kami: jeden przechodzi przez nozdrza, drugi przez środek dolnej wargi, a jeszcze dwa inne zdobią oba kąciki warg. W przekłutych małżowinach usznych noszą kwiaty, małe wiązki ziół lub liści albo kolczyki wykonane ze zwierzęcych zębów.

Indianie malują ciała barwnikami roślinnymi. Czarny jest kolorem wojennym, czerwony i fioletowy towarzyszą świętom i obrzędom. Zazwyczaj warstwa czerwonego barwnika służy jako ochrona przed ukłuciami licznych owadów.

Wszyscy mają zdeformowaną dolną wargę od trzymania między zębami a jej wewnętrzną stroną wałeczka z tytoniu ugniecionego z popiołem, który daje się nawet małym dzieciom. Nikt tu natomiast nie pali ani nie pije płynów poddanych fermentacji.

Yanomami przestrzegają licznych tabu, są zawsze czujni, obawiając się ataku złych duchów albo mieszkańców pobliskich wiosek. Przyczyną napaści tych ostatnich bywają prawie zawsze oskarżenia o czary albo pragnienie odwetu. Są one uważane za zwycięskie wtedy, gdy agresorom udaje się zabić przynajmniej jednego człowieka i uciec, nie pozwoliwszy się rozpoznać. Wojna zawsze toczy się bez spotkania twarzą w twarz, polega na urządzaniu zasadzek albo napadach o świcie na pogrążone jeszcze we śnie szapony. Na ogół zabija się jedynie mężczyzn, oszczędzając kobiety i dzieci. Bardzo często młode kobiety są porywane, by stać się wspólną własnością wszystkich mężczyzn, zarówno wolnych, jak i tych, którzy już mają żony. Nierzadko chęć zaspokojenia popędu płciowego popycha młodych do wyruszenia na wojnę przeciwko sąsiadom.

Życie Indian płynie w zupełnie innym wymiarze czasu, nie istnieją dla nich pojęcia takie, jak wczoraj albo jutro. Tu trwa wiecznie dziś, ze wszystkimi swymi niebezpieczeństwami. Znają liczby jeden, dwa i trzy, potem określają wszystko słowem bruka, czyli dużo.

Małżeństwa zawierane są między mieszkańcami pobliskich szaponów. Mężczyzna może mieć dwie lub nawet trzy żony, wówczas ustala się między nimi hierarchia – zawsze najstarsza kieruje pozostałymi. Mówienie o wierności w odniesieniu do społeczności, w której mąż nieraz odstępuje żonę młodszym braciom albo ważnemu gościowi, mogłoby się wydawać pozbawione sensu. Tymczasem wcale tak nie jest. Niektóre rodzaje niewierności są wręcz usankcjonowane przez plemienne prawa, na przykład wtedy, kiedy kobieta chce urodzić dziecko, a jej mąż jest bezpłodny. Niewierność kobiety zawsze staje się powodem napięć wewnątrz grupy. Kiedy zostaje odkryta, żona dostaje baty, a zraniony na honorze mąż bije się z jej kochankiem, okładając go grubym kijem po głowie.

Ognisko napełnia dymem całe poddasze i powoli ogrzewa chłodne, mocne powietrze. O tej porze szapon jest niewidocznym punktem w dżungli, kroplą wody w zielonym oceanie.

Przytłoczeni nadmiarem wrażeń opuszczamy naszych nowych przyjaciół. Kiedy rankiem wsiadamy do łodzi, grupa mężczyzn – z przewieszonymi przez szyję hamakami z włókna z liści palmowych i nieodłącznymi łukami – oddala się gęsiego, niknąc po chwili w półmroku swego świata: zielonej, wilgotnej, zaciągniętej mgłą dżungli. Poszli na polowanie czy może na wojnę? Nie dowiemy się już tego nigdy.