Mieszkający długo w Bangkoku włoski dziennikarz Tiziano Terzani powiadał, że Luang Prabang to nie miejsce geograficzne odmiennego, nieznanego świata, a stan duszy. To klejnot ze śladami francuskiej przeszłości kolonialnej, miasto dla „koneserów”, umiejących docenić niepowtarzalny egzotyczny duch południowo-wschodniej Azji i przesiąkniętą religią atmosferę, którą w XXI wieku coraz trudniej jest znaleźć. „Miasto wymaga respektu – zauważa z uśmiechem Mr. Phouthasack, właściciel jednego z licznych antykwariatów, które wyrosły tu w ostatnich dziesięciu latach -, powinno się na nie spoglądać jak na wytworną i wyniosłą kobietę, która nie jest gotowa oddać się wszystkim”. Pan Phouthasack ma rację: Luang Prabang nie jest przeznaczone dla masowej turystyki.

Niewiele zmieniło się od czasu mojej ostatniej wizyty przed dziesięcioma laty. Miasto wciąż pozostaje jednym z najbardziej romantycznych i niezwykłych miejsc Indochin, ostatnim zakątkiem dziewiętnastowiecznej Azji, tak bliskiej sercu Josepha Conrada czy Rudyarda Kiplinga. Azji, która wydawało się, że już dawno nie istnieje. Przybysza uderza atmosfera nieuchwytnej melancholii, aromat kadzideł, zapach opium płynący z nielegalnej palarni, oraz czar idyllicznego pejzażu jakby żywcem wyjętego z dawnych sztychów. Zachwycają stupy skąpane o świcie w różowej poświacie, złote kopuły pagod połyskujące w świetle księżyca, czy też codzienny spektakl uroczystego szyku mnichów, którym ludzie ofiarowują garstkę ryżu. Obrazy te inspirowały Somerseta Maughama, który pisał, że widok pagody podnosi go na duchu „niczym nagła nadzieja w mrocznej nocy duszy”. Kipling zaś mówił o tych świątyniach jako o „przepięknym, migotliwym, błyszczącym w słońcu cudzie”.

To jedna z wielu urokliwych scen, które można podziwiać w 25 tysięcznej mieścinie o chlubnej i zaszczytnej przeszłości. Jej główne postacie wydają się być zjawami, kiedy wynurzają się z wilgotnych oparów podnoszących się z wód legendarnego Mekongu. Każdego dnia w blasku poranka, przy pierwszych donośnych pianiach kogutów, mnisi buddyjscy otuleni w jaskrawo pomarańczowe szaty opuszczają mury trzydziestu dwóch klasztorów rozsianych w mieście. Przechodzą ustaloną trasą, poruszając się gęsiego z gracją i na bosaka w długim uroczystym szyku. W milczącej procesji zbierają od wiernych oczekujących na kolanach przed swoimi domami ofiarę w postaci garstki gotowanego ryżu, owoców, galaretowatych ciastek i innych artykułów spożywczych. Wierzy się, że spełnienie dobrego uczynku zaprocentuje każdemu lepszym losem. Tradycyjnie już od XIV wieku w Laosie prawie każdy młodzieniec trafia do klasztoru, w którym przebywa przynajmniej kilka miesięcy. Może też tam spędzić i lata, wtedy zdobędzie wykształcenie na zapewnienie którego nie stać byłoby rodziców. Warunki bytowe są krańcowo spartańskie, mnisi nie mają bieżącej wody, posiłki spożywają tylko dwa razy dziennie i tylko to co się otrzymają od ludzi. Czas spędzają na kontemplacji, nauce i przy pracach porządkowych w świątyni. Pozbawieni rozrywek, muszą przestrzegać aż 227 najróżniejszych przykazań.

Od wielu wieków była stolicą państwa laotańskiego, nazywanego Królestwem Miliona Słoni. Kraj „odkryty” w 1867 roku przez eksploratorów francuskich znalazł się wkrótce w strefie zainteresowania Paryża, aby później stać się jej kolonią. Dostały się jej w spadku okazałe XVI wieczne budowle sakralne. Wśród nich wytapetowana złotem i drogocennymi kamieniami Wat Xiang Thong, Pałac Królewski, zamieniony dziś na muzeum, stupy w kształcie dzwonów ze spadzistymi dachami i strzelistymi zdobnymi iglicami, lub nęcące oczy, dominujące nad miastem wzgórze Phou Si, goszczącym liczne posągi Buddy.

