Generał Władimir Szatałow, długoletni komendant Centrum Szkolenia Kosmonautów, ciągnie swoje wynurzenia bez jakichkolwiek emocji, ale to, co mówi, sprawia, że człowiekowi cierpnie skóra na karku: „Ze stacji orbitalnej Mir Ziemia wydaje się małym, delikatnym klejnotem, ale jeśli przyjrzeć się dokładniej jednemu miejscu, można zobaczyć rzeczy nie zawsze widoczne z jej powierzchni. Na każdym kroku widnieją ślady agonii życia ziemskiego. Niestety, dzisiaj wszyscy znajdujemy się na pokładzie powoli tonącego statku kosmicznego Ziemia i czasu na załatanie dziury jest straszliwie mało.”

Do Szatałowa odnosiłem się zawsze z wielkim szacunkiem. To, co teraz mówi na temat ekologii, jest przekonywającą lekcją o stanie zdrowia naszej planety. Do słów trzykrotnego bohatera kosmosu można by dołączyć wypowiedź Lestera R. Browna, prezesa Worldwatch Institute, najbardziej autorytatywnej, niezależnej organizacji zajmującej się kontrolą światowej ekologii, który napisał: „Żyjemy w epoce dramatycznej kolizji pomiędzy potrzebami społeczeństwa a światem przyrody. Agresja człowieka niebezpiecznie naruszyła równowagę natury. Zanieczyszczenie wód, powietrza i gleby dawno już przekroczyło wszelkie dopuszczalne normy, umiera życie w morzach, giną lasy, całkowicie wymknął się spod kontroli przyrost demograficzny, ulegają zagładzie całe gatunki flory i fauny, rośnie nieustannie zapotrzebowanie na energię. Niestety, cały świat świadomie ignoruje szaleńczą agresję cywilizacji przemysłowej, zdając sobie doskonale sprawę z jej szkodliwych skutków”.

Trzeba przyznać, że batalia o zachowanie równowagi w przyrodzie jest na dobrą sprawę batalią przeciwko nam samym, a rzecz idzie o nasze przeżycie. Wszyscy zainteresowani tym problemem są zgodni, że jeśli nie uznamy ograniczonych możliwości Ziemi i nie zmienimy radykalnie naszej cynicznej i aroganckiej postawy względem niej, następne pokolenia zastaną Ziemię spustoszoną.

W trakcie długiej debaty w Centrum Szkolenia Kosmonautów narodził się pomysł mający na celu zwrócenie uwagi świata na te drażliwe problemy. Któż lepiej niż kosmonauta, symbol nowej ery, mógłby poświadczyć o chorobliwym stanie zdrowia naszej planety.

Postanowiliśmy zorganizować ekspedycję do absolutnie dzikiego zakątka Syberii, dziewiczej oazy przyrody nietkniętej jeszcze przez człowieka. Tym samym zamierzaliśmy pokazać, że istnieją jeszcze enklawy, które uchowały się przed wpływami naszej cywilizacji i właśnie dlatego trzeba je chronić za wszelką cenę.

Rosjanin Gienadij Monakow i Ukrainiec Anatolij Arcebarskij stali się trzonem rodzącego się zespołu. Niemiec Sigmund Jahn nie zamierzał skorzystać z oferowanego mu tygodnia na zastanowienie się, czy zechce wziąć udział w wyprawie. „Jestem zaszczycony, że wybór padł właśnie na mnie. Kiedy wyjeżdżamy?” – odparł bez namysłu. W ciągu następnych tygodni nasza grupa powiększyła się o Austriaka Clemensa Lothallera i Czecha Vladimira Remka. W ostatniej chwili zrezygnował z udziału generał Mirosław Hermaszewski.

Impreza spotkała się z poparciem różnych znanych osobistości. Borys Jelcyn przekazał nam ciepły list, Pietirim, metropolita kurii moskiewskiej, udzielił swego błogosławieństwa, a prezydent Włoch Oscar Luigi Scalfaro przysłał telegram z życzeniami powodzenia.

Miejsce wyprawy uzgodniliśmy z moimi krasnojarskimi przyjaciółmi, którzy po długich lotach zwiadowczych zasugerowali Ewenkijski Okręg Autonomiczny w zachodniej Syberii, o powierzchni dwa razy większej od obszaru Polski. Siergiej Zyrianow, miejscowy milioner, zaofiarował swój udział w kosztach.

