Skalna ściana wyrosła przed nami zupełnie nagle, przegradzając stromą dróżkę, którą wspięliśmy się mozolnie aż do tego miejsca. Dalej nie ma przejścia. Nasza ścieżka okazała się szlakiem wydeptanym przez niedźwiedzie. Stajemy, porażeni wspaniałością i ogromem otaczającej nas natury, ostentacyjnie bujnej, dzikiej jeszcze i odległej od naszego świata o całe lata świetlne.

Kronocki Park Narodowy, położony w samym sercu półwyspu Kamczatka, na rubieżach Rosji, onieśmiela nawet takiego obieżyświata weterana jak ja. Rano widzieliśmy wielkie muflony, teraz spokojnie krąży nad nami legendarny sokół. To jest ich królestwo, a my, którzy dostąpiliśmy zaszczytu odwiedzin, zachowujemy należny szacunek i, ma się rozumieć, niezbędne środki ostrożności.

Postanawiamy ominąć przeszkodę i wejść wyżej. Uprzedzono nas wprawdzie, że możemy natknąć się na niedźwiedzie, mimo to jednak stanąwszy oko w oko z wielkim, brunatnym osobnikiem, nieruchomiejemy z zapartym tchem. Jest tuż, tuż, w odległości nie większej niż 30 m, gasi pragnienie w strumieniu. Zdaje sobie sprawę z naszej obecności dopiero wtedy, gdy stoimy już wszyscy bez ruchu. „Może usłyszał, jak szybko biją nasze serca” – powie później Annette. Pierwszą reakcją jest obezwładniający strach. Próbujemy przypomnieć sobie wszystkie zalecenia dotyczące zachowania w podobnej sytuacji.

Przede wszystkim należy zachować spokój. Nie wolno uciekać, ponieważ niedźwiedź na ogół nie atakuje, a jeśli mu się to czasem zdarzy, to tylko w obronie młodych. Trzeba pamiętać, że potrafi biegać dwa razy szybciej niż człowiek. Krewny amerykańskiego grizli parska groźnie, staje wyprostowany na tylnych łapach, wyszczerza zęby. W tej pozycji osiąga wysokość ponad 2 m i jest jeszcze bardziej przerażający. Nie mamy pojęcia, czy jest to postawa obronna, czy też wstęp do ataku. Na nasze szczęście wspaniałe zwierzę zmienia zamiar. Opada na cztery łapy, odwraca się i znika w podskokach pośród zielonej ciszy. Po tym pierwszym podniecającym doświadczeniu przestaliśmy odmierzać czas naszych wypadów w godzinach marszu i w kilometrach; ich rytm wyznaczały teraz kolejne spotkania z królem puszczy.

Wracamy do bazy późnym wieczorem. Claudio Sabelli, naczelny redaktor „Sette” – ilustrowanego dodatku do „Corriere della Sera” – nie posiada się z zachwytu, marzy mu się ponowny przyjazd tu za rok. Jura Buchin, przyjaciel, jakich mało, od lat osiadły w Pietropawłowsku Kamczackim, podaje nam królewski posiłek. Na początek ikra, czyli kawior. „Sam go przyrządziłem – uśmiecha się Jura – pięć minut i gotowe”. Potem jemy uchę, czyli zupę rybną, czerwonego łososia – nerkę, wreszcie szczawyczę, potrawę z gotowanego łososia z sosem i warzywami. Łosoś będzie tu naszym codziennym pożywieniem. Na stole pojawia się butelka z żeńszeniem, nazywanym korzeniem życia. „Pijcie, pijcie – zachęca Jura – przed wami długie marsze, to wam doda sił”. Nie dajemy się długo prosić i raczymy się prastarym specyfikiem, który jak wieść niesie, jest również znakomitym afrodyzjakiem.

