Alex, mój fan, przygaszony nostalgią pokazuje mi elegancką kasetkę z widokówkami, biletami lotniczymi, kartami telefonicznymi i planami miast z najróżniejszych części globu, które zebrał w ciągu trzydziestu lat wojażowania. „Podróżowanie to obcowanie ze sztuką, nie każdy ma to we krwi – stwierdza mój długoletni przyjaciel, w którego życiu czar zwiedzania wywarł potężny urok. – Wiesz dobrze, że tułanie po świecie jest dla mnie poezją, w której wyjeżdżam z domu z pewnym bagażem, aby powrócić już z innym, większym i eksplozywnym, pełnym przemyśleń, przeżytych emocji i materialnych pamiątek”.

Ten jego bagaż jest pełen osobliwych cudów świata przyrody zapewniających uczucia podziwu i zdumienia. Z uniesieniem opowiada, jak wyjątkowe wrażenie zrobiło na nim pokryte śniegiem Kilimandżaro leżące w pobliżu równika, wrzące, będące natchnienie poetów i malarzy fontanny w Yellowstone, monstrualne wydmy Sossusvlei, czy tajemniczy, otoczony romantyczną aurą łańcuch górski Ruwenzori na granicy Zairu i Ugandy.

Pasja peregrynacji towarzyszy nam od dziecka i w tych ciągotach kryją się nasze pragnienie odkrywania i poznawanie innych kultur, ludów, tradycji, religii. Z każdym rokiem odległe zakątki świata stają się coraz bliższe i wojażowanie, stanowiące nieodzowny element naszego życia, nigdy nie było tak łatwe jak dzisiaj. Wyjeżdżamy nawet wtedy, gdy narzekamy, że nie mamy wystarczająco dużo czasu czy funduszy. Wpływa na to Internet, nowoczesne technologie, wszechobecne smartfony, głęboko zadomowione w naszej mentalności, a przede wszystkim samolot, który stał się transportem tak powszechnym jak samochód i pociąg.

To wszystko przerwał nam Covid-19, który jak apokalipsa wstrząsnął horyzontami cywilizacji, wtrącił nas w prowizoryczność i niepewność jutra, osadzając w epokowym punkcie zwrotnym, w rodzaju zlodowacenia, roku zerowym, odbił głęboki ślad w naszym życiu. Strach przed nieuchwytnym niebezpieczeństwem wybił nas z równowagi. Każde wyjście na ulicę, to rzucenie wyzwania przypadkowi i przeznaczeniu, które naraża na igranie ze śmiercią. Z całą brutalnością odsłonił rozmiar kruchości i pokazał, że wszyscy jesteśmy dla niego jednakowi, wszyscy tak samo bezbronni. Tsunami niosące zakażenie wznieciło strach o zdrowie, o miejsce pracy, o przyszłość, przesycając obsesją, niepewnością i frustracją.

Nie wiemy, kiedy podróżnicze szlaki staną w pełni otworem. Nawet jeśli dzięki zbawczej szczepionce świat powoli będzie wychodzić z globalnej perturbacji, nie można wykluczyć, że COVID-19 nie zniknie całkowicie i że jakiś jego cień pozostanie, albo że nowy kolejny zabójczy twór włamie się do naszego życia.

Trudno sobie wyobrazić, kiedy miecz Damoklesa zniknie znad naszych głów. Jedno jest pewne, że ta zgroza nie powstrzyma naszego głęboko zadomowionego w genach, nieuleczalnego pragnienia poznawania świata. Moi czytelnicy często mówią, że ich świat bez granic, w jednej chwili został odcięty. Ubolewają na miesiące psychologicznego terroru, długą izolację i strach przed kontaktem z drugim człowiekiem oraz zarażeniem. Mówią, że podróże palcem po mapie oraz oglądanie Netflixa i You Tube’a, czy wymuszone wirtualne podróże bez emocji oraz dotyku, stają się coraz bardziej uciążliwe i jak na zbawienie czekają na realne wojaże.

Gubię się w dociekaniu tego jak zmieniło się podróżowanie na przestrzeni moich lat. „Przedwczoraj”, tzn. 30-50 lat temu już eskapada w Europie była niepowszednim wydarzeniem, a tym bardziej wyprawa na inny kontynent. Samolot sporo kosztował, a tras nie było tak dużo jak dzisiaj. Do większości rejonów trzeba było docierać mieszanymi środkami transportu.