W zamian, kraj znad Sekwany pragnął opromienić złotym blaskiem swojej kultury ciemne zakątki globu. Rozpropagował tu język Woltera, katolicyzm i kawiarnie, nauczył Laotańczyków piec ciasto francuskie.

Ze wzgórza Phou Si roztacza się w całej okazałości panorama miasta leżącego na półwyspie stworzonym przez Mekong i wpadającą do niego Nam Khan. Stąd też fotografuję bajeczny zachód słońca zalewający niebo magicznym blaskiem złota różnych odcieni, jeden z najpiękniejszych jakie widziałem.

Do obowiązkowego programu wieczornego wchodzi wizyta kolorowego targowiska na zamkniętej o tej porze dla ruchu kołowego centralnej ulicy miasta. Napotkane dwie przemiłe panie z Wrocławia nie kryją zadowolenia z shopingu. Z entuzjazmem pokazują zawartość wyładowanej torby. Czego tam nie ma: tkany ręcznie gobelin, jedwabny szal, misternie wykonane srebrne ozdoby, wyroby lokalnego rzemiosła, pamiątkowe koszulki, a nawet ceramiczna fajka do palenia opium.

Resztę wieczoru spędzamy na wspólnej uczcie na świeżym powietrzu nad Mekongiem. Próbujemy laotańskich przysmaków, laap, czyli zmieloną rybę wymieszaną z sokiem z limonek, czosnkiem, kolendrą i liśćmi mięty, pyszne sajgonki, zupę o słodkokwaśnym smaku z kurczakiem, rybę upieczoną na ruszcie i przyrządzoną ze świeżym imbirem, różne rodzaje makaronów, gęstą potrawkę z warzyw z dodatkiem chili, suszone wodorosty i mnóstwo aromatycznych przypraw. Moje nowe znajome nie odmawiają cieszącego się powodzeniem, łagodnego i doskonałego smakowo lao beer.

Nocleg mam zapewniony w starym kolonialnym skrzydle Hotelu Villa Santi położonym w historycznym centrum miasta, parę kroków od Pałacu Królewskiego. Przestronny pokój z dużym łóżkiem pod baldachimem, osłonięty moskitierą, wysoki sufit i obracające się powoli skrzydło sufitowego wentylatora podkreślają kolonialną atmosferę Orientu, wyjętą ze stronic książek Conrada. Uroku dopełnia piękny, starannie utrzymany ogród, tamaryndowce, cenione ze względu na swoją piękną żółtoczerwoną barwę drzewa i świeży zapach egzotycznych frangipani, docierający przez okno zabezpieczone drobną siatką.

Korzystam ze znajdującego się na miejscu spa. Jeszcze kilka lat temu mało kto wiedział co to znaczy. Dzisiaj te wszechobecne we wszystkich wielkich sieciach hotelowych sanktuaria odnowy biologicznej, nic innego jak globalne określenie dobrze znanego nam uzdrowiska, przyciągają uwagę zabiegami pielęgnacyjnymi czy relaksem w wodach jacuzzi. Termin spa jest akronimem, słowem utworzonym przez skrócenie łacińskiego „salus per aqua” (zdrowie dzięki wodzie), – wodzie której rzymscy legioniści przypisywali moc gojącą rany. Ktoś porównał spa do tytana biznesu żywnościowego jakim jest McDonald´s, który zdobył rekordową popularność dzięki praniu mózgów swoich pracowników i niezwykle skuteczną reklamą na międzynarodowym rynku.

Filozofia SPA zakłada, że woda może uspokoić lub pobudzić do działania, zaś nawilżające kosmetyki ujędrniają i wyszczuplają figurę. Spa, która zawarła ścisły pakt z medycyną, coraz częściej szafuje nazwami „medyczny, biologiczny” z powodzeniem propagując masaż czy maseczkę odżywczą jako całokształt miłej chirurgicznej operacji estetycznej. Ekskluzywność centrum opiera się na elementarnej zasadzie: traktować klienta jak księcia, pogrążając go łagodnie w najwyższym dobrze jakie stanowi przyjemność i rozkosz. Oczywiście za odpowiednią ceną.

