Nasza terenowa toyota pokonuje uadi, wysuszone pradawne koryto rzeki, potem przemyka szutrową drogą poprzez jałowe pasmo górskie pokryte kolczastymi krzewami pożółkłymi od słońca i suszy. Wznosimy tuman kurzu delikatnego jak mąka, który pokrywa gruba warstwa nasze twarze, wciska się w oczy, w usta. Po tygodniowej jeździe nozdrza zaczynają krwawić, a coraz bardziej wysuszone gardło domaga się nowej dawki płynów.

Znajdujemy się w budzącym zachwyt surowym pięknem regionie Kaokolad, w północno-zachodniej części Namibii, ostatnim zakątku Afryki znanej z pożółkłych stron dawnych książek. Absolutna pustka, głęboka cisza i magiczny nastrój ziemi bezlitośnie spieczonej prażącymi promieniami słońca, sprawiają wrażenie kompletnej izolacji od reszty świata.

Tuż po godzinie 19-ej niebo nad czarnym horyzontem zalewa się krwistą czerwienią i nieruchomi z wrażenia podziwiamy prawdziwie apokaliptyczny zachód słońca. Tak zdumiewający płomienny spektakl natury, arcydzieło reklamowane przez wszystkie biura podróży świata, można ujrzeć tylko w Afryce. Wszystko trwa krótko, zaledwie kilka minut. Nie zdążyliśmy tego utrwalić na filmie, bo tak byliśmy zahipnotyzowani, ale ta pełna wrażeń chwila zostanie zachowana w naszych oczach do końca życia.

Właśnie w tak urzekającej scenerii natykamy się na osadę Himba położonej pośród nieśmiałych oznak zieleni: kilkanaście owalnych chat z gałęzi i liści palmowych uszczelnionych gliną wymieszaną z nawozem, rozłożonych w koło wokół dużego placu. Garstka skazanych na ospałą monotonną egzystencję w prymitywnym świecie pasterzy Himba w poszukiwaniu wilgoci i paszy dla pogłowia bydła, co jakiś czas przenosi swój dobytek z miejsca na miejsce. To koczownicze plemię, liczące dzisiaj nie więcej niż 5 tysięcy osobników, stanowi jedną z głównych atrakcji Namibii, bo nie wiele jest w Afryce tak fascynujących grup etnicznych.

Kilka wysokich posągowych figur kobiecych wskazuje nam drogę do „wodza” tej społeczności, siedzącego przy rozpalonym na cześć ubóstwianych przodków ognisku. Aby przełamać nieufność przywieźliśmy sporo prezentów: dwa worki mąki kukurydzianej, kilka kilogramów cukru, herbatę i tytoń. Prosto trzymający się wysuszony starzec o smukłej sylwetce i dobrotliwej, pełnej dostojeństwa twarzy, wysłuchał nas poczym przytaknął głową, że możemy u nich zagościć.

Imponujące wrażenie robią młode urodziwe kobiety o uśmiechniętych twarzach i o bardzo bujnych i nadzwyczaj jędrnych piersiach, których jedynym odzieniem jest kusa spódniczka z bordowej koziej skóry. Są słynne z tego, że codziennie dokonują rytualnego make up wysmarowując starannie całe ciało mieszaniną ceglasto-czerwonej ochry, popiołu, tłuszczu z mleka krowiego i ekstraktu dzikich roślin. Stanowi ona ochronny pancerz przed pasożytami, insektami i promieniami słonecznymi, a także przed odwodnieniem organizmu. Głównie jednak służy do zdobienia ciała. Janek Kolski, kręcący serię filmów dokumentalnych, robiąc pamiątkowe zdjęcie pomiędzy dwoma panienkami, nie opacznie oparł się o nie, co pozostawiło widoczny, trudny do zmycia ślad na jego koszulce.

Czerwonej barwy są też różne ozdoby, ciężkie naszyjniki z metalu, bransoletki z miedzi i srebra, ozdoby ze skóry czy muszli, z których każda coś symbolizuje. Ilość bransolet na kostkach nóg odpowiada ilości posiadanych dzieci a upięcia długich włosów zlepionych glinką i splecione w wąskie usztywnione warkoczyki, w zależności od wieku i stanu w obrębie plemienia przybierają różne formy. Kobiety są generalnie respektowane i nie muszą narzucać swojego autorytetu. Zamężne odróżniają się tym, iż noszą zwisającą pomiędzy zwiędniętymi piersiami muszelkę pochodzącą z wybrzeża Angoli, symbol płodności, z którym nigdy się nie rozstają. Pomimo prymitywnego życia twarze niektórych zachowują w pełni kobiecą delikatność i urok dawnej piękności przykrytej zrębem czasu. Przytłoczona ciężarem lat kobieta siedząca przy palenisku z garnkiem z gotująca się strawą, unosi rękę, uśmiecha się przyjaźnie i pozdrawia dwukrotnym „moro”.