Ludzie decydowali się, gdzie pojechać, kierując się radami znajomych, oglądając programy telewizyjne, albo szli do biura podróży, gdzie brali na pęczki eleganckie, kuszące atrakcyjnymi zdjęciami foldery i wybierali cel podróży. Do miejsc dzisiaj zakodowanych w potocznej świadomości jako symbole turystyczne docierali nieliczni. Kiedy w 1974 roku byłem po raz pierwszy na magicznej Bali, wyrastały tam pierwsze spartańskie hotele. Trzy lata później na Machu Picchu, natknąłem się na nie więcej niż dwudziestu przybyszy, dziś odwiedza je kilka tysięcy. Podobne sceny oglądałem w Petrze, na Galapagos czy w Angkorze, gdzie rocznie przybywa dziś 3 miliony turystów.

Kontakt telefoniczny z domem nie należał do łatwych i drogo kosztował. Po powrocie z podróży pierwszą rzeczą było wywołanie rolek filmowych. Nie wszystko zostało sfotografowane, bo to też kosztowało. Wydarzeniem było wyświetlanie slajdów dla rodziny i zaproszonych gości. A kto pamięta kolorowe, magiczne widokówki, których wysyłanie należało do podróżniczego rytuału. Dzisiaj te egzotyczne pamiątki vintage przechowujemy w jakimś pudełku, razem z papierowymi biletami lotniczymi. W moim archiwum leży po dzień dzisiejszy cały plik zdobionych atestatów różnych przewoźników lotniczych potwierdzających przekroczenie równika. Kiedyś było to wydarzenie, ale od kiedy loty międzykontynentalne stały się codziennością, nikt już nie praktykuje podobnego uhonorowania. Na moich oczach w tamtym okresie wyłoniły się takie trendy jak: loty charterowe, trekking, ekoturystyka, czy backpackersi, niskobudżetowi „plecakowcy”.

W ciągu kilku następnych dziesięcioleci, aż po rok 2020, wszystko uległo zmianie. Komputer wstrząsnął naszym życiem, a dynamiczna ekspansja Internetu zmodyfikowała radykalnie sposób wojażowania. Świat stał się otwarty na niespotykaną dotąd skalę. Biura podróży straciły swoją rangę, bo siedząc przed komputerem można samemu znaleźć najlepszą promocję, kupić bilety i zarezerwować hotel. Rozjazdy stały się dostępne dla wszystkich, młodzi ludzie masowo wyjeżdżali na inne kontynenty. Prawdziwa rewolucja nastąpiła w transporcie powietrznym, który stał się masówką. Narodziła się flota przewoźników niskobudżetowych, pojawiła się Europa bez granic, łączność z bliskimi stała się dziecinnie prosta, wystarczy telefon komórkowy albo wszechobecny Skype. Coraz częściej na odległe szlaki zaczęły wyruszać samotne kobiety. Ujrzała światło dzienne turystyka pakietowa, wyjazdy integracyjne, all-inclusive, rejsy wycieczkowe, a na przełomie lat 80. i 90. last minute. Wszędzie zrobiło się tłoczno, egzotyczne atrakcje stały się komercyjnym, folklorystycznym skansenem.

Jeśli atak na World Trade Center w 2001 roku w jednej chwili zmienił przyszłość podróży lotniczych, to rok 2020 zostanie zapamiętany jako ten, w którym letalna choroba z Wuhan zmieniła przyszłość globalnych wędrówek. A pomyśleć, że jeszcze zupełnie niedawno, kojarzyłem latanie z irytującymi i czasochłonnymi kontrolami bezpieczeństwa na lotnisku. Niby bliskie, ale jakże już odległe wspomnienie. Można by sobie wyobrazić czytanie wnukom bajki: „Dawno, dawno temu, kiedy istniał samolot… .”.

