W dzieciństwie śniły mi się wypatrzone w atlasie zamorskie nazwy: Birma, Wyspy Komandorskie, Kamerun, Indochiny. Ale najbardziej przykuwała moją uwagę Patagonia. Ponad ćwierć wieku temu zmierzyłem się z tym Fin del Mundo, zachwycającą, a jednocześnie niepokojącą metaforą absolutnej mety na końcu świata, „punktu docelowego” dla wielu podróżników. Jeden z najbardziej niegościnnych regionów globu, od stuleci rozwija swój mit, i legendy związane z niepodzielnie królującym okropnym klimatem, nie oswojonymi połaciami, na krańcu których widnieją Andy z ośnieżonymi szczytami. A także z jeziorami, wielkimi jak morze i złowieszczym Przylądkiem Horn, przyciągającym wiele pokoleń żeglarzy swoją ukrytą magią. Melville w Moby Dick użył przymiotnika „patagoński”, oznaczało to coś niezwykle egzotycznego, wstrząsającego i niebezpiecznie wabiącego.
Patagonia to również historia, tragiczna epopeja pierwszych odkrywców, łowców wielorybów, hodowców zwierząt, marynarzy, malowniczych awanturników, którzy wylądowali tam, aby rozpocząć nowe życie. Tak jak francuski adwokat Orelie-Antoine de Tounens, który marzył zostać królem i po serii korzystnych zbiegów okoliczności proklamował się monarchą Mapuche, rdzennych mieszkańców południowego Chile. Wybił nawet monetę ze swoim wizerunkiem. Zmarł zapomniany przez swoich poddanych, ale dzisiaj jego potomkowie dochodzą praw do tronu. Legendarną postacią był rabuś Butch Cassidy. Szukając schronienia, w 1901 r. wylądował w Argentynie, osiedlił się nad Rio Blanco w zakupionym ranczu i poświęcił się pracy na roli. Długo nie wytrzymał i po kilku latach powrócił do bandyckiego rzemiosła. Przez pewien czas grasował bezkarnie z dobrze zorganizowaną bandą po całej Patagonii, umiejętnie skrywając się przed zaciskającą się na nim pętlą stróżów prawa z dalekiego Dzikiego Zachodu. Wreszcie ślad po nim zaginął, mówi się, że na stare lata wrócił do swojej ojczyzny. Znane tu jest także nazwisko Szymona Radowickiego, anarchisty polsko-żydowskiego pochodzenia, skazanego w 1909 r. na karę śmierci za wykonanie zamachu na szefa policji Buenos Aires. Odzyskał jednak wolność po 20 latach ciężkiego więzienia w Ushuaia na Ziemi Ognistej.
Przedwcześnie zmarły Bruce Chatwin uważał, że termin Patagonia, podobnie jak Mandalay czy Timbuctu zakorzenił się w naszej fantazji jako personifikacja ekstremalnego zasięgu, punktu, którego nie sposób już przekroczyć. „Kto raz przemierzył bezkresną pampę, nieprędko uwolni się spod jej uroku”, powiedział chilijski pisarz Francisco Coloane. Pełna emocji podróż na finis terrae w sensie odległości od wszelkich centrów cywilizacyjnych, pozostawiła ślad także w moim sercu. Nostalgia nie do końca wyrazistych, trudnych do ustalenia obrazów, przez wiele lat wciąż dawała znać o sobie.
Nasza planeta staje się coraz mniejsza i jawi się nam w zasięgu ręki. Wojażowanie stało się łatwiejsze, wyjazdy wakacyjne stały trwałym elementem naszego życia. Rangun, Gaborone, Samarkanda, Antananarywa, czy Jezioro Wiktorii, do niedawna odwiedzane tylko przez badaczy, misjonarzy bądź fotografów National Geographic, dziś są dostępne dla każdego. Właśnie w tym dostępnym dla większych rzesz świecie, mało pozostało regionów, tak kuszących uwagę podróżników jak Patagonia.