Dorośli mężczyźni, noszący na głowie swojego rodzaju skórzany turban, na szyi ozdoby z muszelek, a na nogach proste sandały wykrojone z kawałka grubej gumy, spędzają większą część swojego życia razem z trzodą, która stanowi podstawę egzystencji i odwiecznych zwyczajów tego ludu. Przemieszczają się o dziesiątki kilometrów od swojej osady, aby zapewnić zwierzętom pastwiska nawadniane przez okresowe deszcze, ochronić przed atakami wygłodniałych hien, napoić w nielicznych wodopojach, które wysychają w okresie suszy.

Wczesnym, chłodnym porankiem zbudził nas ożywiony ruch. W rozjaśniającej się purpurowej poświacie, zapomnieliśmy o długiej i wyczerpującej podróży i skwarze wczorajszego dnia. Jesteśmy w Afryce nieskażonej, prawdziwej i przeżywamy doświadczenia na miarę Stanleya i Livingstone’a. Osada, harmonizująca ze środowiskiem i składająca się z prostych lepianek mieszkalnych, magazynów na mąkę czy mleko oraz zagrody dla bydła, otoczona jest żywopłotem. Kobiety wspomagane przez starsze dzieci odganiają cielęta od wymion wychudzonych krów. Młode zostają zamknięte w corralu, a kobiety związują sznurem tylne nogi krów, poczym siedząc na ziemi zaczynają doić mleko do drewnianych wiaderek. Jedna z nich, która napełniła już dwa naczynia, kieruje się ku wodzowi sprawującemu niepodzielną władzę w osadzie. Ten czerpie dłonią mleko i wypija je. Po chwili podchodzi druga oraz trzecia kobieta i scena powtarza się. Przy następnych „starosta” ogranicza się już tylko do umoczenia palców i symbolicznego dotknięcia ich do ust. Dopiero po zakończeniu tego rytuału mleko może być spożyte przez mieszkańców osady.

U Himba ceremoniał ten powtarza się każdego dnia. Jest to jedna z ważniejszych chwil w życiu tej społeczności, która służy do zachowania dyscypliny i jedności grupy. Po spełnieniu gestu szacunku i lojalności mieszkańcy mogą zająć się swoimi stałymi czynnościami. Mężczyźni wyprowadzają żywy inwentarz na pastwisko, starsze dzieci pilnują kóz w oddzielnym zagrodzeniu, mamy i babcie poświęcają czas dla małych dzieci. Pozostałe kobiety wyplatają kosze, rozcierają między dwoma kamieniami kukurydzę, wiążą sobie na wzajem włosy, niektóre noszą wodę w dzbanach z odległej studni, inne spulchniają poletko z mizerną kukurydzą. Kilka nastolatek oddaliło się do wprowadzających nieco urozmaicenia do krajobrazu samotnych akacji, których korzenie przenikają przez twardą warstwę i silnie się w niej umocowują. Zawiesiły na nich wydrążone tykwy z mlekiem i teraz bujają je pociągając na przemian za długie skórzane sznurki. Podczas tego zajęcia przyśpiewują sobie z upodobaniem. Potem zjawia się młodzian z pierwowzorem gitary, co staje się zaproszeniem do tańca. Z ustawionej w kółko grupy dziewcząt wysuwają się na przemian do środka solistki kręcące rytmiczne piruety.

Piaszczysty plac między domostwami pokryty jest warstwą wysuszonych krowich odchodów. Kopyta zwierząt nieustannie je rozcierają tworząc istny pył. Najmniejszy podmuch wiatru unosi do góry całe jego chmury, to samo dzieje się tam gdzie biegają dzieci, ale także, gdzie stawiamy i my nasze kroki, chociaż staramy się poruszać ostrożnie. Od kurzu nie można się obronić, widać go na każdym kroku, osadza się na obiektywach aparatów fotograficznych, w oczach, nosie i krtani. Wypełniając płuca na dłuższą metę, powoduje najczęstszą chorobę Himba: kaszel łajna krowiego.