Teraz na pokładzie Mi-8 opuszczamy osiedle Tura pełniące funkcję ośrodka administracyjnego okręgu. Początkowo lecimy wzdłuż rzeki Dolna Tunguzka, nad bezkresną tajgą, która ma w sobie coś z biblijnych proporcji. Lasy modrzewi, imponujące rzeki o głębokich, skalistych kanionach, wodospady. Lądujemy na brzegu krystalicznego jeziora Wiwi, otoczonego zielonymi wzgórzami, gdzie daleko od cywilizacji wzniesiono niedawno cokół oznaczający geograficzny środek Rosji ze współrzędnymi 94°15′ długości wschodniej i 66°25′ szerokości północnej.

Czujemy już przedsmak wielkiej przygody, niedaleko przemyka rudy lis, odurza zapach bujnej roślinności, na lazurowym niebie szybuje orzeł podtrzymywany przez prądy w kominie powietrznym. Wszystko to ma w sobie coś z aktu stworzenia, który jednocześnie zachwyca i przytłacza, gdzie człowiek czuje się mały i zagubiony, ale też ma poczucie nieograniczonej wolności i szczęścia.

Sigmund nie ukrywa swoich emocji: „Zawsze marzyłem, aby kiedykolwiek zanurzyć się w tej bajecznej krainie i dzisiaj chyba nie zasnę ze wzruszenia”. A Clemens dodaje: „Nigdy nie sądziłem, że będę mógł przeżyć prawdziwie silne wrażenia rodem z pionierskiego świata Jacka Londona”.

Drugie i ostatnie lądowanie nad rzeką Tajmura. Po rozładowaniu bagaży śmigłowiec odlatuje, zostawiając nas pośród głębokiej ciszy. Od tego momentu przez dwa tygodnie będziemy musieli liczyć wyłącznie na własne siły i umiejętności.

Od rana przystępujemy do budowy tratew. Wybieramy chory, suchy modrzew i po ścięciu zanosimy go nad wodę. Unosi się doskonale na powierzchni, zatem będzie to odpowiedni budulec dla naszych środków lokomocji. Siedem pni powinno wystarczyć na solidną konstrukcję, wyrąbujemy w nich szerokie wręby, w które wsuwamy poprzeczne drągi. Wodowanie odbywa się bez problemów, być może pomogła butelka stolicznej, rozbita ku rozpaczy niektórych przyjaciół.

Tajmura jest dziką, dość płytką rzeką, na której coraz to pojawiają się niebezpieczne bystrza. Od pierwszej chwili pomiędzy dwiema załogami pojawia się cicha rywalizacja. My mamy lekką przewagę, bo Siergiej ma już spore doświadczenie w tego rodzaju żegludze. Dwa długie wiosła, zamocowane na dziobie i na rufie, z łatwością pozwalają nadać kierunek jazdy, ale także i przemieszczać tratwę w bok, aby omijać niebezpieczne przejścia. Nie zawsze się to udaje i czasem osiada na kamieniach. Wchodzimy wtedy do wody i powoli, centymetr po centymetrze, spychamy ją na większą głębię.

Zmęczeni zatrzymujemy się na nocne obozowisko. Gienadijowi wystarcza niecałe pół godziny, aby napełnić dwa wiadra okazałymi lipieniami, z których dyżurny kucharz zrobi smaczną zupę i pyszne drugie danie.

Przy strzelistych płomieniach ogniska rozmowy schodzą na temat ryzyka i niebezpieczeństw związanych z zawodem kosmonauty. Mimo licznych kontroli, zdwojonej asekuracji wielu urządzeń pokładowych nigdy nie można wykluczyć ryzyka. Jednakże długie szkolenie nie tylko wzmacnia odporność psychiczną kandydata do lotu i przygotowuje go do pokonania różnych trudności, ale daje też silną wiarę w niezawodność techniki.

Anatolij, słuchacz Akademii Sztabu Generalnego, szykujący się na generalski awans, zawsze był bardzo czuły na temat ochrony środowiska. Szczupły i niepozorny, w cywilnym ubraniu wygląda na świeżo upieczonego absolwenta politechniki. „Moi koledzy – mówi – z pewnością podzielają opinię, że patrząc z przestworzy na Ziemię, przeżywa się urzekające i niezapomniane chwile, które pozostawiają głęboki ślad w psychice. Wszystkie wspaniałości świata natury – Wielki Kanion w Arizonie, wodospad Iguazu, Wielka Rafa Koralowa, szczyt Kilimandżaro – widziane z góry mają jeszcze bardziej imponujący wygląd. Ale niestety, pośród zachwycającego piękna ze stacji orbitalnej widać wyraźnie także ślady ingerencji człowieka. Każdy z nas po powrocie na Ziemię zaczyna odnosić się do niej z większym szacunkiem i respektem”.

