Mężczyzna w średnim wieku krzyczy zdławionym głosem. Skoncentrował się bez reszty na tej czynności: zamknął oczy, szyja nabrzmiewa mu z wysiłku, twarz czerwienieje, czoło pokrywa się potem. Wygląda jak sierżant marines, który łaje żołnierza winnego poważnej niesubordynacji. Nie jesteśmy jednak na poligonie. Mężczyzna uczy się krzyczeć – by wydawać rozkazy, i po to, by ich słuchać.

Jest rok 1980. Przyglądam się lekcji w szkole zarządzania niedaleko góry Fuji. Grupa Japończyków uczestniczy w kursie, który ma na celu stymulację ich zdolności kierowniczych, woli zwycięstwa, umiłowania ryzyka – jednym słowem cech, które pomagają menedżerowi odnieść sukces. „Postawiliśmy sobie zadanie przezwyciężania indywidualnych słabości, nasza filozofia zakłada więc narzucenie jednostce pewnych doświadczeń, które mogą się jej nie spodobać” – wyjaśnia jeden z instruktorów. I podkreśla, że wszystkich poddaje się tu iście piekielnej dyscyplinie.

Wkrótce jestem w Izraelu. Od tygodnia wylewam pot na zajęciach w prestiżowej szkole International Security and Defense System. Leo Gleser, były agent wywiadu Mossadu prowadzi ośrodku treningowym pod Tel Avivem, kształcący specjalistów od bezpieczeństwa osobistego. Kilkunastu ludzi z całego świata uczy się samoobrony, posługiwania wymyślnymi rodzajami broni, wyrafinowanymi technikami ataku, uwalnia zakładników. W piekielnym słońcu pustyni mam okazję przekonać się, jak mało znaczy mój czarny pas karate, gdy stawką jest życie, zamiast szlachetnej rywalizacji sportowej na macie. „Najlepszą obroną jest atak – tłumaczyli instruktorzy – gwałtowny, demolujący nieprzyjaciela, zaskakujący, zdeterminowany, przeprowadzony z zimną krwią i zwierzęcą agresją”. Przyswajam też podstawy krav maga, najskuteczniejszego na świecie systemu walki opracowanego przez ekspertów izraelskich służb specjalnych. Ten brutalny, opierający się na naturalnych odruchach człowieka system samoobrony, jest stosunkowo prosty i szybki do nauczenia. Uczono nas bezszelestnego eliminowania przeciwnika za pomocą noża, garoty w postaci stalowej struny, czy kuszy przebijającej strzałą z odległości stu metrów dębową deskę. Program szeroko pojętej dziedziny bezpieczeństwa dzisiaj może wydawać się banalnym dla ludzi z formacji ochronnych, ale wtedy była to z pewnością wiedza pionierska, której nikt w Europie jeszcze nie proponował.

Firma Glesera powstała przy pomocy specjalistów ze służb specjalnych zajmowała się zapewnianiem usług bezpieczeństwa, obrony i wywiadu prywatnym policjom, wielu wojskowych służbom oraz innych, różnorodnym agencjom. Oferowała szkolenie taktyczne i trening z bronią dla wojska, rządów i firm ochroniarskich. W krótkim czasie rozwinęła usługi konsultingowe i z powodzeniem zaczęła realizować zamówienia różnych prywatnych klientów na całym świecie, łącznie z firmami komunikacyjnymi, petrochemicznymi i ubezpieczeniowymi. Komandosi z izraelskich sił specjalnych stali się niezwykle atrakcyjnym towarem eksportowym prowadząc pozarządowe szkolenia antyterrorystyczne i inne działania na różną skalę w wielu krajach. Ze względu na doświadczenie firma była wynajęta na zabezpieczenie Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie, Sydney, Atenach i Pekinie.

Moim jeszcze innym doświadczeniem była szkoła survivalowa w Arizonie w USA. Nie ukrywam, że pojechałem tam, aby poddać próbie własne, zdobyte dotychczas umiejętności. Miałem już za sobą wiele wypraw, które zawiodły mnie w najrozmaitsze zakątki Ziemi: wilgotne dżungle, spalone słońcem pustynie, lody Arktyki. Przepłynąłem też samotnie Atlantyk w niewielkiej łodzi ratunkowej.

We wrogim, zniewalającym dzikim pięknem otoczeniu uczono nas nie poddawać się trudnym warunkom klimatycznym, znajdować pożywienie w krytycznym położeniu, leczyć za pomocą ziół, radzić sobie w razie pożaru, bronić się przed wężami i skorpionami – krótko mówiąc, wychodzić cało z największych opresji. I właśnie wtedy, podczas tego odległego już o dziesięć lat tygodnia, kiedy wyciśnięto ze mnie ostatnie poty, wpadłem na pomysł zorganizowania szkoły przetrwania we Włoszech.