To dźwięczne słowo znane jest wszystkim, chociaż jego definicja umyka naszej uwadze. Nie jest regionem administracyjnym, nie ma oficjalnych linii demarkacyjnych. Przyjmuje się, że sięga od Rio Negro po Ziemię Ognistą, a Kordyliera andyjska stanowiąca naturalną granicę pomiędzy Chile i Argentyną rozdziela tę krainę na dwie odrębne strefy. Jej powierzchnia jest trzykrotnie większa od Polski, a jak słabo jest zaludniona, świadczy fakt, że na jeden kilometr kwadratowy przypada niespełna dwóch ludzi.
Być może to jagody krzewu berberysa bukszpanolistnego, których smak niegdyś poznałem, sprawiły że znalazłem się tu ponownie, bo jak przepowiada legenda, kto raz je spróbował, zawsze tu powróci. Do świata, w którym przygoda nie tylko jest możliwa, ale stanowi najbardziej elementarną formę egzystencji. Na początku miałem wrażenie, że zapadłem w nicość. Bezskutecznie próbuję zidentyfikować jej oblicze. W Ameryce Łacińskiej wyróżnia się Machu Picchu, pustynia Atacama, linie Nazca, wodospad Iguacu, jezioro Titicaca. W Patagonii, z wyjątkiem lodowca Perito Moreno, nie ma wizytówki zapewniającej szczególne utożsamienie. Tu bardziej liczy się mieszanka subiektywnych i sugestywnych odczuć.
Nie ma jednej Patagonii, tylko collage budzących niekłamany zachwyt, następujących kolejno po sobie osobliwości. W moleskine, wiernym towarzyszu peregrynacji, zapisałem: „posępne pejzaże o przeważającym odcieniu brązu i popielatości, rzadko rozrzucone osady, owcze fermy, Ruta 40 – 5 tysięcy kilometrów szutrowej drogi, upstrzonej gdzieniegdzie łatkami asfaltu, królestwo gauchos – pasterzy bydła, bezwzględna w swojej okazałości pierwotna przyroda, jedno wielkie nic”. To także raj dla paleontologów poszukujących szkielety dinozaurów i kolekcjonerów unikatowych przedmiotów. Na wzgórzach Madre y Hija oglądałem fragmenty skamieniałych pni drzew, zgromadzonych dziesiątki milionów lat temu. Wprawdzie objęte są ochroną, ale zbieraczy jest wielu i wykopaliskowy materiał, który ongiś indianie otaczali wręcz nabożnym kultem, trafia do wyrobu biżuterii i różnych ozdób.
Jeden z głośniejszych pisarzy argentyńskich Jorge Luis Borges wyraził się: „Niczego tam nie znajdziesz. W Patagonii nie ma nic”. Jeszcze wcześniej twórca teorii ewolucji Charles Darwin zauważył, że „równiny uważane są przez wszystkich za ponure mizerne i niepotrzebne”. Wtórował mu sto lat temu przyrodnik William Henry Hudson: „…Uniwersalna monotonia i absolutna szarość wszystkiego…Daj sobie spokój, niczego tam nie szukaj. Ostań się z tym, co czuje serce i ulegnij wzruszeniu…”. Anonimowy kronikarz opisujący niespełna 200 lat temu jałowe pustkowia Patagonii, stwierdził, że ziemie te nigdy nie będą leżeć w zainteresowaniu osadników. W tym samym czasie niemiecki filozof Georg Hegel podobnie wyraził się o Syberii, którą umieścił poza granicami historii: „zbyt zimna i nieprzyjazna, by mogła pozwolić na normalną egzystencję człowieka”. Do Syberii czuję specjalny sentyment, poraziła mnie swoim niepokojącym urokiem i królującym niepodzielnie srogim klimatem. Schylam też głowę przed twardymi i uczciwymi ludźmi, podziwiając przywiązanie do niegościnnej ziemi, zdolność do skrajnych poświęceń i walki z przeciwnościami.
