Parne powietrze przesiąknięte intensywnym zapachem butwiejącej roślinności przyprawia o zawrót głowy. Korony drzew tworzące naturalny baldachim nad okazałym sanktuarium zapewniają mi schronienie przed krótkotrwałą tropikalną ulewą. Oplątany pajęczynami podziwiam poprzez firankę z pnączy destrukcyjną siłę potężnych korzeni, które zdołały przebić masywne ściany galerii, podczas gdy długie, twarde pędy dławią leżący na ziemi posąg apsary, powabnej niebiańskiej tancerki w zmysłowej pozie. Nieco dalej olbrzymi konar ceiba pentandra obejmuje w swoich destrukcyjnych kleszczach mroczny krużganek, inne drzewo o jasnej połyskliwej barwie przygniata portyk, kolejne pochyla swoim ciężarem starożytny mur. Dalej nadziemne blade korzenie figowca, niczym monstrualna kalamarnica oplatają pilastry. Jego macki wciskają się w szpary rozsadzając wielkie omszałe kamienie, zielonkawy nalot pleśni pokrywa galerię plastycznych reliefów przedstawiających obrazy z codziennego życia odległych czasów.
Osobliwe, przepełnione elektryzującą atmosferą piękno dramatycznego pojedynku sił drapieżnej przyrody z dziełem geniuszu człowieka, splecionych w tragicznym uścisku, wywiera hipnotyczne wrażenie wzbudzając niezwykłe doznania estetyczne. Z pewnością tak samo półtora wieku temu odbierał tę orientalną baśniową scenerię Henri Mouhot, kiedy odkrywał dla świata świątynie Angkoru w Kambodży.
Znalezisko francuskiego przyrodnika zostało odnotowane jako największą sensację archeologiczną epoki, dającą początek legendzie khmerskiej stolicy, którą Francja wykorzystała na fali swoich kolonialnych zainteresowań. W następnych dziesięcioleciach wielu malarzy, fotografów i pisarzy wskrzesiło legendę Angkoru. Przez długi okres Francuzi ratowali zabytki, ale musieli wyjechać po wybuchu wojny domowej w 1972 r. Pradawna metropolia stała się przez prawie dwa dziesiątki lat znowu niedostępna. Nie pozwalały na to burzliwe losy Kambodży, konflikty wewnętrzne, holokaust Pol Pota, oraz pola minowe.
Dotarłem tutaj w 1974 roku na swoją odpowiedzialność, bo odcięty od świata kraj był pogrążony w wojnie domowej. Wyprawa była z pewnością ryzykowna, ale pasja odkrywania, zobaczenia czegoś przed innymi była silniejsza. Za nieduże pieniądze w Siem Reap zmontowałem ochronę policyjną, która towarzyszyła mi przez kilka tropikalnych dni pośród świątyń o których angielski pisarz Somerset Maugham, urzeczony zagadkowym czarem tych zabytków, napisał: „Nie można umrzeć nie zobaczywszy Angkoru”.
Jeżdżąc samotnie niczym intruz od świątyni do świątyni wierzchem na słoniu, miałem niemiłe poczucie profanacji tego odizolowanego miejsca. Mój khmerski „przewodnik” nieustannie coś mi opowiadał i kiwałem z grzeczności głową, chociaż nie rozumiałem ani jednego słowa. Byłem jednak przygotowany, bo zaznajomiłem się z kilkoma francuskimi książkami. Impulsem do odbycia niebezpiecznej podróży do zagadkowej metropolii stały się dla mnie wyidealizowane sztychy Louisa Delaporte’a z 1880 r., które przypadkowo wpadły mi w ręce. Atmosfera wiktoriańskiej eksploracji przyciągnęła na tyle moją uwagę, że nie mogłem tutaj nie przyjechać.
Paul Bowles, w swojej znakomitej powieści „Pod osłoną nieba”, napisał: „Człowiek, który był na Saharze, nigdy już nie pozostanie taki sam. Na zawsze będzie nosić w sobie jej piętno i pragnienie powrotu nigdy go nie opuści”. Tak samo odbieram to w Angkorze. Będę tutaj często powracać, pomimo świadomości, że kamienne królestwo nigdy nie będzie już takie same. Zaklęty jego urokiem wracałem tam wielokrotnie i za każdym razem odkrywałem coraz to nowe blizny, nowe ślady barbarzyństwa.