Długo szukałem odpowiedniego zakątka, aż wreszcie odkryłem w Trydencie przepiękną dolinę, zapomnianą przez Boga i ludzi – wymarzone miejsce do nauki przeżycia. Starannie, po drobiazgowej selekcji, dobrałem współpracowników, profesjonalistów w różnych dziedzinach. Na początku kursu sprawiali wrażenie twardych, nieprzystępnych, niemal bezlitosnych, z czasem jednak stawali się sprzymierzeńcami grupy, zyskiwali niekwestionowane uznanie, roztaczali wokół charyzmę, budzili posłuch, nie wydając rozkazów.

Scott Penn, amerykański sierżant, komandos, wzbudza respekt już od pierwszego spotkania, podczas którego odczytuje dziesięcioro przykazań: „Nie bacząc na trudy i wyrzeczenia, nie odstąpię od wytyczonego celu; zrobię wszystko, co w mojej mocy, wytężę całą siłę woli, by go osiągnąć. Muszę być wytrwały i niezłomny, kiedy sytuacja tego wymaga, ale muszę też umieć poddać się, jeśli to będzie konieczne. Zanim ostatecznie zrezygnuję, podejmę jeszcze jedną próbę, choćby się wydawało, że nie ma żadnych szans powodzenia”. Scott, bliski kuzyn znakomitego aktora Seana Penna, dwukrotnego zdobywcy Oscara, byłego męża Madonny, jest nawet do niego bardzo podobny. Pewnego razu w Wenecji ustawiła się do niego kolejka dziewcząt proszących o autograf.

Psycholog opracował specjalny program, pomagający przezwyciężać strach i rozładowywać napięcia w zespole, pobudzający ducha rywalizacji, a zarazem wzmacniający poczucie wspólnoty. Strach. Często pytają mnie, co sądzę o tym uczuciu. Odpowiadam, że nie znam nikogo, kto byłby od niego wolny. Ludzie, którzy twierdzą, że nigdy się nie boją, kłamią. Strach jest naturalnym sygnałem alarmowym w obliczu niebezpieczeństwa, hamulcem wyznaczającym granice ryzyka.

Zdarza się, że pytam znienacka któregoś z uczniów, czy wie, jak nazywa się kolega z końca sali. Jeśli odpowie, że nie, zwracam się do Bogu ducha winnego ucznia, o którego nazwisko pytałem, i krzyczę na niego wściekle: „Jesteś tu od dwóch dni, jakim cudem znalazł się ktoś, kto cię jeszcze nie zna?”. Na próżno nieszczęśnik mamrocze jakieś wyjaśnienia – rzucam mu dosadnie, prosto w twarz, że ktoś, kogo po dwóch dniach pobytu w szkole nie wszyscy znają, jest kompletnym zerem. Trudności, niebezpieczeństwa, zmęczenie i upokorzenia służą przełamaniu postaw egoistycznych i stworzeniu ducha koleżeństwa.

Mieszkamy w spartańskich warunkach – nie ma telefonu, telewizji, gazet, ciepłej wody. Dzień nauki i pracy dla dwudziestu uczniów trwa co najmniej piętnaście godzin. Program jest całkowitym zaskoczeniem. Chodzi o to, by kursanci nie mogli przygotować się psychicznie do tego, co ich czeka; muszą stanąć w obliczu sytuacji całkowicie nowej, w miarę możliwości stresującej. Od ćwiczeń psychologicznych po szkolenie komandosów. Forsowne marsze po zarośniętych ścieżkach okolicznych gór, zjazd na linie ze skalnej ściany, wychodzenie z samochodu, który wpadł do wody, budowanie z przypadkowych materiałów tratwy na wezbranej rzece. Doświadczają na własnej skórze, co znaczy zmęczenie, głód, pragnienie i niewygody, i wszelkie trudności, które z łatwością mogą zachwiać morale nawet osoby przyzwyczajonej do zaskakujących sytuacji. Jedynie w skrajnych warunkach, stanowiących źródło silnego napięcia, człowiek poznaje samego siebie, własny zaciekły upór, który każe mu iść naprzód, mimo śmiertelnego wycieńczenia.

Z kolei podstawowa lekcja na kursie dla kadr kierowniczych: jak mówić dzień dobry, jak napisać list, jak rozmawiać przez telefon. Menedżerom wydaje się zazwyczaj, że opanowali te proste czynności do perfekcji. Nic równie błędnego! Instruktor szybko rozwieje to mylne przeświadczenie.

Kto zapisuje się do szkoły? Często są to ludzie pragnący uciec od szaleńczego rytmu codzienności i zakosztować innego, intensywnego życia, znaleźć się w sytuacjach „na pograniczu”. „W epoce lotów kosmicznych – powiada uczestniczący w kursie inżynier – chcesz dokonać czegoś, co można osiągnąć wyłącznie dzięki ludzkim siłom”. A pewien urzędnik wyznał: „Przyszedłem do Pałkiewicza, żeby pokonać swoją niepewność, i odkryłem, że pod wpływem siły woli ugnie się każda potęga, złamie się każdy sprzeciw”. „Dotrwanie do końca dnia było dla mnie równoznaczne z ciężką walką, angażującą wszystkie siły fizyczne i psychiczne. Ale zwyciężyłem. Pokonałem samego siebie” – oświadcza z dumą światowej sławy lekarz.