Nieoczekiwanie Sigmund, zwykle małomówny, generał lotnictwa enerdowskiego, który nie zgodził się na zmianę munduru po zjednoczeniu Niemiec, wyraża głośno swoje myśli: „Widziałem szmat świata, ale niewiele jest miejsc takich jak Syberia, które są w stanie zawładnąć duszą Europejczyka. Społeczeństwo absolutnie musi znaleźć jakieś wyjście i powstrzymać biologiczną deteriorację i bezlitosną eksploatację planety. Następne 10 lat może okazać się rozstrzygające dla przyszłych warunków życia całej ludzkości”.

Zbliża się groźny łoskot progów, wyraźnie kontrastujący z łagodnością otaczającego nas krajobrazu. Nurt rzeki przyspiesza, huk spienionej nagle wody, uderza w niebo głuchym odgłosem grzmotu. Szukamy wśród fal najbezpieczniejszego przejścia. Pokonywanie progów jest jedną z tych sytuacji, których nigdy nie da się kontrolować do końca. Amerykański pisarz Ed Abbey porównał to do seksu: „Jedna trzecia przyjemności leży w oczekiwaniu. Połowa dreszczu emocji nadchodzi wraz ze zbliżaniem się. Reszta to tylko ekstaza albo ciemność”. Tym razem, ku naszej wielkiej satysfakcji, przyprawiające o dreszcz sto metrów wzburzonych wód szczęśliwie pozostawiliśmy za sobą. Niestety, przed naszymi przyjaciółmi z drugiej tratwy nieoczekiwanie wyrasta przeszkoda w postaci blokujących drogę kamieni. Są o krok od nieszczęśliwego wypadku. Vladimir wpada do wody i nie zauważa, że za chwilę ważąca przeszło tonę tratwa może przycisnąć go do głazu i zmiażdżyć. Właśnie w takich sytuacjach daje o sobie znać poczucie solidarności grupowej. Koledzy natychmiast rzucają się na ratunek i niebezpieczeństwo zostaje zażegnane. Wszystko kończy się na ogromnym strachu. Dostaliśmy jednak od rzeki nauczkę i wiemy, że nie możemy sobie pozwolić nawet na jedną chwilę nieuwagi.

Do wieczora jeszcze kilka razy męczymy się, by nakierowywać nasze prymitywne tratwy na głębszą wodę, odpychając je od dna za pomocą grubych żerdzi. W obozowisku, pomimo zmęczenia, wszyscy biorą się do roboty. Rzeka najpierw wycisnęła z nas wszystko, potem jednak okazała się hojna. Od wielu dni ryby są naszym podstawowym pożywieniem. Przyrządzamy ją na rozmaite sposoby: pieczemy, gotujemy z nich zupę, a także spożywamy na surowo.

Jak przystało na prawdziwego Rosjanina, Gienadij wyciąga butelkę wódki i od razu wznosi toast: „Za tych ze stacji orbitalnej Mir, żeby wrócili na Ziemię!”. Laboratorium kosmiczne to dom, w którym człowiek żyje, prowadzi eksperymenty, a także produkuje. Jednakże po ośmiu latach funkcjonowania „Mir” zaczyna ujawniać swoje słabości. Podczas ostatniej wymiany załogi komendant nie krył swej radości ze szczęśliwego powrotu na Ziemię. „Tym razem stacja wytrzymała, ale jak długo to jeszcze potrwa?” – oświadczył z niepokojem. Toteż następny toast wznosimy za kolegów, którzy dopiero mają wyruszyć na następną misję: „Niech Bóg ma ich w swojej opiece!”.

Obserwuję moich towarzyszy, generałów i pułkowników, i jestem naprawdę zadowolony, że biorą udział w tej ekspedycji, która kosztowała mnie rok pracowitych przygotowań. Do ostatniej chwili brakowało potwierdzeń niektórych uczestników. Francuz Michel Tognini nie uzyskał zezwolenia swoich przełożonych, podobnie jak jeden z astronautów amerykańskich. Angielce Helen Sharman uniemożliwiono wyjazd, ponieważ związana jest umową ze sponsorem.