Spa to także cała gama masaży relaksujących zmęczone ciało i kojących zmysły. W Villa Santi proponują klasyczny masaż tajski polegający na uciskaniu, naciąganiu oraz masowaniu wszystkich mięśni i stawów. Dwudziestodwuletnia Thaile, która zarabia tutaj na studia, chce wiedzieć, czy ma to robić łagodnie lub mocno. Wybieram pierwszy wariant. Dziewczyna zaczyna od miękkiego głaskania, jej dłonie delikatnie ślizgają się po powierzchni skóry, następnie płynnie rozcierają miejsce w którym mięśnie przechodzą w ścięgna. Jestem usatysfakcjonowany, bo zabieg wykonany w kameralnej atmosferze, przy orientalnej dyskretnej muzyce, stonowanym świetle i intrygującej woni kadzidełek orzeźwiających zmysły, zapewnił duży komfort psychofizyczny.

Henry Mouhot, jedna z legendarnych osobistości kolonialnych Indochin, w połowie XIX wieku odkrył dla świata niezwykłe świątynie Angkoru skryte przez stulecia w kambodżańskiej dżungli. Wybieram się na jego grób, bo właśnie tu zmarł na malarię w wieku zaledwie 35 lat. Rodacy nie zapomnieli o odkrywcy i wznieśli na wzgórzu górującym nad rzeką Nam Khan samotny grób, otoczony dziś gęstwiną paproci. Francuski przyrodnik samouk przez 10 lat uczył ojczystego języka w Petersburgu i długo przebywał też w Polsce. Po ożenieniu się z córką eksploratora Mungo Parka, w 1858 roku Mouhot wyjechał do Bangkoku. Stąd poprowadził wyprawę, która przeszła do historii.

Somerset Maugham, urzeczony baśniową aurą i surrealistyczną atmosferą Angkoru, napisał: „Nie można umrzeć, nie zobaczywszy tych zabytków”. Konflikty wewnętrzne i genocyd Czerwonych Khmerów nie pozwalały na odwiedzanie pradawnej metropolii imperium khmerskiego. Jeszcze kilkanaście lat temu byłem jednym z nielicznych którzy mogli podziwiać oszałamiające piękno połączenia kamiennej architektury z doskonałością przyrody. Dziś legendarne świątynie, które przewyższały swoją monumentalnością egipskie piramidy i zabytki Majów, są żelaznym punktem programu każdego turysty przebywającego w południowo-wschodniej Azji. W 2008 roku zanotowano tu ponad 2 miliony przyjezdnych!

W drodze powrotnej przejeżdżam obok szkoły, skąd dochodzi dźwięk francuskiego. Zatrzymuję się tuk-tukiem aby zamienić dwa słowa z jednym z uczniów: „Ca va ?”, „Tres bien”, „Comme tu t´appel ?”. Po francusku mówi także posiwiała kobieta w kapeluszu ze słomy ryżowej, która drepcze ulicą niosąc na bazar ciężkie kosze na sprężynujących bambusowych nosidłach.

Okolicę wypełnia niezwykle przenikliwy i niesprecyzowany zapach. To mój ulubiony durian, „nektar bogów”, którego magnetyczny zapach jednocześnie przyciąga i odpycha. W Indochinach mówi się, że ma odór piekła i woń nieba. Alfred Russel Wallace napisał, że warto było przyjechać w ten zakątek świata tylko po to, aby spróbować tego owocu. Uprawiany w większości krajów południowo-wschodniej Azji, intryguje i budzi skrajne emocje, od fascynacji po nienawiść. Rozszczepiam skorupę kolczastego durianu na segmenty i wydobywam kremowy jasny miąższ, podobny do gęstego budyniu. Dla mnie posiada pyszny niebiański smak i rozpływa się w ustach, ale dla innych przywodzi na myśl mieszankę migdałów z serem gorgonzola i sosem cebulowym.

Egzotykę miasta stanowi urzekający potęgą Mekong, życiodajna tchnąca mitologią arteria Indochin. Na przełomie dziejów był głównym środkiem utrzymania milionów ludzi, świadkiem gwałtownych przemian, upadków imperiów, krwawych wojen, zawieruch politycznych, końca dominiów kolonialnych, handlu opium, a także zbrodniczych dyktatur, które zdewastowały ten zakątek świata, sprowadzając go do synonimu zniszczenia i bólu.

