Karawana słoni niczym taran przebija się przez tropikalne gąszcze. Ogromne, kilkutonowe cielska, kołysząc się raz w lewo, raz w prawo, z łatwością pokonują śliski, błotnisty stok. Wydeptują ścieżkę w bambusowym zagajniku, brodzą przez strumyki i głębokie rzeki.

W trakcie tego pochodu, nie zatrzymując się nawet na sekundę, zaspokajają swój nieograniczony apetyt. Wyrywają z korzeniami małe krzewy, skubią trawę, zrywają delikatnie liście, kwiaty, dzikie owoce, młode palmy, gałęzie drzew, pochłaniając w ciągu dnia nawet dwa kwintale roślin.

Od kilku dni zanurzeni jesteśmy w świecie fascynującej przygody, przemierzając w stylu podróżników z ubiegłego wieku dżunglę południowo-zachodniego Wietnamu. Siedzimy w niezbyt wygodnych koszach na wysokości kilku metrów i każda chwila nieuwagi grozi nam chłostą gałęzi, które nie oszczędzają naszych biednych twarzy.

W pewnym momencie słonie przyspieszają kroku, zdaje się, że poczuły bliskość rzeki. I rzeczywiście wkrótce słychać grzmot spadającej wody, potem pojawia się obłok gęstej pary i przed nami wyrasta urzekający klejnot natury, tony połyskującej wody spadają z furią i straszliwym hałasem w miniaturowym wąwozie.

Zatrzymujemy się oczywiście na kąpiel, z której korzystają także nasze zwierzęta. Po oswobodzeniu z ładunków słonie natychmiast zanurzają się w wodzie. Są skore do żartów i zabawy, opryskują się nawzajem, nie oszczędzając także swoich opiekunów mahoutów. Jeden ze słoni wszedł już na głębinę i widać mu tylko koniec trąby, przez którą oddycha. Pozostałe zaspokajają swoje pragnienie, zasysając w trąbę jednym łykiem przynajmniej pół wiadra wody. Piją długo i właściwie 100-200 litrów tego płynu wystarcza już im później na cały dzień.

Po raz pierwszy od wielu dni czuję się naprawdę zrelaksowany. Uzgodnienie tej wyprawy z władzami w Hanoi zajęło mi wiele czasu i kosztowało sporo nerwów. Potrzebne były dwa przyjazdy do Wietnamu, aby przekonać wyższych urzędników, przyzwyczajonych do wyostrzonej czujności i patrzących podejrzliwie na każdego cudzoziemca, że nasza ekspedycja ma charakter czysto etnograficzny i że nie zamierzamy poszukiwać zaginionych w czasie wojny żołnierzy amerykańskich.

Chodzi o to, że wspólnota tubylcza Jarajów, którą chcieliśmy poznać, zamieszkuje w rejonie traktowanym jako restricted area, zakazanym dla cudzoziemców. Po długich korowodach i kilku prywatnych kolacjach w szykownych lokalach stolicy dopiąłem celu. Mogliśmy wreszcie wyjechać na południe, dokładnie biorąc do Pleiku, mającego 100 tysięcy mieszkańców miasta, które odegrało strategiczną rolę w czasie konfliktu amerykańskiego i do którego jeszcze dziś niechętnie wpuszcza się turystów.

Nasza przygoda zaczęła się we wsi Chuse, 70 km od granicy z Kambodżą, gdzie sprowadzono pięć słoni dla naszych potrzeb. Tłumacz, który miał małe doświadczenie lingwistyczne, ale za to był zaprawiony w fachu policyjnym, przyszedł na zbiórkę z karabinem. Według jego słów w dżungli tego rejonu krążą jeszcze niedobitki partyzantów reżimu sajgońskiego, członkowie Funro, zjednoczonego frontu walczącego o swobodę grup etnicznych, którzy stawiają zbrojny opór rządowi.

