Nazywali go „geniuszem”, „trzęsieniem ziemi”, „huraganem”. Juan Belmonte był największym z matadorów, na zawsze zmienił zasady walki z bykami, przekuwając swoje fizyczne niedostatki w jakość,  spoufalał się z rogami zwierzęcia tak jak nikt wcześniej. Śmiałość, samobójcza odwaga i kreatywność ​​zarażały serca aficionados, zagorzałych pasjonatów korridy de toros. W 1912 roku dziennikarze ekscytowali się, pisali, że podniósł ją do rangi sztuki, łącząc elegancję i niebezpieczeństwo. Ewolucje z muletą w jego wykonaniu wykraczały poza kanony gracji, czyniąc z nich boską inspirację. To co do tej pory było kunsztem, zamienił w quasi-anielskie natchnienie. Po śmiertelnym zranieniu Joselita el Gallo, swojego rywala reprezentującego tradycję, prosty chłopak znikąd wyrósł na żywą legendą, cała Hiszpania składała jemu hołd. Ludzie odbierali go z areny i nieśli do hotelu na ramionach, bo był jednym z nich, osiągnął sukces i wzbogacił się tylko dzięki swojej odwadze.

     Nietajony podziw okazywał mu zaprzyjaźniony z nim Ernest Hemingway, którego zamiłowanie do walki byków wynikało z upodobania do przesiąkniętego miłością i śmiercią życia pełnego niebezpieczeństw. W dramatycznej konfrontacji matadora z rozjuszonym bykiem pisarz widział sytuację, w której odsłania się rzeczywista wartość człowieka, którego męstwo i waleczność może przezwyciężyć jedynie śmierć. On sam też był macho, twardy facet, który kochał żyć, bawić się, pić i otaczać się kobietami. O walkach byków pisał od początku do końca swojej aktywności literackiej. Nie brakło licznych krótkich, suchych refleksji: „Piękno chwili zabijania polega na mgnieniu oka, w którym człowiek i byk tworzą jedną formę, podczas gdy szpada zagłębia się głęboko, a on opiera się na adwersarzu. Ta śmierć jednoczy obie figury w zniewalającym, estetycznym zwieńczeniu potyczki”.

     Kiedy wierny zasadzie człowieka niezwyciężonego, w 1961 roku Hemingway popełnił samobójstwo, Belmonte, który pożegnał się z ruedo ćwierć wieku wcześniej, skomentował: „Dobra robota”. Magazyn Time, który niegdyś umieścił go na okładce, opisał jego ostatnie dni. Ze względu na wiek i kilkadziesiąt poważnych poturbowań, lekarz zabronił mu palenia cygar, picia wina i wdawania się w romanse z kobietami. Tego nie mógł aprobować. Wziął kilka butelek najlepszego wina i garść cygar, dosiadł swojej ulubionej klaczy Marvelli i pojechał do dwóch kobiet na ostatnią seksualną przygodę. O świcie sięgnął  po  Browninga i, podobnie jak jego wielki przyjaciel, strzelił sobie w głowę. Ponoć stwierdził, że jeśli nie może żyć jak człowiek, chce przynajmniej jak człowiek umrzeć. Nie potrafił zaakceptować mroku jesieni życia, wiedział, że nie może wygrać swojego ostatniego starcia z „bykiem starości”. 