Witalij uśmiecha się, wysłuchując emocjonujących relacji z minionego dnia. Witalij Nikołajenko jest znawcą niedźwiedzi, a jego życie to fascynująca historia. Choć wygląda na więcej, ma 55 lat, rudawą brodę, pogodne spojrzenie, ogorzałą cerę człowieka spędzającego większość czasu na świeżym powietrzu i naturę optymisty. Już prawie ćwierć wieku tropi ślady niedźwiedzi na Kamczatce, która jest istnym rajem dla każdego przyrodnika.

Jest badaczem samoukiem. Znaczną część życia spędził w chatce, w której znaleźliśmy schronienie na czas naszego pobytu w tej okolicy, w rezerwacie przyrody rozciągającym się na obszarze 1 099 000 ha, gdzie tajga i tundra łączą się w jedno, a nad krajobrazem górują ośnieżone szczyty wulkanów. Park Kronocki, jeden z najbardziej znanych w Rosji, większy od Yellowstone, został uznany przez UNESCO za rezerwat przyrody o światowym znaczeniu.

Na początku lat sześćdziesiątych na Kamczatce, której terytorium, trzy razy większe od powierzchni Polski, zamieszkuje mniej niż milion osób, żyło 15-20 tysięcy niedźwiedzi. Dziesięć lat później została ich połowa. „Zgodnie z moimi obliczeniami – twierdzi Witalij – tylko w 1991 roku kłusownicy zabili około 2000 sztuk”. Toteż, oprócz badań nad tymi zwierzętami, staje w ich obronie. Raz nawet omal nie stracił życia, walcząc z uzbrojonymi bandytami, zagrażającymi niedźwiedziom. Pokazuje nam ślady po głębokich ranach.

Przebywa tu od kwietnia do grudnia. Całe dnie spędza w kryjówkach, podpatrując zwierzęta. Po cichu, żeby im nie przeszkadzać, nagrywa na taśmę magnetofonową dokładne obserwacje, a wieczorem, przy świetle naftowej lampy, wpisuje do zeszytu cenne uwagi o zwyczajach i zachowaniach stopochodnych, zapełnia całe stronice drobiazgowymi rysunkami. Jego archiwum wypełniają zdjęcia i filmy, których wartość naukową trudno przecenić.

Czasami przyjeżdżają na wakacje dzieci jego trzeciej żony, dwudziestojednoletni Andriej i trzynastoletnia Katia, uwielbiające życie na łonie przyrody. A żona? – pytam. „Tatiana pracuje w Pietropawłowsku Kamczackim, spędza tu co roku tylko miesiąc, ale i wtedy rzadko jesteśmy razem” – odpowiada ze smutkiem. Natomiast Tatiana, inżynier budowlany, nie szczędzi pochwał: „Podziwiam pasję, z jaką Witalij angażuje się w te badania. W miarę skromnych możliwości staram się mu pomóc, sprawić, żeby oddalenie od domu było dla niego mniej dotkliwe”.

Nazajutrz schodzimy do kanionu gejzerów. Wydmuchy, fumarole, błotniste kipiele przywodzą na myśl scenerię dantejskiego piekła. Tytaniczne siły wyzwalają się z wnętrza naszej planety. Znad skalnych ścian gór, pociętych jaskrawo zabarwionymi pasami minerałów, unoszą się obłoki pary, towarzyszy im ostry odór siarki i głuchy odgłos wytryskującej wody. Wygląda to tak, jakby rozpętały się naraz wszystkie moce i cała fantazja natury.

Dolina Gejzerów, odkryta dopiero w 1941 roku, ma 6 km długości i znajdują się w niej aż dwadzieścia dwa gejzery. Największy, Wielikan, ma otwór o średnicy trzech metrów i takiej samej głębokości. Co cztery godziny i dwadzieścia minut uaktywnia się, wyrzucając przez minutę piętnastometrowy strumień wody; para wznosi się na wysokość trzystu metrów. W sąsiedztwie znajdują się Dwojny Fontan, Rozowyj Konos i Żemczużnyj. Każdy z nich ma swój własny rytm, niezależny od pozostałych.