Do dzisiejszego dnia na terenach górskich Wietnamu żyją 54 grupy tubylcze zdecydowanie różniące się między sobą. W prowincji Gia Lai, gdzie właśnie się znajdujemy, dominują Jarajowie, plemię z grupy malajsko-polinezyjskiej, którzy – po kilkakrotnym odparciu ingerencji Hanoi i fiasku prób ucywilizowania ich – żyją w odosobnieniu, zachowując swoje dawne obyczaje i język. Wietnamczycy nazywali ich zawsze „mio” – dzikusami, a Laotańczycy „kha” – niewolnikami. Panujący powszechnie pogardliwy stosunek wobec tych plemion ma już wielowiekową tradycję.

W południe zatrzymujemy się na posiłek, który przygotowuje Suan, drobna i urodziwa studentka uniwersytetu w Hanoi. Jak zwykle w tych stronach podstawą pożywienia jest ryż. I dzisiaj Suan proponuje danie z ryżu zawijanego w liście i pieczonego w żarze. Farsz przygotowuje z jakiejś dzikiej rośliny o silnym, przyjemnym zapachu. Herbata i banany uzupełniają obiad.

Okazuje się, że to nie wszystko. Igor wyciągnął z worka butelkę szampana, którą Swietłana, przesympatyczna stewardesa Aerofłotu, wsunęła mu jeszcze w zeszłym tygodniu do torby z aparaturą fotograficzną. Teraz pijemy za jej zdrowie, wspominając serdeczną opiekę w czasie długiego, nie kończącego się lotu na wschód.

Dzisiejszy dzień jest dniem niespodzianek. Alberto Romeo, najmłodszy uczestnik wyprawy, z tajemniczą miną wydostaje kilka torebek Nescafé. Ja z zasady jestem przeciwnikiem wożenia ze sobą produktów żywnościowych, bo uważam, że zawsze można przeżyć na miejscowym wikcie. Nie mam nic przeciwko temu, aby zabrać w drogę odrobinę whisky, kawy czy jakiegoś smakołyku. W trudnych warunkach, w chwilach napięcia lub zmęczenia, taki drobny luksus może poprawić humor skuteczniej niż porady doświadczonego psychologa. Dzisiaj przejechaliśmy około 30 km. Mahoutowie skuwają łańcuchami nogi słoni, aby uniemożliwić im oddalenie się od obozu, potem wszyscy bierzemy się za przygotowywanie biwaku. Już o godzinie 17.00 słońce chowa się za drzewami i po pół godzinie dżunglę ogarnia całkowity mrok, który rozjaśnia jedynie nasze ognisko. Wokół panuje przejmująca cisza i leżąc wygodnie w hamaku z moskitierą, upajam się dziką naturą i spokojem, którym ona emanuje. Wydaje się, że jesteśmy oddaleni od cywilizacji o całe lata świetlne. Wspominam moich przyjaciół Renza Rossa i Alana Fergusona, którzy zazdroszczą mi wypraw i wiele razy deklarowali gotowość wyjechania razem w odległy zakątek świata, ale w końcu zawsze wybierali wariant wygodnych i komfortowych wakacji.

Przy pierwszych promieniach słońca jesteśmy już na nogach. „Drum, drum!” – to komenda, na której dźwięk góra ważąca cztery tony klęka na kolana. Staramy się jak najlepiej upakować ładunek, rozkładając go równomiernie, gdyż inaczej kosz z bagażem, ciężkim i długim łańcuchem oraz dwiema osobami, mógłby w czasie długiego marszu otrzeć skórę zwierzęcia. „Nau!” – to kolejne polecenie, na które zwierzęta podnoszą się i ruszają z miejsca.