    Takie historie, a także lektura wnikliwego studium tauromachii „Śmierć po południu” Hemingwaya, rozbudziły moją fascynację walką byków i zaraziły jej wirusem. Po raz pierwszy oglądałem ją pół wieku temu w Sewilli, mieście tchnącym rozleniwionym rytmem życia, świętą porą sjesty i rytmem flamenco oraz korridą. Wiedziony ciekawością wybrałem się wtedy na nią, tak jak chodzi się do kina, na ciekawy spektakl. I coś takiego zobaczyłem jeszcze przed rozpoczęciem występu. Na hałaśliwych trybunach  w powietrzu unosił się zapach kubańskich cygar i czarnego tytoniu, ludzie pili wino, jedli kanapki i żywo dyskutowali. Odnotowałem całe rodziny z dziećmi, o kilka miejsc ode mnie kobieta karmiła piersią niemowlaka, a w pierwszym rzędzie zasiadała cała śmietanka towarzyska miasta. Prawdopodobnie nie wyszedłbym wtedy poza pewien beztreściowy wymiar ogarnięcia tego zjawiska, gdyby nie objaśnienia mojego znajomego aficionado. Tacy znawcy tematu stanowią ważny element lokalnego kolorytu. To oni tworzą  publiczność zmieniającą nastrój w zależności od  postawy toreadora, którego mogą postawić na cokole, albo wygwizdać i zszargać renomę. Okazało się, że to daleko nie jakaś kultowa rozrywka, a pełen symboli i liturgii specyficzny obrzęd, zakorzeniony w kulturowym pejzażu Półwyspu Iberyjskiego element narodowego DNA. To dramat, święto i pokarm duchowy w jednym, zawierający wysublimowany akt męskości, życia i jego kresu z precyzyjnymi regułami i równowagą między potęgą nieposkromionego zwierza, a kruchością osobnika igrającego ze śmiercią.

    Uważam się za uprzywilejowanego, bo zmagania na arenie często oglądałem z callejón, otaczającego plac korytarza, w którym czekają na swoją kolej aktorzy spektaklu i gdzie tak lubił pozować fotografom „Papa” Hemingway. Stamtąd wszystko jest w zasięgu ręki. Dzisiaj, w dobie postępującej humanizacji życia, szerokie kręgi społeczne nie podzielają mojej aprobaty dla korridy, ale szanuję obiekcje tych, dla których może ona stanowić zniesmaczoną rozrywkę.

    Czym jest dzisiaj walka byków dla Hiszpanów? Jaki ma ona sens, skoro budzi tak dużo skrajnych emocji, wywołując entuzjazm u jednych i zgrozę u drugich? Od co najmniej dwóch pokoleń spora część nowoczesnego europejskiego społeczeństwa oczekuje na bezwarunkowe zdelegalizowanie kontrowersyjnego zjawiska, kultywowanego w naszych hiper wrażliwych na poprawność czasach. Bezskutecznie. Artystyczna estetyka przepojona symbolami sakralnego rytuału, wyniesiona na ołtarz nieśmiertelności przez Goję, Hemingwaya, Lorkę, Dalì, Cocteau, czy Bizeta, albo Picasso, na przekór protestom i głośnym kampaniom międzynarodowym, broni się skutecznie przed niewygodną famą. Trzy lata temu w Madrycie prezydent Wspólnoty Madrytu Isabel Díaz Ayuso wraz z burmistrzem stolicy José Luisem Martínez-Almeidą podpisali protokół, w którym zobowiązują się do obrony walk byków różnymi działaniami, mającymi na celu uczynienie jej dziedzictwem kulturowym. Wspomnę, że decyzję o takim dorobku, jeszcze w 2013 roku podjął rząd Francji. Jak wynika z sondażu  dziennika „El Pais”, więcej niż połowa Hiszpanów nie przepada za walką byków, ale też nie popiera jej zakazu.    

    A przecież Hiszpania to inny dzisiaj kraj, z wyraźnie osłabioną tradycją. Złoty wiek korridy de toros, kiedy ścierali się najwięksi matadorzy w historii, Joselito i Belmonte, dobiegł końca już w latach 30., kiedy opisywał ją Ernest Hemingway. Minęły też czasy kiedy dawała młodym ludziom szansę ucieczki od ubóstwa i szybki awans w zamkniętym hierarchicznym społeczeństwie, oraz zapewnione uwielbienie ze strony władców i prostych ludzi. Przykładem może być El Cordobes, półanalfabeta, chłopak znikąd, który powiedział wychodząc z domu swojej matki: „Wrócę bogaty i sławny, albo będziesz nosiła żałobę”. Był pierwszym idolem epoki telewizyjnej w Hiszpanii otwierającej się na świat i masową konsumpcję. Swym żywiołowym stylem, szaleńczą odwagą łamał sztywne reguły boju, skracał banderille, odwracał się tyłem do byka, podchodził do niego na klęczkach, czym zaskarbił oszałamiającą popularność. Był ulubieńcem europejskiej high society, faworytem generała Franco, bohaterem licznych romansów. Potem nadeszła epoka filmu i telewizji lat 60. w której aktorzy i aktorki tłoczyli się na trybunach amfiteatru w poszukiwaniu błysku fleszy, ale ona też już minęła. 