W Islandii widziałem turystów, którzy tak bardzo pragnęli mieć wyjątkowe zdjęcia, że wlewali do rozpadlin płynne mydło, a potem czekali na zwielokrotnione efekty wytrysku gejzeru. Tutaj jest to nie do pomyślenia. Witalij przestrzega, byśmy nie wrzucali do otworu kamyków, gdyż mogłoby to zaburzyć regularny rytm aktywności gejzeru. W 1981 roku tajfun uszkodził wiele gejzerów do tego stopnia, że zmienił się ich odwieczny cykl erupcyjny, który dopiero teraz ponownie się ustala.

Zachowując jak najdalej idącą ostrożność, ryzykujemy wejście na teren pełen pułapek, gdzie kryją się nagłe rozstępy gleby, a grunt bywa miejscami tak cienki i kruchy, że mógłby się zapaść pod stopami. Posuwamy się gęsiego, ubezpieczeni liną, badając krok po kroku podłoże.

Przez grube podeszwy trzewików czujemy ciepło ziemi w pobliżu gejzerów. Ostrożnie zbliżamy się do czerwonawego błota, które bulgocze i wyrzuca pęcherze wypełnione gazem. Robimy zdjęcia i schodzimy w kierunku strumienia, torującego sobie drogę pomiędzy olbrzymimi czarnymi skałami. Kłęby dymu wznoszą się do góry, przesycając powietrze zapachem siarki.

Z prawej strony ku lewej tryskają strugi wrzącej wody – musimy iść tak, by mieć absolutną pewność, że nas nie dosięgną. Znalazłszy się na dole, stajemy na brzegu rwącego potoku, toczącego swe wody z takim hukiem, że próby normalnej rozmowy spełzają na niczym i musimy się nawzajem przekrzykiwać. Strome ściany kanionu wiszą groźnie nad nami, jakby za chwilę miały nas przytłoczyć. Z jednej strony są zupełnie jałowe i dymiące, z drugiej porasta je gęsta, intensywnie zielona roślinność.

Na rozległym stoku matka niedźwiedzica bawi się z dwójką swoich dzieci. Wyżej dostrzegamy dwa, potem trzy, a wreszcie pięć ogromnych niedźwiedzi, które wyruszają właśnie na poszukiwanie pożywienia. Witalij zna je wszystkie. „Ten na lewo – mówi – to Karnouchij, Oberwane Ucho, a ten trochę niżej to Impriewidionnyj, Nieobliczalny. Matka nazywa się Bielianka, czyli Biały Kosmyk”. Wymienia je wszystkie po imieniu, z wieloma zdołał się zaprzyjaźnić. „Często z nimi rozmawiam, a one mnie rozumieją. Mogę do nich podejść, a nawet pogłaskać je. Ale zdarzają się też spotkania niebezpieczne, których się boję. Prawdę mówiąc, kontakty z tymi olbrzymami cechują się wysokim poziomem emocji”.

Najgroźniejsza przygoda przytrafiła mu się zimą przed czterema laty. Fotografował właśnie już jakieś dziesięć minut samicę i jej dwoje młodych, gdy ta niespodziewanie ruszyła do ataku. Nie pomogło odrzucenie kurtki na ziemię. Zazwyczaj zwierzę podchodzi do przedmiotu pozostawionego przez intruza, długo go obwąchuje, po czym oddala się w spokoju. Tym razem jednak stało się inaczej, niedźwiedzica kontynuowała swą szarżę. „Był wtedy bardzo głęboki śnieg, więc nie mogłem szybko biec – wspomina Witalij. – Rzuciłem się do ucieczki po stromym zboczu głową w dół, koziołkując, ale ona dopadła mnie. Nie wiem, ile razy znalazłem się pod nią, a potem nad nią. Wydawało się, że mój koniec jest nieuchronnie bliski. I właśnie wtedy, gdy tak leciałem w dół jak szalony i straciłem prawie całą nadzieję, zdołałem uchwycić się jakiegoś dużego krzaka, który nagle pojawił się na mojej drodze. Zwierzę miało słabszy refleks i minąwszy mnie, dalej zsuwało się po stoku. Nie mogłem utrzymać się na nogach, do dziś nie wiem, jakim cudem udało mi się dowlec do domu”. Po skończeniu opowieści nasz przyjaciel uśmiecha się.