Tak samo nie sposób przejść obojętnie obok mieszkańców Patagonii stawiających czoła rygorystycznym prawom natury. Właśnie natura stworzyła tam człowieka równie surowego, niezależnego i nieokrzesanego jak ona sama. Nie łatwo jest tu żyć, chociaż przyjeżdżający za chlebem imigranci walijscy, hiszpańscy, żydowscy czy włoscy zdołali przystosować się do trudnego środowiska, które nie nabrało jeszcze ludzkiego charakteru. Przesiąknięci piętnem izolacji, pokochali ją, nawet jeśli tego faktu nie potwierdzają nazwy: Isla Decepción – Wyspa Zawiedzenia, Puerto del Hambre – Port Głodowy, Bahia Ultima Esperanza – Zatoka Ostatniej Nadziei, Cabo Danoso – Przylądek Szkodliwy, Canal Desertores – Kanał Dezerterów, Bahía Inútil – Zatoka Daremna. Żyją skromnie, prowadząc prosty tryb życia. Chociaż przebija od nich szorstkość i dystans do świata, to widać jak są szlachetni, dumni i prawego charakteru.
Kiedy w drugiej połowie XIX wieku w regionie zapomnianym przez administrację rządową, osiedlali się przybysze z Europy, traktowali tę ziemię jako niczyją. W rzeczywistości żyły tu różne plemiona indiańskie, potomkowie ludów, które 30.000 lat temu przywędrowały z Syberii do Ameryki Północnej, a ponad 13.000 lat temu zasiedliły Patagonię. Rdzenni mieszkańcy tych obszarów Araukanie, Ona, Yahgan, Haush, Alacaluf, przez wieki dzielnie bronili swego terytorium, oparli się Inkom i konkwistadorom hiszpańskim. Osadnicy, którzy odkryli, że stepy Patagonii nadają się do hodowli owiec, nie okazali się zbyt przyjaźni i z czasem, rzekomo broniąc swoich trzód, całkowicie wytrzebili lokalnych mieszkańców.
Odwiedzam hacjendę Aquilino i Munoz Olivares, otoczoną zwartym szpalerem topól włoskich, sadzonych wokół domostwa dla ochrony przed wiatrem, którzy gospodarzą tutaj od trzech pokoleń. Pradziadkom nie było lekko, dawało im się we znaki rozpaczliwe wyludnienie, prymitywne warunki i nieurodzajność suchej gleby. Naturalna selekcja eliminowała zdesperowanych, mniej zaradnych. Oni też niejednokrotnie przeklinali ten świat i nienawidzili, ale całkowicie się do niego przystosowali i pozostali jemu wierni, kultywując zanikające tradycje swoich przodków. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają o 40 kilometrów stąd, a między nimi tylko szczeciniaste trawy, cierniste krzewy i małe stada żyjących w stanie wolnym eleganckich guanako, mniej szlachetnych kuzynów lamy. W Argentynie takie farmy hodowlane nazywają estancias, małe liczą od 20 do 30 tysięcy owiec, a każda z nich potrzebuje dla siebie 2 hektary terenu. Ale duże, tak jak farma należąca do rodziny Benetton, rozciąga się na powierzchni 250 tysięcy hektarów. „Kiedyś owce stanowiły majątek – opowiada Aquilino-, Europa potrzebowała wełny, a tu było idealne miejsce do jej produkcji. Dziś nie przynoszą dużego dochodu, ale można wyżyc”. I tak, zima za zimą, opierając się zawodzącym wiatrom Olivares i wielu im podobnym wżyli się tutaj. „Nikt z nas nie ma powołania pustelnika i nie zamyka drzwi przed współczesnością- uzupełnia gospodarz. – Posiadamy radiostację, bo jest niezbędna i używamy internetu oraz telefonu komórkowego. Nie szukamy wsparcia rządowego, chcemy tylko, aby nikt nie zagroził ziemi, będącej naszym największym skarbem”.