Nasze słonie mają po 30-40 lat, co odpowiada mniej więcej średniemu wiekowi człowieka. Od swoich kuzynów afrykańskich różnią się tym, że są mniejsze, mają znacznie mniejsze uszy i ważą o jedną, dwie tony mniej. Ich grzbiety są wypukłe, a nie wklęsłe, kły zwykle występują tylko u samców, często też słonie te mają o jeden palec u nogi więcej. Od wczesnej młodości słonie azjatyckie wykorzystywane są do transportu bali drzewnych o wadze kilku ton w gęstwinach bądź na podmokłym terenie dżungli, gdzie inny transport jest niemożliwy. W ostatnich latach jednak zastosowanie skutecznych pojazdów mechanicznych ograniczyło wyraźnie ich rolę. W konsekwencji tego, ale głównie z powodu postępującego wciąż wyrębu lasów, budowy dróg i osad ludzkich, gatunek dzikich słoni zaczął gwałtownie wymierać.

Wszystko wskazuje na to, że również i nad słoniami afrykańskimi, największymi ssakami na Ziemi, ciąży nieuchronne widmo wymarcia w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat, gdyż pomimo zakazów nadal kwitnie kłusownictwo w celu zdobycia poszukiwanej na rynku kości słoniowej. W latach 1963-1989 na Czarnym Lądzie wytrzebiono 86% słoni, tak że pozostało ich tam zaledwie 600 tysięcy. W Azji na wolności żyje ich już nie więcej niż 45 tysięcy, najwięcej w Indiach i najmniej w śe, gdzie ich liczba nie przekracza 60 sztuk. Jeszcze w latach pięćdziesiątych w Wietnamie rozpowszechnione były polowania na słonie, których dzisiaj zostało już tylko około tysiąca, nie licząc kilkuset oswojonych.

W Azji „pracuje” dziś kilkanaście tysięcy słoni. Wykonują one bardzo różne czynności, począwszy od transportu drewna i turystów w parkach narodowych, a skończywszy na udziale w procesjach religijnych, pracach polnych i obławach na dzikie słonie. W starożytnych czasach zwierzęta te wykorzystywane były także w operacjach wojennych i, jak podają kroniki, jeszcze w ubiegłym stuleciu słonie występowały w roli katów. Niewierna żona mogła być skazana na śmierć i według starożytnego kodeksu Gia Long powinna być wówczas rozdeptana przez słonia.

Wokół rozciąga się bambusowa dżungla. Bambus jest rośliną wszechobecną w Wietnamie, zadziwiającą niezwykłą różnorodnością kolorów i rozmiarów. Niektóre, o średnicy trzydziestu centymetrów, osiągają wysokość trzypiętrowego budynku. Od tysięcy lat bambus stanowi nieodłączny element w życiu mieszkańców Dalekiego Wschodu. Używa się go jako materiału budowlanego, galanteryjnego, do wyrobu różnych narzędzi, mebli, zabawek, wachlarzy, pojemników, naczyń kuchennych, instrumentów muzycznych, jako przewodów kanalizacyjnych. Stanowi także nieodłączny składnik kuchni orientalnej. Absolutny rekord wykorzystania tej rośliny zanotowano w Japonii, gdzie doliczono się półtora tysiąca sposobów jej zastosowania. W Indiach, gdzie rośnie przynajmniej 600 odmian bambusa, 60% papieru pochodzi z przeróbki ich liści, które już w starożytnych Chinach służyły do pisania. Z włókna bambusowego budowano tam mosty wiszące, których system wyprzedzał dzisiejsze techniki konstrukcyjne. Taki most, zbudowany tysiąc lat temu, widziałem kiedyś na rzece Min w prowincji Syczuan.

Przed południem natrafiamy na niedawno uczęszczaną ścieżkę, potem na niewielki cmentarz, otoczony drewnianymi rzeźbami przedstawiającymi postacie stylizowanych zwierząt, w tym także i słoni. W kilku wielkich amforach wkopanych częściowo w ziemię widać ślady żywności pozostawionej w ofierze dla bogów. Tuż obok wisi na palu biały czerep bawołu, który służy do odstraszania złych duchów od tego świętego miejsca.

Otulona w lekką mgłę dżungla coraz bardziej przerzedza się, pojawiają się zielone pólka ryżowe, a na nich pochylone, małe, chude kobiety z odsłoniętymi piersiami. Scena niczym wyjęta z typowego wschodniego malowidła przeszłej epoki.