W obozowisku wymieniamy poglądy na temat techniki nawigacyjnej. Nieoczekiwanie ktoś odkrywa ślady niedźwiedzia i od razu zmieniamy temat. Mamy nadzieję, że zostawi nas w spokoju, gdyż i tak ma już wystarczającą ilość pożywienia w tajdze. Naszym największym wrogiem na tych terenach nie są jednak niedźwiedzie, lecz diabelskie muszki, które nie dają nam chwili wytchnienia. Nie na wiele zdaje się środek na owady, którego Amerykanie używali w Wietnamie, tutaj skutkuje jedynie miejscowy produkt „Deta”: znakomicie zwalcza insekty, ale jest tak silny, że mógłby rozpuścić lakier na metalowej powierzchni.

Zachwyca nas majestatyczność dzikiej przyrody. Na brzegu przesuwa się sosnowy las, od czasu do czasu ustępujący miejsca polanom porośniętym krzewami borówek i paprociami; w górze krążą drapieżne ptaki, podtrzymywane przez kominy powietrzne. Poczucie samotności jest wszechogarniające, towarzyszy nam przez cały czas. Pojawia się łoś, jest bliziutko i nie okazuje nieufności wobec człowieka. Długo stoi nieruchomo, przyglądając się, jak płyniemy po cichu w dół rzeki, najwyraźniej jego pamięć nie przechowuje obrazu wroga w ludzkiej postaci.

Przedostatniego dnia docieramy do osady Burnyj, małej wspólnoty starowierów, należących do sekty, która w 1653 roku odrzuciła opartą na korekcie ksiąg liturgicznych reformę kościoła prawosławnego. Znalazłszy schronienie w najbardziej zapadłych zakątkach Syberii, ostatni eremici nadal żyją, trzymając się kurczowo przeszłości i tradycji religijnych.

Wioska pogrążona jest w wielkim spokoju, mam wrażenie, że przewracam stronice książki Czechowa, że znalazłem się w Rosji starodawnych zwyczajów, ikon, prostych ubiorów i świętych ksiąg. Ludzie, wierni dawnym wartościom, są autentycznie naturalni, wielkiej dobroci i siły ducha. Ich oczy i twarze są uśmiechnięte, spokojne, nawet niemowlę nigdy nie płacze. Religia zabrania starowierom picia alkoholu i palenia. Tajga i rzeka zapewniają im przeżycie, od czasu do czasu dokonują jednak wymiany ze światem zewnętrznym, za skóry soboli otrzymując sól, cukier i trochę narzędzi do pracy.

Przychodzi wreszcie dzień powrotu śmigłowca i tym samym kończy się nasza przygoda poza granicami świata. Trudno teraz opisać emocje, zdumienie, stan upojenia, jakiego doświadczyliśmy, żyjąc na wolności, pijąc bez obawy wodę z rzeki, łowiąc ryby praktycznie gołymi rękoma i rozkoszując się krystalicznym powietrzem, przepojonym odurzającym, sosnowym aromatem. To wszystko człowiek właśnie traci. Kiedy wsiadamy do helikoptera, delikatny niepokój wkrada się do naszych myśli. Mamy nadzieję, że ludzka głupota i chciwość nie zamienią tego ziemskiego raju w pustynię.

Ktoś zupełnie nieoczekiwanie przypomina, że tylko 1900 dni dzieli nas od początku trzeciego tysiąclecia, który bez wątpienia jest datą jak wszystkie inne, ale dla współczesnego człowieka przedstawia pewną symbolikę. Czy wkraczając w nową erę, rodzaj ludzki zdoła ograniczyć nadmiernie rozwiniętą konsumpcję?

Następnego dnia przez gazetę „Trud”, patronującą naszej wyprawie, i agencję Itar-Tass wysyłamy przesłanie do rządów, liderów partii politycznych, instytucji międzynarodowych, organizacji społecznych, przedstawicieli wielkiego przemysłu i biznesu, głów Kościoła, uczonych i wszystkich mieszkańców Ziemi o zaangażowanie się w misję ratowania naszej, jeszcze żywej, planety. Istnieje absolutna potrzeba stworzenia nowej świadomości, nowych postaw ekonomicznych. Tylko wtedy, gdy zdecydowana część społeczeństwa zechce spojrzeć prawdzie w oczy, można będzie liczyć na wyjście z impasu i przywrócenie żywotnej więzi człowieka z otoczeniem.