    Czy bój byków naprawdę przeżywa głęboki kryzys i przetrwanie nadszarpniętego zrębem czasu ​​widowiska jest wykluczone, jak utrzymują niektórzy? A może refleksja po jego zakazie na Wyspach Kanaryjskich i w Katalonii, oraz w niektórych miastach Galicji i Balearów, doprowadziła do przekonania, że teraz już zniknie ono definitywnie?  

   „Mimo szeroko powtarzanej opinii o impasie, tauromachiczne serce Półwyspu Iberyjskiego wciąż jeszcze bije nie najgorzej, areny są zwykle wypełnione po brzegi – kwituje dziennikarz Jorge Ballart. – Nie zapominajmy, że oprócz tradycji, to jest także biznes przynoszący 3 miliardy euro dochodu, w którym zatrudnionych jest 200 tysięcy osób: hodowcy byków, producenci pamiątek, hotelarze, restauratorzy, krawcowi, pracownicy plaza de toros i wszyscy ci, którzy przez nią się przewijają”.   

    Tym, którzy nie rozumieją istoty tego widowiska, jawi się ono jako projekcja zła, odkrywająca prymitywne instynkty mrocznej strony ludzkiej natury. A cierpienie zwierząt jest bardzo nośne medialnie. Nie dajmy się jednak zwariować z góry założonymi pozycjami światopoglądowymi. Wolałbym, żeby ambasadorowie miłosierdzia i współczucia wobec stworzeń, zajęli się realnymi problemami ludzkości, rozwiązywaniem    globalnych kwestii: ekologii, ubóstwa, bezrobocia, migracji czy zbrojnych konfliktów.

     Od czasu do czasu wyrażam mój mało poprawny pogląd na te tematy. Hejterzy grzmią wtedy, że jestem szowinistą, niemoralnym egoistą skupionym na własnym dobrym samopoczuciu. Niektórzy wzywają mnie abym sam wystawił się naprzeciw byka. Nie muszę, bo umiałem się sprawdzić w licznych sytuacjach skrajnego zagrożenia. Stojąc na krawędzi życia, mierzyłem się z samym sobą, a nie z oceną krytyków.

      W 2011 roku barcelońska zabytkowa La Monumental odnotowała swój pogrzeb. Ostatnia w tym mieście korrida, na którą bilety u koników osiągały cenę 1000 euro, miała pożegnanie godne swojej historii. Amfiteatr był nabity do ostatniego miejsca: 20 tysięcy widzów, 400 dziennikarzy i trzech gloryfikowanych toredorów zapewniających spektakl na najwyższym poziomie. Roznoszące się daleko gromkie olé! i owacje na stojąco nie  przyćmiły radości  obrońców zwierząt świętujących na zewnątrz swoje zwycięstwo. “To już koniec współczesnego reliktu zdziczenia, krwawej jatki pobudzającej w człowieku prymitywne instynkty – wiwatowali, – a przede wszystkim kres męczarni stworzeń”. Należy dodać, że pradziejowy monodramat był terenem zmagań politycznych powiązanych z historyczną niepodległością Katalonii. Dla wielu, bardziej od zbiorowego sadyzmu, ciążył fakt, że Barcelona pragnęła zdystansowania się od typowo hiszpańskiego zwyczaju i podkreślenia swojej regionalnej odrębności.

     „Moim zdaniem –wyjaśniał w telewizji kataloński pisarz Ignacio Martinez de Pison – coś, co samo w sobie nie może przetrwać długo, nie powinno być zakazane. Nasze przywiązanie do byków nigdy nie było zbyt ciepłe. Zauważył to jeszcze przed II wojną światową Hemingway, pisząc, że  „walki byków są nie adekwatne dla Barcelony, ponieważ miasto jest zbyt bogate, aby tracić czas na medytacje o śmierci’”.