Wkrótce nasza karawana wkracza na alejkę ograniczoną dwoma rzędami pięknych i pachnących chińskich róż i zbliża się do maleńkiej osady, składającej się z chat na palach. Przybycie wędrowców z dalekich stron wprowadza wiele zgiełku i zamieszania wśród jej mieszkańców. Pierwsi zbliżają się z godnością półnadzy mężczyźni niskiego wzrostu, o bursztynowym zabarwieniu skóry, tylko z przepaską na biodrach. Są pogodni, naturalni w zachowaniu i ujmująco szczerzy. Potem nabierają odwagi kobiety, i wreszcie podchodzą także dzieci. Wiele z nich nosi na plecach swoje młodsze rodzeństwo. Od strony rzeki nadchodzą dorosłe dziewczyny o ponętnych kształtach, pełne kokieteryjnego wdzięku, odstawiają na ziemię naczynia z wodą i podchodzą, aby także z bliska zobaczyć przybyszów. Wśród radosnej wrzawy Alberto rozdaje najmłodszym kolorowe baloniki i inne zabawki, które przywiózł z Bassano del Grappa. Dostrzegam, że w chmarze dzieciaków nie brak palaczy papierosów, którzy jak dojrzali zaciągają się śmierdzącym dymem. Okazuje się, że nałóg panuje tu wśród wszystkich.

Nikt z tubylców nie mówi po wietnamsku, ale wiedząc o tym, przezornie zabraliśmy z Pleiku młodego chłopca pochodzącego z tych stron, który tłumaczy z jarai na wietnamski, a drugi zamienia jego słowa na rosyjski, oficjalny język ekspedycji.

Jak większość wspólnot plemiennych także i Jarajowie są pogodni, weseli i manifestują swoją gościnność. Miejscowy starosta zaprasza do swej bambusowej chatki, prawie pustej, jeśli nie liczyć mat do spania, paleniska, kilku garnków, noży i kusz łowieckich.

Gospodarz przysuwa do nas stary gliniany, przynajmniej dziesięcio-litrowy dzban wypełniony po brzegi ruon ghe – wódką ze sfermentowanego ryżu, używaną w ceremoniach plemiennych bądź do ugoszczenia przybyszów. W środku zanurzona jest pałeczka z podziałką wskazującą poziom napoju. Obyczaj nakazuje, że gość musi wypić wystarczająco dużo, aby został zaakceptowany. Dla To tradycyjny test prawdy. Ten, kto przybywa ze złymi intencjami, musi się wystrzegać picia ponad miarę, bo jeśli się upije, może łatwo wyjawić swoje zamiary. Zatem od tego, ile wypijemy, zależy, czy staniemy się przyjaciółmi domu, czy też niemile widzianymi intruzami.

Potem piją także gospodarze. Po kilku kolejkach żona wójta wybucha histerycznym śmiechem, ukazując spiłowane do korzeni przednie górne zęby i dziąsła zabarwione na czarno. Taka „kosmetyka”, podobnie jak i dziurawienie płatków usznych, w które wsuwa się pałeczki bambusowe, związana jest z rytuałem inicjacji. Dodaje podobno uroku, ale dla nas stanowi tylko żenujący widok.

Po tym specyficznym aperitifie czeka nas jeszcze obiad. Oprócz ryżu pojawiają się kawałki duszonego węża w pikantnym sosie i coś smażonego, co początkowo przypomina małe ptaszki. Tłumacz wyjaśnia, że jest to specjalny rarytas przygotowywany dla ważnych gości – polne myszy. W moich podróżach po szerokim świecie zdarzało mi się jadać najbardziej egzotyczne potrawy, ale tym razem nie potrafiłem zmusić się do spróbowania.