Odkryte piersi i szałasy z gliny nie powinny przybysza wprowadzić w błąd. Wbrew informacjom prospektów turystycznych, które przedstawiają Himba jako jeden z ostatnich afrykańskich ludów prymitywnych, ich pochodzenie ma zupełnie świeże korzenie. Jako plemię pojawiło się około 1870 roku. W owym czasie lud Nama regularnie atakował w Kaokoland pasterzy Herero, którzy od dawna przystosowali się do ekstremalnych warunków tego regionu. Część z nich była zmuszona przeprawić się przez rzekę Kunene i szukać schronienia w Angoli, gdzie zwróciła się do plemienia buszmeńskiego Ngambwe z prośbą o odstąpienie pastwisk. W ten sposób przyległa do nich nazwa Ovahimba, „lud żebraczy”. Dopiero w 1920 r. Himba kierowani przez wodza Vita powrócili na swoje dawne ziemie. Przez pół wieku zesłania ich droga rozeszła się całkowicie z pozostałymi Herero, którzy w międzyczasie poddali się wpływom kolonizatorów niemieckich. Od tych ostatnich przejęli niektóre zwyczaje: począwszy od rolnictwa osiadłego po fasony ubiorów. Dziś, oglądając imponujące wzrostem matrony Herero odziane w obszerne, kwieciste suknie i charakterystyczne chusty wiązane w kokardy na głowach, podpatrzone u żon misjonarzy niemieckich, trudno uprzytomnić, że szczupłe Himba, okrywające tylko swoje przyrodzenie należą do tej samej rasy.

Do Namibii wracałem wielokrotnie i mogłem zaobserwować, że to plemię pomimo kilkunastoletniego destrukcyjnego wpływu turystycznego biznesu, nie zatraciło swojej godności i przywiązania do tradycyjnego stylu życia i tradycyjnych wartości. Pozostało nieczule na postęp i tylko nieliczni zdecydowali się wybrać współczesny świat osiadając w 6 tysięcznym miasteczku Opuwo, gdzie skazani na poniewierkę topią swoją nostalgię przy kuflach z mahango, piwa z prosa. W odróżnieniu od innych afrykańskich grup etnicznych nie chodzą jeszcze w T-shirtach czy dżinsach. Są ludźmi szczęśliwymi, nie mają specjalnych wymagań i marzą głównie o tym, żeby biali pozostawili ich w spokoju, aby pozwolili zachować własne dziedzictwo kulturowe.

Zagrożenie jednak istnieje. Namibia i Angola planują budowę ogromnej zapory wodnej na granicznej rzece Kunene, której koszt ma wynieść ponad 500 milionów dolarów. To jeden z typowych faraonicznych projektów, które podobają się elitom politycznym rządów młodych republik poszukujących prestiżowych inwestycji, nawet jeśli konsultanci pracujący nad tym pomysłem wyrazili obawę o nieodwracalne naruszenie istniejącej dotąd delikatnej równowagi środowiska. Tama doprowadzi do zalania 300 km2 terenów i pozbawi żywności 100 tysięcy sztuk bydła. Wisi w powietrzu także problem AIDS. Himba znajdują się jeszcze poza zasięgiem epidemii, która od lat dziesiątkuje ludność afrykańską. Szacuje się, że na budowę ściągnie 5 tysięcy robotników, którzy z pewnością przyczynią się do rozsiania tej choroby.

O tamie mówi się już od 1996 r. i od wielu lat głosy protestów Himba pozostają bez echa dlatego, że w kołach rządowych zagłada ich kultury uważana jest bardziej za dobrodziejstwo niż tragedię. W wywiadzie dla BBC, minister Hidipo Hamutenya powiedział, że Himba powinni porzucić swoje tradycje i podobnie jak inni „nauczyć się nosić koszulę i krawat”. Natomiast inny przedstawiciel rządu oskarżył antropologów europejskich o to, ze bronią tę folklorystyczną grupę etniczną aby zachować ją w dzikim stanie i zaspakajać potem naukową ciekawość.

Na szczęście na problem tego plemienia zwróciła uwagę Unia Europejska, która zamierza udzielić wsparcia poprzez projekt inteligentnej turystyki. Chcemy wierzyć, że przyjeżdżający po nas podróżnicy zastaną taki sam stan rzeczy jaki oglądaliśmy naszymi oczami.