    Iberyjskie słońce, dodaje splendoru  dla traje de luz, zdobnemu, kapiącemu złotem strojowi matadora, który prezentuje się imponująco na jasnym, piaszczystym ruedo. Ten uszyty na miarę, ręcznie haftowany kostium jest marzeniem młodzieńców zapisanych do kilkudziesięciu szkół walki byków w królestwie Hiszpanii. Odległe wydają się czasy Juana Belmonte Garcíi, który nocą zakradał się na pastwisko, by w świetle księżyca do białego rana próbować sił z cudzymi bykami. Dzisiaj na kursy uczęszcza trzy razy mniej chłopców niż 10 lat temu. Zwiększył się standard życia, a młodzi wiedzą, że droga do wyżyn jest pasmem udręki i desperacji.

     Jedna ze szkół znajduje się w madryckim parku Batán, gdzie 12-18 letni młodzieńcy przygotowują się do przyszłego rzemiosła toreadora. Po zakończonych zajęciach w szkole adepci uczą się tutaj historii tauromachii i psychologii zwierząt, a przede wszystkim przez wiele godzin w tygodniu ćwiczą w nieskończoność te same, pełne gracji ruchy muletą przed rogami na ręcznym wózku, starając się właściwie trafić szpadą w plastikowy kark byka. Kiedy nadgarstek zaczyna poruszać się płynnie i ewolucje mające na celu oszukanie byka stają się bardziej pewne, słuchacze wyjeżdżają  dwa razy w miesiącu na rancho, gdzie trenują z prawdziwymi byczkami. To pierwszy test, w którym uczeń uzbrojony w muletę, może dowieść swojej śmiałości i predyspozycji. 

    Dyrektor szkoły Felipe Díaz Murillo mówi, że teraz rynek jest coraz bardziej zamknięty, zdominowany przez właścicieli plaza de toros. Żądni sławy adepci, zanim trafią na afisz, czekają na swoją  kolej, pracując gdzieś dorywczo lub angażując się  na pół etatu w drużynie toreadorów. Ci, którzy nie mają powołania wykruszą się. Po laur sięgną nieliczni, może dwóch, czy jeden na sto. Na 200 aktywnych  matadorów, fortuna uśmiechnęła się do 20-30, pozostali żyją iluzją licząc na suerte, swój szczęśliwy dzień. 

    Dokładnie o 17-ej powietrze przecina ostry dźwięk klarnetu i na arenę wpada z impetem ważący pół tony byk o szpiczastych rogach. Nerwowy, szybki w ruchach i oślepiony przez światło, gotów jest zmieść wszystko, co porusza się w jego polu widzenia. Matador ściąga na siebie uwagę i teraz następują jedna po drugiej teatralne figury: weroniki, molinete, pasé, natural, którym towarzyszy głośny aplauz widowni. Chwilę później pojawia się wyzywający dezaprobatę pikador, który raniąc byka lancą ma pozbawić go wigoru. Potem przychodzi kolej na banderillerów. Toreadorzy uważają, że najpiękniejsze zwierzę, jakie Bóg stworzył na Ziemi, nie może umierać poniżone, bez sposobności pokazania swojej odwagi i godności, które otrzymało w spadku od matki natury. Zatem każdy stara się godnie stawić czoło swojemu śmiertelnemu adwersarzowi dbając, aby obie strony pojedynku miały równe szanse. I teraz robi wszystko co gwałtownie zwiększa niebezpieczeństwo i to czym można zdobyć zachwyt widowni: przykucnął przy barierze z wzniesionymi banderillami i oczekuje szarży. I kiedy byk jest tuż przed nim, uskakuje zręcznie na bok i z wdziękiem wbija w jego garb krótkie włócznie z kolorowymi wstążkami. Rozdrażnione zwierzę wydaje głośny ryk, a publiczność eksploduje falą hucznych braw.

    Eleganckie, lekkie ewolucje wydają się powolne niczym nieskończoność. To nie jest już walka, a prawdziwy balet. Byk i człowiek wciąż są coraz bliżej, ocierają się o siebie. Dwa organizmy zsynchronizowane w jednolitym ruchu. Czarna ociekająca krwią skóra, rozłożyste rogi, wspaniały błyszczący w słońcu strój, absurdalne różowe podkolanówki i taneczne pantofle na płaskim obcasie oraz szpada i muleta. Wszystko to wiruje wokół siebie w rytmie triumfalnego, wyzwalającego narastające napięcie pasodoble, po czym przychodzi antycypowany finalny akt.