Jesteśmy genetycznie zaprogramowani do uczucia wstrętu i niesmaku jakie wywołują niektóre potrawy. Miejscowe specjały stanowią często wyzwanie dla niektórych podróżników z żyłkę kulinarnego awanturnictwa. Ja specjalnie nie przepadam za czymś takim, ale przychodziło mi w różnych regionach świata próbować kulturowych specyfików. Trafiały się więc kacze embriony ugotowane przed wylęgnięciem, surowa szarańcza, czy kosmate pająki, a właściwie ich odnóża. Koreańczycy wierzą, że drogie danie z psiego mięsa mają status lekarstwa. Mocno doprawione jest lekkie i elegancko podawane. W Korei pomimo bardzo intensywnej specyficznej woni jadłem sfermentowane warzywa kimchi, w chińskiej restauracji serwowali mi smażone zwierzęce penisy i jądra. Nie byłem w stanie spróbować gulaszu z kotów na północy Wietnamu, ani mózgu żywej małpy, gdzieś w interiorze Ameryki Południowej.

My się dziwimy gustom w tych krajach, ale dla Hindusów my jesteśmy barbarzyńcami, bo jemy wołowinę. Dla Żydów wieprzowina nie jest koszerna, a dla islamistów nawet dotyk mięsa wieprzowego jest kalający. Buddyści w ogóle nie uznają zabijania czegokolwiek.

Mogę być rad, że przez lata wojażowania w rejonach tropikalnych, poza dwukrotnym zachorowaniem na malarię, uniknąłem wszelkich szkaradnych chorób, a jest ich całe dziesiątki i co jedna to większe świństwo. To efekt bezwzględnego przestrzegania podstawowych zasad higieny. Piję wyłącznie napoje w fabrycznie zamkniętych butelkach lub wodę przegotowaną bądź filtrowaną, unikam spożywania posiłków przyrządzanych na ulicy, surowych sałatek i nieobranych owoców, a także i lodu dodawanego do napojów, jako że często przygotowywany jest on z wody o wątpliwej jakości. Szczególnie dbam o to, aby ręce były czyste. To właśnie na ich powierzchni występują liczne drobnoustroje. Zatem częste mycie to nie tylko pozbycie się brudu, ale przede wszystkim tysiąca mikrobów. O takiej czynności nie zapominam po opuszczeniu toalety, po wizycie na miejscowym bazarze, a już na pewno przed każdym posiłkiem. Myję mydłem dokładnie całą powierzchnię dłoni, przestrzenie między palcami, a następnie osuszam. Lekarze mówią, że łykanie witamin nie zapewnia tak dobrej ochrony przed przeziębieniami, właśnie, jak częste mycie rąk.

Mężczyźni, zajmujący się głównie myślistwem, posługują się takimi samymi kuszami i zatrutymi strzałami, jak przed wiekami ich przodkowie. Również ryby łowią tradycyjnymi metodami. W zasadzie dżungla jest w stanie zapewnić tym ludziom podstawy egzystencji, począwszy od materiałów budowlanych po dziczyznę i owoce. Na kobiety, zajmujące podrzędne miejsce w tubylczej wspólnocie, spadają najcięższe prace: na polu ryżowym, przy uprawie ziemniaków i kukurydzy. Do nich należy też remont chaty, tkanie, lepienie garnków z gliny, wyplatanie koszy, wychowywanie dzieci.

Autentyczni aborygeni, rozbrajająco łagodni i bezgranicznie uczciwi, żyjący od dwóch tysiącleci na Wyżynie Annamitu, nigdy nie darzyli sympatią Wietnamczyków. Przeciwnie, zawsze starali się pozostać w izolacji, wykorzystując niedostępność terenu. Władze komunistyczne, zapominając o starej dewizie Ho Szi Mina, cytowanej przy każdej okazji: „Nie ma większego bogactwa nad niepodległość i swobodę”, wielokrotnie czyniły wysiłki zmierzające do „zwietnamizowania” tej mniejszości narodowej, ale zawsze kończyły się one fiaskiem. Jarajowie utrzymują kontakty wyłącznie z małymi plemionami zamieszkałymi w dolinach, z którymi prowadzili i prowadzą do dzisiaj handel wymienny. W zamian za tytoń, rośliny lecznicze, miód i inne płody leśne otrzymują sól, wyroby z żelaza, narzędzia rolnicze.