Jak większość właścicieli estancii, oni także zaokrąglają swoje dochody otwierając drzwi dla rosnącej ilości amatorów czynnej i egzotycznej turystyki. Goście znajdują tu udekorowane ze smakiem sypialnie, wspaniały pokój stołowy z kominkiem, a przede wszystkim nie sfałszowaną atmosferę. Spędzam dwie pełne wrażeń doby, dostosowując się do rytmu tutejszego dnia. Przepędzam z gauchos bydło po pampie, towarzyszę przy strzyżeniu owiec i wypalaniu na zwierzętach znaków właściciela, uczestniczę w polowaniu na pumę, która poprzedniej nocy wyrządziła szkody wśród trzody. Emocję wywołuje nocleg pod gołym niebem, przy ognisku pozwalającym ogrzać się przed przeszywającym chłodem nocy. Nieodłączne jest asado, czyli grill po argentyńsku. Rozcięte wzdłuż brzucha jagnię pieczemy przez kilka godzin na ruszcie, wypełniając czas oczekiwania sączeniem ciemnego gęstego Malbeca.
O kilka godzin drogi leży zakupiona za niewielką kwotę ogromna posiadłość magnata medialnego Teda Turnera. Gdzie indziej można się natknąć na ziemię Sylwestrar Stallone, George Sorosa, filantropa, jednego z najbardziej znanych spekulantów walutowych, rodziny Swarovskich, czy ekscentrycznego milionera amerykańskiego Douglasa Tompkinsa. Prawo zezwala na zakup wielkich przestrzeni, ale nieraz wywołuje to krytykę i protesty. Nie tak dawno kilkanaście rodzin Mapuches zamieszkało na ziemi, którą Luciano Benetton przeznaczył na hodowlę owiec, twierdząc, że ona tradycyjnie do nich należy. Inaczej sprawa ma się z tajemniczym, unikającym rozgłosu Tompkinsem, jednym z największych posiadaczy ziemskich na świecie. Jego ekologicznie modelowa fundacja Conservation Land Trust, założyła w Chile w 1991 r. Parque Pumalin, a w sześć lat później Parque Nacional Corcovado, którego większą część zajmuje opisywana przez Darwina, przypominająca Pojezierze Mazurskie, nienaruszona przez cywilizację kraina jezior. Oba rezerwaty ekomagnat darował rządom Chile i Argentyny, bo nie zamierzał zarabiać na przyrodzie, a tylko ją chronić. Przeciwników umiędzynarodowienia ziem argentyńskich na rzecz rzekomej ochrony przyrody, jest dużo. Właściciele sąsiednich terytoriów czują się zagrożeni, zaniepokojone jest wojska, które może utracić kontrolę nad strategiczną częścią kontynentu.
W ostatniej dekadzie El Calafate, rozwinięte na pustkowiu w sercu Patagonii dzięki największej atrakcji turystycznych regionu jakim jest lodowiec Perito Moreno, powiększyło się czterokrotnie i dziś liczy 10 tysięcy mieszkańców. Boom nadszedł wraz z upadkiem peso i objęciem fotela prezydenckiego przez pochodzącego stąd Nestora Kichnera. Niskie ceny i fama lodowca sprawiły, że zwróciły się tu oczy obcokrajowców. Z dotacji państwowych wybudowano lotnisko międzynarodowe i po dzień dzisiejszy, nieopodal jeziora goszczącego kolonie flemingów, najpiękniejszych ptaków jakie znam, wciąż powstają nowe hotele, pensjonaty – prawdziwe domy patagońskie, restauracje i agencje turystyczne. W jednym ze sklepów z pamiątkami natrafiam na narodowy symbol, pluszową owieczkę. Na przyszytej metce widnieje „made in China”, a na upominkowym produkcie wyszyte haftem „Zakopane”. Urocze dziewczę za ladą nie ma pojęcia co znaczy ten kuriozalny napis. W okresie posezonowym, czyli podczas naszego lata, miasteczko wyludnia się i emanuje nieuchwytnym urokiem dawnej epoki, gdzie czas stanął w miejscu.
Pogoda zmienia się kilkakrotnie w ciągu godziny, pięknie świecące przed chwilą słońce ustępuje ciężkim ołowianym chmurom, potem nadciąga wszechobecny „el viento”. Wiatry hulają tu 300 dni w roku wzniecając tumany kurzu i przysłaniając horyzont. Tutejsi mieszkańcy twierdzą, że kto nie zna wiatru Patagonii, ten nie wie, co to wiatr. Czasem jest on tak silny, że z trudem można się poruszać, co niejednokrotnie przychodziło mi doświadczyć.