Przyjeżdżali również cudzoziemcy: Hiszpanie, Rosjanie, kilku Polaków. Oprócz kursów dla kadry zarządzającej, dla kobiet, zorganizowaliśmy także specjalny kurs przetrwania dla pilotów, na zamówienie szkolenie dla ochroniarzy pewnego arabskiego szejka, a ponadto kursy dla ratowników górskich, dla ekipy motocyklistów wybierających się na Saharę, oraz „trening w dziczy” dla grupy polityków.

Szkoła stała się znana nie tylko we Włoszech. Certyfikat akademii survivalu pod Wysokim Patronatem włoskiego Ministerstwa Obrony Cywilnej stał się prestiżowym i nobilitującym dokumentem. Przyciągała studentów, urzędników, sekretarki, kadrę menadżerską, a nawet misjonarzy udających się na dalekie misje.

Latem 1986 roku na zajęciach pojawił się popularny aktor Enrico Montesano z producentem Maurizio Ponzim. Zamierzali stworzyć film fabularny o mnie i o mojej szkole. Obok Montesano mieli wystąpić także Renato Pozzetto i Alessandra Mussolini, wnuczka Duce´go. Propozycja nie przypadła mi zbytnio do gustu, bo w obu aktorach komediowych widziałem zagrożenie dla prestizu szkoly. Zapoznałem się jednak ze scenariuszem i zrozumiał, że film będzie zrealizowany nawet jeśli ja nie przystąpię do tego projektu. Przyjąłem w końcu zaproszenie do współpracy i dziś nie żałuje, nawet jeśli film Noi uomini duri, czyli Twardziele, humorystycznie ukazuje szkołę i z sarkazmem odnosi się do mody adventures, czy dominującego w salach kinowych Rambo. Film okazał się najbardziej kasowym produktem sezonu i od tamtej pory jest powtarzany w telewizji każdego lata. Zaś Alessandra Mussolini, która w międzyczasie uzyskała dyplom magistra sztuki, na początku lat 90. ukończyła studia medyczne, a potem została posłanką do Parlamentu Europejskiego i deputowaną. I nigdy o mnie nie zapomniała.

Jedną z propozycji programowych szkoły były interesujące i skuteczne szkolenia w zakresie zachowań w czasie klęsk żywiołowych oraz bezpieczeństwa osobistego w „miejskiej dżungli” – jak unikać gwałtu, napadu, oszustwa, szantażu, jak na takie zjawiska reagować. Wiele godzin poświęcaliśmy na naukę zasad i technik samoobrony.

Instruktor tłumaczy, że aby nie doznać krzywdy, należy wykształcić w sobie właściwe nawyki, być zawsze czujnym i bacznie obserwować wszystko, co dzieje się wokół nas. Trzeba umieć zadziałać agresywnie, niekiedy nawet przez zaskoczenie. Przypomina o jednym: zawsze należy reagować w odpowiednim momencie i mierzyć ryzyko wielkością straty. Nie ryzykuje się życia dla portfela albo zegarka.

„Pamiętajcie – mówi Carl, absolwent słynnej amerykańskiej szkoły Joego Weidera – nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś jest niski czy wysoki, chudy czy gruby, silny czy słaby: wasze ciało jest doskonałym narzędziem walki. Jest w stanie ugodzić bądź obezwładnić każdego napastnika. My pozwolimy wam odkryć siły drzemiące w waszych ciałach; poznacie wszystkie tajniki samoobrony, wybiegi, triki, podstępne chwyty i najbardziej destruktywne techniki walki. Jeden mały, prosty trik, przez wieki zazdrośnie strzeżony przez sektę wschodnich wojowników, pozwoli wam pokonać strach – uczucie, które często chroni przed samozniszczeniem, ale jeśli jest zbyt intensywne, może paraliżować wasze działania.”

A teraz nauczę was, jak to się robi. Kładzie się palce na brzuchu, tuż pod splotem słonecznym, bierze głęboki wdech, mocno uciska palcami brzuch. Wstrzymuje oddech i kontynuując ucisk, pochyla się do przodu. W tej pozycji pozostaje się przez trzy sekundy, potem wydycha powietrze i prostuje się. „Jeśli trzeba, powtórzcie jeszcze raz” – mówi.

Człowiek ma wielki dar przystosowywania się do każdej sytuacji. Tylko trzy cechy są niezbędne, aby pokonać niesprzyjające okoliczności i uczynić swoje życie w mieście łatwiejszym: umiejętność adaptacji, agresywność i zaradność. „Ale żeby to zrozumieć – napisał «Corriere della Sera» – trzeba przelać 100 litrów potu i 100 litrów łez w szkole Pałkiewicza”.