Właśnie płyniemy po jej wodach najeżonych podwodnymi skałami, wirami wodnymi i innymi pułapkami wymagającymi sporego doświadczenia sternika. Po dwóch godzinach żeglugi docieramy do jednej z turystycznych atrakcji, położonej wysoko nad wodą groty Pak Ou. Tu od wieków pielgrzymi składali w ofierze posążki Buddy. W przyćmionym świetle widać ich setki. Miejsce, mające coś z sakralności, przypomina gigantyczny żłobek bożonarodzeniowy umiejscowiony w fantastycznym podziemnym świecie.

Laos ma długą i burzliwą historię. W VII w. p.n.e. był zasiedlony przez napływową ludność z południowych Chin. Królestwo rozwijało się prężnie, ale walki dynastyczne doprowadziły do uzależnienia się od Syjamu, później od Wietnamu, do którego w 1858 roku wkroczyli Francuzi pod pretekstem ochrony swoich misjonarzy. Sajgon stał się stolicą francuskiej posiadłości, która wkrótce, poszerzając się o terytoria Kambodży i Laosu, przekształciła się w kolonię o nazwie Indochiny Francuskie. Ośmioletnia wojna, wreszcie klęska Francuzów pod Dien Bien Phu w 1954 roku przypieczętowała utratę kolonii.

Wycofanie się Paryża z Indochin spowodowało nasilenie ruchów wyzwoleńczych. Konflikt wietnamski pogrążył Laos w długotrwałą wojnę. Biedny kraj stal się celem dewastacyjnych nalotów bombowych. W 1975 roku lewicowi partyzanci Pathet Lao przejęli władzę detronizując króla. Skierowali go wraz z rodziną do jednego ze słynnych obozów „reedukacyjnych” na północy kraju, gdzie przebywało 55 tysięcy ludzi, w większości pochodzących z plemienia Meo. Potem wszelki ślad po królewskiej rodzinie zaginął. Najprawdopodobniej wszyscy jej członkowie zostali zamordowani. Nasilił się eksodus ludności cywilnej, uciekającej do Tajlandii. Szacuje się, że podczas ucieczek policja zabiła na granicy 45 tys. ludzi, spośród ogólnej liczby 300 tys. uchodźców. Sytuację kraju pogarszał bardzo niski poziom rozwoju, wstrzymanie pomocy USA oraz powstania mniejszości narodowej z plemiona Meo.

Reżim komunistyczny pozostawił na uboczu eleganckie i uwodzące Luang Prabang. W ostatnich latach w ideologii państwowej wprowadzono odwołania do buddyzmu i władza otworzyła się na rzecz gospodarki rynkowej, dając szanse na rozwój handlu i turystyki. Pomimo napływu obcokrajowców miasto pozostało tak samo senne jak kiedyś, bez śladów spekulacji budowlanych i wszelkiej nowoczesności, gdzie mieszkańcy poruszają się na rowerach, a co najwyżej na motocyklach. Zostało to docenione przez UNESCO, które wniosło je na Listę Światowego Dziedzictwa jako najlepiej zachowane miasto tego regionu świata.

Tajemniczy, odległy zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym, mało znany Laos, nieśmiało zagłębia się we współczesność. Stopniowo poddaje się nowinom technologicznym reprezentowanym przez telekomunikację i Internet. Posiada wprawdzie elektryczność, ale nie zawsze jest ona dostępna. Każdy samochód jest tutaj sporą atrakcją. Kraj o wielkości 2/3 powierzchni Polski i zamieszkały zaledwie przez 6 milionów ludzi, pokryty jest w 80 procentach przez gęste lasy, niedostępne góry, gdzie żyje multietniczna mozaika 60 zamkniętych mniejszości narodowych, tzw. „plemion górskich”: Hmong, Mieu, Ikor, Akha i innych, zachowujących prastare tradycje, wierzenia animistyczne oraz kult przodków. Wieśniacy żyją w bambusowych chatach budowanych na palach, krytych strzechą i oświetlanych płomieniami świec. Pędzą ryżowy bimber zwany lao-lao i uprawiają plantacje maku opiowego. Spotkanie z przyjezdnym jest dla dzieciaków o wciąż smutnych buziach zawsze doniosłym wydarzeniem.