Perito Moreno jest uważany za najpiękniejszy lodowiec na świecie. Położony w Parku Narodowym Los Glaciares, został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Przyrody Unesco. Przyćmiewa swym ogromem całą okolicę, wywołując uczucie podziwu i zdumienia nawet u takiego jak ja wędrowcy, obytego pośród najwspanialszych dzieł natury, często będących natchnieniem poetów i malarzy. Miejsce, z którego podziwiam olśniewający cud przyrody, posiada dobrze wkomponowaną infrastrukturę. Lodowiec ma 30 kilometrów długości, jego gigantyczne, szerokie na kilka kilometrów czoło, o średniej wysokości 60 metrów, niczym stopiona lawa ześlizguje się niezauważalnie dla oka z prędkością 2 metrów dziennie. Nieoczekiwanie, pośród absolutnej ciszy, ściana lodu wielka jak kamienica, odrywa się z suchym trzaskiem i spada do pastelowej wody tworząc spektakularny gejzer. Huk przypominający gwałtowną burzę przetacza się nad całą okolicą. Góry lodowe dryfują potem pod wpływem słabego prądu jeziora na znaczne odległości, osiadają na brzegu, zachwycając oko swoim majestatem. Podczas gdy większość lodowców na świecie kurczy się pod wpływem globalnego ocieplenia, z Perito Moreno dzieje się dokładnie na odwrót. Systematycznie zasilany śniegiem padającym w górach 'Biały Olbrzym’ stanowi ewelement, cały czas przyrasta w tempie od 30 do 60 cm dziennie.
Nie mogę sobie odmówić przyjemności trekkingu na mitycznym lodowcu. Nie wymaga żadnych umiejętności, jedynie pewnej sumy pieniędzy. Estanislao, zatrudniony tu od kilkunast lat przewodnik górski, udziela podstawowej lekcji bezpiecznego poruszania się w rakach. Wyruszamy gęsiego na postrzępioną powierzchnię, by na dwie godziny zanurzyć się w zamarznięte masy pola lodowego. Spektakl jest wyjątkowy. Jasnolazurowy przezroczysty lód z powodu osobliwego zjawiska optycznego przy zachmurzonym niebie, przybiera barwę nie realnego intensywnego błękitu, silnie kontrastującego z okalającymi jezioro zielonymi lasami. Krasy dodaje las lodowych iglic i kanciastych seraków tworzących się w efekcie powstawania spękań masy lodowej. Niebezpiecznie wyglądają głębokie szczeliny z wodą z topniejącego lodowca, która nie zamarza tylko dzięki swojemu wartkiemu ruchowi. Przewodnik odkrywa nam grotę stworzoną w naturalny sposób przez roztopioną wodę. Filtrujące przez lód światło tworzy urzekającą, surrealistyczną scenerię. Wędrówka dobiega niespodziewanie końca przy stoliku otoczonym przez liczebną grupę rodaków, najlepszych sprzedawców środków ochrony roślin firmy Bayer. Dzielimy się wrażeniami przy kieliszku dobrej whisky. Estanislao chce zaimponować znajomością naszego kraju i dodaje nazwisko Jerzego Kukuczki do ogólnie znanych na tym kontynencie Jana Pawła II i Wałęsy.