Nie szanowali Francuzów w latach ich dominacji w Indochinach ani też nie lubili zbytnio Amerykanów w czasie wojny w Wietnamie. Z reguły nie angażowali się w ten konflikt, chociaż zdarzało się, że służyli Amerykanom jako przewodnicy lub zasilali szeregi oddziałów specjalnych, ale gesty te stanowiły raczej formę odwetu za gwałty wietkongowców, którzy często wymuszali od nich żywność.

Mamy nadzwyczajne szczęście, następnego dnia bowiem przewidziana jest ceremonia związana z kultem zmarłych. Od dobrych stosunków między żyjącymi i ich przodkami uzależnione jest szczęście jednych i drugich. Jarajowie wyznają pierwotną religię kultu przodków, zachowując także tradycyjne wierzenia animistyczne. Specjalne rytuały mają zagwarantować obfite plony, zdrowie wspólnoty, towarzyszą także zgonom i narodzinom.

Od najwcześniejszych godzin porannych panuje uroczysty nastrój. Dzień jest słoneczny, niebo kobaltowe, za kilka godzin żar będzie nie do zniesienia. Na placu w centralnej części wsi wkopano kilka wielkich bambusów, które związano razem i odświętnie udekorowano kolorowymi ozdobami. Około południa zbierają się na placu wszyscy mieszkańcy, dorośli i dzieci.

Mężczyźni przywiązują do pala bawoła o długich rogach, ważącego przynajmniej trzy kwintale. Zaczyna się niesamowity koncert bębnów, piszczałek i świętych gongów, przerywany dzikimi okrzykami aplauzu. Przerażone zwierzę rzuca się szaleńczo w tumanach kurzu, próbując zerwać się z liny, która pozbawiła je wolności. Po jakimś czasie barbarzyńska muzyka i krzyki wyciszają się i bawół nieruchomieje. Wydaje się, że rozszerzonymi nozdrzami wyczuwa zapach nieuniknionej śmierci.

Dwóch Jarajów z długimi, ostrymi nożami zbliża się od tyłu do zdezorientowanego zwierzęcia, potem zdecydowanym cieciem podcinają mu ścięgna tylnych nóg. Bawół wydaje przeciągły ryk i osuwa się zadem na ziemię. Po chwili jego ciało zostaje naszpikowane serią włóczni, ale są one tak rzucane, aby nie wywołały szybkiego zgonu. Im bardziej zwierzę cierpi, tym większa jest gwarancja zapewnienia pokoju zmarłym. Fala religijnego uniesienia ogarnia zgromadzonych, podczas gdy ofiara zdycha powoli w męczarniach. Dla wioski jest to wielki dzień, dla nas tylko makabryczny spektakl.

Suan jest zszokowana: „Odkryłam świat, o którym zupełnie nie miałam pojęcia. Nigdy bym nie przypuszczała, że w moim kraju żyje tak prymitywna wspólnota plemienna, zakotwiczona w prehistorii”.

Podczas uroczystego bankietu, odbywającego się o kilka kroków od miejsca ciepłego jeszcze od krwi zabitego bawołu, pytam o tygrysy, o których dużo słyszałem jeszcze w Hanoi. Odpowiadają, że rzadko zdarza się, aby tygrys zaatakował człowieka. Ostatni wypadek wydarzył się kilka lat temu, nieopodal wioski oddalonej stąd o dzień drogi, gdzie tygrys rozszarpał dziewczynkę, która zbierała drwa na opał. „My z zasady nigdy nie polujemy na te zwierzęta” – wyjaśnia młodzian o plecach pokrytych licznymi tatuażami o wzorach geometrycznych.

Nazajutrz opuszczamy tę oazę z innej epoki, gdzie garstka ludzi wydaje się żyć na innej planecie.

Niegościnny klimat, niewygody podróży, węże, jadowite stworzenia, choroby tropikalne są niczym wobec niepodzielnie panującej wokół natury i przeżytych wczoraj wrażeń.