      Paquirri na miesiąc przed śmiertelnym ranieniem zwierzył mi się, że stojąc zupełnie sam naprzeciw byka, nawet w obecności tysięcy widzów czuje się przytłoczony niewyobrażalnym osamotnieniem. Nierozłącznym elementem jest jednak strach. El Manzanares, z którym przez tydzień przemieszczałem się po całym kraju z korridy na korridę, opowiadał, że najmocniej daje się on we znaki podczas ceremoniału odziewania się. I jest to potrójna lękliwość: przed zwierzęciem, przed samym sobą, czyli obawę przed bojaźnią, a jeszcze bardziej – przed publicznością. „Widownia stawia wysokie wymagania, muszę się maksymalnie zmobilizować by opanować oparte na niepokoju emocje”, wyjawił. 

    Uświęcony tradycją trzeci akt finałowy oznacza, że starcie osiąga swoje apogeum. Są to minuty, w których matador najczęściej ryzykuje życiem. Wyciągnięty jak struna, w bardzo obcisłym stroju opinającym zgrabną sylwetkę i z muletą pod pachą, zbliża się małymi krokami do swojego przeciwnika, demonstrując kunszt będący wyrazem pogardy niebezpieczeństwu i zero poszanowania dla swojego życia. Przybiera prowokacyjne, pełne swawoli pozy, opiera łokieć na łbie byka, ostentacyjnie odwraca się od niego plecami. Im większa groza, tym większe podniecenie i entuzjazm publiczności. Uważam, że nie ma nic bardziej emocjonującego dla publiczności niż widok toreadora zbliżającego się do byka bez rozłożonej mulety, bo nawet jeśli ciało oddzielone jest od rogów tylko cienkim skrawkiem jedwabiu, to mimo wszystko stanowi swoistą tarczę dla człowieka. Zwierzę podejmuje wyzwanie i próbuje dopaść prowokujący czerwony materiał, który nieuchwytnie powoli ucieka mu sprzed nosa. Zbity z tropu, udręczony banderillami, wyczerpany i coraz bardziej osłabiony upływem krwi, nie zamierza jednak rezygnować z walki. Kilkakrotnie dwa ciała ocierają się o siebie i barwny, lśniący mieniącymi się w słońcu cekinami traje de luz plami się szkarłatną czerwienią podobną do barwy mulety. 

    Widownia z zapartym tchem śledzi szaleńczy taniec śmierci. Przy ostatnim obrocie muleta śmiga w powietrzu, uwalniając się od agresywnego cielska. Wtedy wybuchają entuzjastyczne owacje. Byk, który jeszcze przed kwadransem był okazem oślepionego agresywnym duchem bitewnego zwierzęcia, teraz jest tylko swoim cieniem. Przy wciąż jeszcze chwiejnej równowadze, zbliża się decydujący moment. Matador zatrzymuje się o metr od toczącego pianę pyska i ruchami mulety zmusza do opuszczenia łba, bo tylko w ten sposób ostateczny cios ma szanse powodzenia.    

    “Kiedy jego wzrok odrywa się od mulety i skierowuje na mnie — tłumaczył mi kiedyś Cesare Rincon – wiem, że mam tylko ułamek sekundy, by ruchem nadgarstka skierować ponownie jego uwagę na płachtę. W przeciwnym wypadku róg mógłby znaleźć się w moim brzuchu”. Akt finałowy to tylko jedna chwila. Ruch płótnem i precyzyjne wbicie klingi głęboko między łopatki w rdzeń nerwowy zgrały się. Byk, genetycznie hodowany na rozległych pastwiskach Andaluzji, aby spocząć na zakurzonej arenie, tkwi jeszcze w bezruchu, prawie jakby nic się nie stało, następnie odwraca głowę i patrzy na przeciwnika, który śmiertelnie go zranił. Wykonuje kilka kroków i wydając przeciągły ryk z głuchym odgłosem wali się na ziemię. Matador w nagrodę dostanie uszy zabitego zwierzęcia i zostanie wyniesiony na rękach aficionados. Gdyby zabił byka bezecnie, zadając mu bolesne cierpienia, to pomimo faktu, że wcześniej przez pół godziny spisywał się odlotowo, dając wirtuozowski popis, nie otrzymałby trofeum.