Wojażowanie już nigdy nie będzie takie samo. Nie będziemy już latać tak, jak robiliśmy to za „dawnych, dobrych czasów”, czyli jeszcze zaledwie dwa lata temu. To że podróżowanie zmieni się z powodu nawałnicy niewidzialnego agresora, nie stanowi aż tak wielkiej rewolucji, bo tylko na przestrzeni mojego życia byłem świadkiem radykalnych przemian, zawsze na nie korzyść. Nowy trend nie wiele będzie miał wspólnego z wczorajszym, a ten, który nadejdzie jutro, będzie też zupełnie inny od obecnego.

Włoski pisarz Giorgio Faletti napisał, że czasami lepiej jest zbłądzić na drodze nieosiągalnej podróży, niż nigdy nie wyjechać. Bez względu na zagrożenie wirusem i szereg pułapek, jak odwołane loty, zamknięte granice, przymusowe kwarantanny zaraz po wjeździe do danego kraju, brak opieki medycznej, zawieszone wizy, uniemożliwiony powrót do kraju, czy wymogi ważnego testu bądź dowodu szczepienia na koronawirusa, z pewnością nie zabraknie, wystawionych na ryzyko zakażenia amatorów odkrywania egzotycznych kultur, monumentów historii, czy krain niegdyś dostępnych wyłącznie dla dzielnych odkrywców.

Z powodu nieprzewidywalności różnych restrykcji, decyzje dotyczące wyjazdu przyjdzie podejmować w ostatniej chwili i następnie elastycznie dostosowywać się do nowych reguł gry. Normą będzie śledzenie informacji dotyczących ograniczeń związanych z podróżowaniem do różnych państw świata. Ludzie częściej będą korzystać z rzetelnych ubezpieczeń turystycznych, a biorąc pod uwagę ryzyko zarażenia, będą starali się unikać dużych zbiorowisk ludzkich, szczytu sezonu, przeludnienia i szturmowania wszelkich atrakcji turystycznych. Niejednokrotnie poznają świat o jakim już wszyscy zapomnieli i doświadczą kameralnej atmosfery Madrytu, Rzymu czy Paryża. Oczywiście przyjdzie im przestrzegać reżim sanitarny na niespotykaną dotąd skalę. Dominującym elementem stanie się elastyczność, baczniejsze zwrócenie uwagi na uwarunkowania przeróżnych anulacji. Rozpowszechnią się wakacje w apartamentach i wynajętych domach wnoszących pogodę ducha, większą przestrzeń, możliwość samodzielnego przygotowywania posiłków oraz gwarancję higieny.

Z uwagą śledzę rozwój sytuacji i tak jak inni, uzbrojony w cierpliwość i rozwagę, trochę przy tym sfrustrowany, oczekuję na lepszy scenariusz, poprawę stanu bezpieczeństwa, którego najwyższe priorytety dotyczą zdrowia i dobrego samopoczucia. Nostalgię intensyfikują przypadkowo ujrzane zdjęcia monstrualnych wydm na pustyni Namib, informacja o nowym plemieniu Indian w lesie amazońskim, telefon od przyjaciela z Ruwenzori, ostatniego niedostępnego zakątka Ziemi, albo też bezużyteczne dziś w moim portfelu Gold karty Lufthansy, British Airways i KLM.

Ludzkość od zawsze współżyła z kataklizmami i wojnami. Siły przyrody i barbarie człowieka wielokroć zmieniały bieg historii, powodując nieprawdopodobne katastrofy. Ale mieszkaniec Ziemi, mimo że musiał płacić za to swoim jestestwem, zawsze potrafił wydostać się z największych opałów i nadać swojej egzystencji nowy sens. Jeśli wszyscy, wspólnie stawimy czoła zdradliwemu wirusowi, mamy szansę na jeden z najbardziej wiekopomnych uśmiechów losu jaki kiedykolwiek dotknął mieszkańców planety na przestrzeni mojego życia.

„Cumę rzuć, Jim, jesteśmy wolni!”, wykrzyknął Huck Finn, jeden z najbardziej lubianych podróżników w amerykańskiej literaturze. Ale bohater Marka Twaina nie miał na myśli rozpoczęcia rejsu, a odnosił się do egzystencjalnej wolności, śmiałego stawiania czoła wyzwaniom. Dzisiaj, kiedy szczepionka zapowiada powolny powrót do jeszcze niewyraźnie sprecyzowanej normalności, ta scenka ma sugerować, że my też któregoś dnia „oddamy cumy” i wyruszymy na głębokie wody.