Tego czego nie spustoszyły ząb czasu, monsunowy klimat, błędy konstrukcyjne, tropikalne deszcze, osiadłe fundamenty, drobnoustroje lub erozja, dokonują łupieżcze bandy odciskając głębokie piętno na świątyniach. Raz zwróciły moją uwagę świeżo pozbawione głów rzeźby dwóch lwów strzegących świątyni Banteai Srei, innym razem w Bajon każdy mój krok śledziło spod półprzymkniętych powiek oblicze Buddy podziurawione pociskami przez żołnierzy wietnamskich. Kiedy indziej rzuciły się w oczy odłupane kamienie i brak posągów w Angkor Thom, albo odcięta dłutem głowa mitologicznej figury w Preah Khan.
Metodyczny i regularny rabunek osiągnął niespotykane rozmiary w 1979 r. po upadku reżimu Khmer Rouge. To oni przez pewien okres mieli monopol na nielegalny wywóz, przejęty później przez wyższych oficerów armii i wysoko postawionych funkcjonariuszy państwowych. Na moich oczach, dawna stolica otwierała się na turystów. Kompleks archeologiczny, który przewyższa swoją monumentalnością egipskie piramidy i zabytki Majów, stanie się z czasem żelaznym punktem programu każdego turysty przebywającego w południowo-wschodniej Azji.
Pełen przepychu Angkor dominował między IX i XIII wiekiem w Południowowschodniej Azji i jaśniał blaskiem dorównywającym Babilonowi. W aglomeracji dwukrotnie większej od obszaru Warszawy, rozsianych jest dziesiątki sanktuariów, buddyjskich klasztorów, ruiny pałaców królewskich i ogromnych mauzoleów emanujących tragiczne i odwieczne dostojeństwo. Twórcą podwalin potęgi imperium był Jayawarman II, który ustanowił kult króla-boga, pochodzący z hinduizmu. On też stał się żywym wcieleniem Sziwy na ziemi, któremu poddani oddawali cześć boską. Kolejni władcy prześcigali się we wznoszeniu monumentalnych budowli sakralnych i w prowadzeniu napastliwych wojen, które rozszerzały granice kraju.
W pierwszych dwóch wiekach drugiego tysiąclecia imperium było prawdopodobnie najbardziej rozwiniętą cywilizacją na świecie. Pełny przepychu Angkor przewyższał rozmiarami ówczesny Rzym i liczył ok. miliona mieszkańców, podczas gdy w Paryżu mieszkało 30 tysięcy, a w Krakowie niespełna 20. Dobrobyt kraju związany był z wysokim stopniem cywilizacji i wzbudzającym podziw systemem irygacyjnym zapewniającym obfitość zbioru ryżu. Mieszkańcy tętniącego życiem, bajecznie zamożnego miasta, wykorzystywali szlaki łączące półwysep Malajski z Indiami i Chinami, handlując jedwabiem, kością słoniową, przyprawami czy rzadkimi gatunkami drzewa.
Świetność imperium trwała zaledwie cztery wieki, czyli tyle co szczytowa cywilizacja Inków. Upadło wskutek obciążenia prowadzeniem zbyt wielu wojen, ale przede wszystkim w wyniku ekologicznej katastrofy. Khmerzy stracili kontrolę nad znakomitym systemem wodnym. Kiedy zabrakło wody do upraw, upadło rolnictwo, a tym samym zabrakło żywności. Ostateczny cios zadali miastu Tajowie, którzy zdobyli i złupili Angkor w 1431 roku. Wspaniała niegdyś, tętniąca życiem stolica została zdewastowana i rozgrabiona. Król wraz z ocalałą ludnością wycofał się na południowy-wschód, gdzie założył nową stolicę Phnom Penh. Wkrótce mityczna metropolia została pochłonięta przez dżunglę, świątynie pokryły się grubym kobiercem roślin, w bezcennych budowlach zadomowiły się dzikie zwierzęta i ówcześni zapomnieli o jej istnieniu.