    Po zakończeniu ubiegłorocznego sezonu krytyk korridy w andaluzyjskiej telewizji Canal Sur, stwierdził, że w amfiteatrach oprócz podstarzałych lokalsów i licznie przybyłych żądnych wrażeń turystów, coraz częściej można zauważyć mężczyzn młodego pokolenia. Przewrót cywilizacyjny, który dowartościował kobiety w życiu społecznym, przyczynił się do zranienia w mężczyznach męskości. Zdominowani przez silne partnerki, zniewieściali, sfrustrowani, niepewni swej wartości młodzi ludzie, których zaskoczyła agresywna ekspansja płci pięknej, wypadają przy nich blado. „Brak jest im wyrazistości, mówiąc dobitniej – jaj i kręgosłupa”, odnotował dziennikarz. Kryzys męskiej tożsamości wywołuje refleksje. Coraz więcej takich mięczaków zapełnia siłownie, uczestniczy w biegach maratońskich, a także odwiedza plaza de toros, gdzie odkrywają toreadora, usposobienie odwagi, męstwa i siły, a przy tym obiekt uwielbienia kobiet. Taki model twardego faceta potrafiącego agresywnie walczyć o swoją pozycję, wyróżni go pośród mentalnie wykastrowanych.

      Czasy korridy naznaczone są wielkimi postaciami. Hiszpania opłakiwała chyba najbardziej śmierć Manolete, który wyróżniał się spośród innych i przez dziesięć lat tryumfalnie kroczył od areny do areny. Dzisiaj nazwalibyśmy go influencerem, tak wielki miał wpływ na masy. Może nie był najlepszym matadorem, ale bezspornie największym, najważniejszym. Robił rzeczy karkołomne, których inni nie zdołali. Jeśli na ruedo brak jest rywalizacji, spektakl traci na jakości. Każdy stara się więc podnieść wyżej poprzeczkę, aby jak najbardziej  przypaść do gustu wymagającej publiczności. A to ściąga czarne chmury. Kiedy agent Manolete nalegał aby on ograniczył zbyt ryzykowne ewolucje, odpowiedział: „Nie wiem jak to zrobić. Don José, nie wiem jak to zrobić”. Manolete w wieku 30 lat osiągnął wszystko do czego aspirował i miał już dość presji fanów. Postanowił ożenić się i rozstać się ze swoją profesją. Jednak w sierpniowy dzień 1947 roku w Linares, zdarzyło się to co było nieuniknione. Weteran chciał udowodnić partnerowi, wschodzącej gwieździe Luisowi Miguelowi Dominguinowi, swoją wyższość. Na nic się zdały doświadczenie i umiejętności na brawurę bezlitosnej młodości. Manolete był zbyt wyniosły, by uczynić ustępstwa. I przedobrzył, znajdując śmierć w rogach byka. Cała Hiszpania ubolewała  po zgaśnięciu gwiazdy i chociaż jego pamięć pozostała świętością, Hiszpanie uznali nowego króla areny. Kiedy Hemingway pozwolił sobie na skrytykowanie zmarłego toreadora, przeklęli niegdyś uwielbianego pisarza. Przebaczyli Dominquinowi wykluczenie rywala, ale nie puścili w niepamięć rzucenia cienia hańby na reputację ich idola.

     Każdy nowy fenomen na firmamencie tauromachicznym zasiewa ożywcze ziarno zwiększające  rozgłos  walki byków. Nic dziwnego, że czołówka matadorów ma status równy największym celebrytom z show biznesu i zapełnia łamy bulwarówek. W 2020 roku wydawało się, że spektakularna kariera 48-letniego Enrique Ponce dobiega końca. Nagle, w tym roku znalazł się na szczycie corocznej listy najlepiej opłacanych toreadorów z szacunkowymi przychodami w wysokości 82 milionów dolarów. Na uzupełnienie został okrzyknięty najseksowniejszym toreadorem. Do elity współczesnych matadorów zalicza się El Juli, człowiek instytucja, który pierwszy raz na arenie wystąpił w wieku 14 lat. „Dzięki niemu biją mocniej serca Hiszpanów i szybciej spływa krew w ich żyłach”, pisała jedna z gazet andaluzyjskich. A prasa meksykańska w uznaniu kunsztu i elegancji nazwała go „Mozartem korridy”. Po 6 latach kariery „El Juli” inkasuje ponad 2 miliony euro rocznie, podczas gdy niejeden z wąskiej czołówki, musi zadowolić się kwotą kilkakrotnie mniejszą. 