Patagonia to także półwysep Valdes, miejsce schadzek wali baskijskich. Zdążyłem obejrzeć spektakularne widoki na dwa tygodnie przed zamknięciem siedmiomiesięcznego sezonu, w którym naliczono ponad 200 tysięcy turystów. Dwudziestotonowe ssaki pojawiają się tuż przy burcie katamarana mieszczącego 60 pasażerów, wydmuchują krótką fontannę wody, wypływają na powierzchnię, poczym zanurzają się machając na pożegnanie potężną ogonową płetwą. Z tego regionu przywiozłem mnóstwo ciekawych fotografii słoni morskich, otarii, pingwinów i orek. Tym razem byłem w komfortowej sytuacji i nie musiałem drżeć ze strachu, jak to miało miejsce podczas samotnego rejsu szalupą ratunkową przez Atlantyk. Nie wystarczyło wtedy zmaganie z żywiołem, dochodził jeszcze stres przy spotkaniu z dwunastometrowymi wielorybami. Jeszcze większy lęk ogarnął mnie, kiedy za plecami, pośród rytmicznego pomruku oceanu, usłyszałem hałaśliwy plusk wyskakującej, większej od mojej łodzi, orki. Było ich całe stado i dobrze wiedziałem, że największe drapieżniki oceanów atakują dla zabawy i potrafią niczym torpeda posłać ofiarę na dno oceanu.
Muszę się przyznać. Niestety, nie dojechałem do Cerro Torre i Fitzroy, ikony gór Patagonii, rozsławionej przez Wernera Herzoga w filmie Krzyk kamienia. Ta pierwsza, uważana za najtrudniejszą górę świata, swoją urodą prześciga najwyższe szczyty Himalajów. Strzelisty ostrokątny obelisk o wysokości zaledwie niewiele ponad 3.000 m n.p.m. stanowi niezmiernie trudne wyzwanie nawet dla najlepszych alpinistów. Wciąż zasłonięty przez chmury, rzadko pozwala się podziwiać w pełnej krasie. Pierwszego wejścia na górę dokonali w 1959 r. Włoch Cesare Maestri i Austriak Toni Egger. Egger zginął w lawinie podczas zejścia. Kiedyś wziąłem udział w zimowej ekspedycji Jurka Kukuczki na Annapurnę. Oczywiście nie wszedłem na szczyt, ale wtedy zrozumiałem, że nie poświęcę się wysokim górom, bo w konfrontacji z siłami natury widziałem zbyt wiele zagrożeń: spadające kamienie, bryły lodu czy staczająca się ze zboczy wielka masa śniegu, na które człowiek nie ma wpływu.
Wyjazdu do Patagonii nie zaliczam do byle jakich podróży. Południowy kraniec amerykańskiego kontynentu jest metą turystyczną, której przyznaję sześć gwiazdek. Jak mało innych miejsc, jest w stanie zapewnić prawdziwą męską przygodę. W 1974 r. 37- letni Bruce Chatwin postanowił rzucić wszystko i zacząć życie od nowa. Obwieścił o tym swojej redakcji Sunday Times Magazine w lakonicznym telegramie „Wyjechałem do Patagonii”. Z torbą przerzuconą przez ramię wyruszył w świat. Właśnie do Patagonii. Niektórzy uważają, że została ona odkryta właśnie przez niego, bo do tej pory żaden pisarz nie poświęcił większej uwagi temu terytorium. Książka W Patagonii Chatwina stworzyła monument tego regionu, który nieco później nieśmiało wzmocnili Paul Theroux i Luis Sepúlveda. Liczni ich czytelnicy byli gotowi porzucić model banalnego masowego turysty, który wykupił w biurze podróży produkt-usługę i oczekując wygód oraz atrakcji wykreowanych na jego użytek, liczy, że uniknie jakichkolwiek nieprzewidzianych sytuacji. Zapałali chęcią podróżowania w stylu romantycznych eksploratorów epoki wiktoriańskiej, poczuli potrzebę zmierzenia się z obcością na nie do końca przetartych szlakach i przekraczania granic własnych możliwości.
„Prawdziwy podróżnik – pisał Chatwin – gotowy jest wyjechać także do Jemenu, Angoli, czy Etiopii, gdzie zwykle mało kto odważa się zapuszczać”. I chociaż pisarz został skrytykowany przez zafascynowanego niegdyś w nim Therouxa, za zbyt dużo fantazji i mało ścisłości w W Patagonii, to mit klasyka prozy podróżniczej nie zamiera. Patagonia, w której cywilizacja technologiczna i globalizacja nie odcisnęły na razie swojego piętna, bardziej jeszcze intryguje, kusi swoją autentycznością i budzi wzruszenia. Jakość podróży staje się jednym z symboli statusu społecznego.