Zmęczeni po całodniowej wędrówce, odpoczywamy przy ognisku dodatkowo oświetleni przez ogromną tarczę bladego księżyca. Nisko rozciągający się dym palącego się świeżego drewna chroni nas skutecznie przed dokuczliwymi komarami. Kuang, przedstawiciel firmy turystycznej z Hanoi, która pomagała w sprawach organizacyjnych „Elephant Expedition”, nieoczekiwanie mówi, że zna dobrze te tereny. Będąc chłopcem, uczestniczył w ataku na amerykańską bazę w Pleiku.

„Nocą 7 lutego 1965 roku szturmowaliśmy Camp Holloway Zielonych Beretów strzegących lotniska – opowiada. – Zaskoczenie było tak duże, że udało nam się zniszczyć dziesięć samolotów, zabić ośmiu żołnierzy, ponosząc przy tym minimalne straty. Byłem wtedy ranny w plecy i prawą rękę i przez kilka miesięcy leżałem w szpitalu polowym w dżungli na terenie Kambodży”.

Następnego dnia Pentagon odpowiedział represyjnymi atakami na niektóre obiekty Wietnamu Północnego i był to początek rzeczywistego zaangażowania się Stanów Zjednoczonych w wojnę, która trwała dziesięć lat i doprowadziła do śmierci dwóch milionów Wietnamczyków i 58 tysięcy Amerykanów.

Kuang opowiada historię legendarnego szlaku Ho Szi Mina, strategicznego traktu dostawczego Wietkongu, który stanowił klucz do wygrania wojny z Amerykanami. Zaczynał się w Hanoi i prowadził przez góry Laosu, Kambodżę, by wtargnąć potem do Wietnamu Południowego. Nie była to oczywiście jedna ścieżka, ale cała ich sieć przecinających dżunglę, po których od wieków poruszały się tubylcze plemiona.

Partyzanci północnowietnamscy, którzy przenikali na tyły wroga, przenosili na plecach bądź wieźli na rowerach pokaźne ładunki. Ekwipunek osobisty ważył 15-20 kg i składał się z żywności, lekarstw, hamaka, pałatki przeciwdeszczowej i zapasowej odzieży. Musiał wystarczyć na pięć tygodni, bo zwykle tyle trwała podróż. Oprócz tego przewożono wszystko to, co było potrzebne na wojnę: uzbrojenie, amunicję, żywność itp.

W 1967 roku szlakiem tym udawało się na południe przynajmniej 20 tysięcy partyzantów miesięcznie, transportując do 15 ton dostaw każdego dnia. W tym okresie Związek Radziecki i Chiny dostarczały Wietnamowi Północnemu około 6 tysięcy ton żywności i sprzętu dziennie.

„Wielu moich towarzyszy – mówi Kuang – zmarło po drodze, i to nie tyle z powodu bomb amerykańskich, ile od zachorowań na dyzenterię, malarię i jeszcze inne choroby. Wprawdzie wygraliśmy tę wojnę, ale dzisiaj przeżywamy trudne chwile. Nasz kraj jest biedny, słabo rozwinięty. Prowadzić wojnę jest łatwiej, niż kierować państwem”.

Dlaczego Stany Zjednoczone przegrały ten konflikt? Przyczyn było kilka. Prezydent Johnson długo nie mógł zdecydować się na zaatakowanie przeciwnika ukrywającego się na przygranicznym terenie Laosu i Kambodży oraz uległ presji opinii publicznej krytykującej agresję w Wietnamie. Nie odważył się na zmasowane naloty bombowe na Wietnam Północny, które rzuciłyby przeciwnika na kolana, nie mówiąc już o zniszczeniu zapór wodnych na Rzece Czerwonej, której wylew spowodowałby nieobliczalne zniszczenia.

Oczywiście Kuang jest innego zdania i uważa, że to wyłącznie patriotyzm i wietnamska determinacja były kluczem do zwycięstwa.