     Wśród wielkich figur epoki wyróżniał się José Tomàs, latynoski macho o smutnych oczach. Kilkakrotnie lekarze cudem uchronili go od śmierci. W 2002 roku bez podania przyczyny wycofał się niespodziewanie, by w pięć lat później tryumfalnie powrócić. Oglądałem jego walkę w Walencji latem  2011 roku. „Nawet gdybyś i nie chciał, jesteś żyjącą legendą”, wykrzykiwał wniebogłosy siedzący obok mnie mężczyzna. Następnego dnia „El Mundo” używając górnolotnych zwrotów, pisał: „José Tomás to geniusz, który potrafił wskrzesić istotę hucznie obchodzonej fiesty. Stanął na najwyższym w historii artystycznym podium”. 

    Swego czasu poznałem bożyszcza tłumów Sebastiána Castella Turzaka, Francuza z polskimi, po matce korzeniami, którego Hiszpanie nie ulegając patriotycznym uprzedzeniom, okrzyknęli  matadorem 2006 roku. Po ojcu, który niegdyś bezskutecznie próbował swoich sił w walce byków, odziedziczył wysmukłą niczym u El Greco sylwetkę. Mając 15 lat delikatny, zamknięty w sobie młodzian postanowił,  że zostanie matadorem i to na szczycie. Pomógł mu w tym opatrznościowy mecenas, właściciel miejscowej plaza de toros, który widząc jego determinację wysłał go na naukę w Sewilli. Po dwóch latach Castello pojawił się publicznie i stał się objawieniem. Brak doświadczenia nadrabiał posuniętą do zuchwalstwa odwagą i zimną, kontrastującą z łagodnym spojrzeniem błękitnych oczu determinacją, czym coraz bardziej podbijał serca publiki. Brawura ma jednak swoją cenę, co widać po licznych jego bliznach, które nabrały wymiaru medali wojennych. Kilkanaście razy wylądował z ciężkimi obrażeniami na stole chirurgicznym, raz miał przebite płuco, innym razem połamane żebra. Zdradza, że przed walką wzmacnia go duchowo modlitwa. Wierzy, że w obliczu furii byka, zbawienie może przyjść tylko z niebios. Czczy Matkę Boską Fatimską, którą odwiedza każdego roku. Zapytałem go o adrenalinę. Przyznał, że efekt ryzyka, połączony z napięciem, wyzwala jej ogromną dawkę tak bardzo przydatną w sytuacji nagłego stresu. Bez wątpienia taki skuteczny przypływ energii zawsze ułatwia stawienie czoła zagrożeniu.

   Nie łatwo jest w wirtualnych czasach ogarnąć rozumem zawiłą tauromachiczną liturgię, ostatek zaprzeszłej rycerskiej kultury, gdzie walka jest walką, krew krwią, a honor honorem. Mimo to rytuał, który przetrwał próbę czasu, przyciągnął w ub. roku 6 milionów widzów, co niewątpliwie zaświadcza o trudnej do przecenienia sile tradycji. Podkreślił to mój przyjaciel Carlos Ruiz Falcones z Alicante: „Dla nas, przesiąkniętych krwią arabską, żydowską i chrześcijańską, korrida jest tym czym były Olimpiady dla starożytnej Grecji, teatralnym przedstawieniem wypełnionym patosem walki. Zagraniczni moraliści muszą uszanować naszą kulturę. Żaden człowiek na świecie nie ma prawa wejść do domostwa swojego sąsiada i żądać, aby zmienił umeblowanie. Każdy naród ma prawo urządzić swoje mieszkanie według własnego gustu“.

     Nie sądzę żeby ten fenomen obyczajowy znalazł się, jak mniemają niektórzy, na równi pochyłej. Jest zbyt mocno wtopiony w kulturę, aby dzisiaj mógł zostać wymazany ze świadomości Hiszpanów. To tak jakby wyobrazić sobie Amerykę bez baseballu, Kanadę bez hokeja, Włochy bez pizzy, czy Francję bez wina.