Niedźwiedzie są niekwestiowanymi władcami tej nietkniętej przez człowieka, dziewiczej ziemi. W rezerwacie – zapowiedniku – jest ich około 600, więcej niż zwiedzających w 1992 roku. Przed laty można tu było dojść pieszo z miejscowości Żupanowski, dokąd docierał statek. Potem przez długi czas rezerwat był niedostępny dla turystów. Dzisiaj można tu dotrzeć wyłącznie helikopterem. Lot z Pietropawłowska trwa godzinę i piętnaście minut i kosztuje sześćset dolarów – kwota astronomiczna dla przeciętnego rosyjskiego obywatela. Nieliczni zwiedzający, których stać na wynajęcie helikoptera, schodzą do Doliny Gejzerów i spędzają tam parę godzin, podziwiając zachwycający spektakl, a potem wracają do domów.

Od czasu do czasu pojawiają się znane osobistości. Kiedyś Borys Jelcyn urządził tu piknik. „Główną atrakcją była wódka” – komentuje jeden ze świadków. Wanny połączonej z małym gejzerem, w której codziennie bierzemy kąpiel, używała pierwsza kosmonautka Walentyna Tierieszkowa i Jurij Romanienko, wówczas świeżo po rekordowym pobycie w przestrzeni kosmicznej przez 326 dni. Byli tu między innymi pewien amerykański senator, jeden z głównych dyrektorów japońskiego koncernu elektronicznego oraz Raul Castro, kubański minister obrony.

Witalij nie dba o sławę. Jest prosty i skromny, kocha prawdziwe życie, nie skażone przez cywilizację. W zeszłym roku po raz pierwszy w życiu znalazł się za granicą, w Tokio, aby wygłosić referat na kongresie ochrony środowiska. Doznał szoku. „Miałem w głowie taki zamęt, że dopiero po powrocie zdołałem odzyskać spokój” – wyznaje przyjaciel niedźwiedzi.

Pewnego dnia znaleźliśmy się w Dolinie Śmierci. W 1975 roku wulkanolodzy odkryli tu niesamowite cmentarzysko wszelkiego rodzaju zwierząt i ptaków. Wielkie pomory powodowane są przez panujące warunki klimatyczne. Zdarzają się bowiem bezwietrzne dni, kiedy ciśnienie atmosferyczne spada bardzo nisko i trujące wyziewy wulkaniczne nie mogą się wówczas rozproszyć w powietrzu, lecz ulegają kumulacji na małym obszarze.

Pod wieczór docieramy do kolejnego szczególnego miejsca: kaldery Uson. Jest to płaszczyzna o średnicy 12 kilometrów, powstała na skutek dwóch erupcji wulkanicznych, które przekształciły wierzchołek góry w nieckę pełną kipiących wód siarkowych, gorących źródeł, jeziorek bogatych w minerały, pumeks, ołów, cynk, rtęć, gdzie teren przypomina ciasto fermentujące pod wpływem drożdży.

Zmęczeni całodziennym marszem, decydujemy się na ciepłą kąpiel w warunkach naturalnych, w jeziorku, w którym woda ma temperaturę co najmniej 45°C. Nie kąpiemy się jednak tak długo, jak zamierzaliśmy, gdyż woda jest zbyt gorąca – osłabia i trudno w niej wytrzymać.

Piękne dni szybko minęły. Wracamy do cywilizacji. Z helikoptera możemy podziwiać rozciągający się pod nami w całej okazałości i majestacie Park Kronocki, zielone serce półwyspu. Lecimy niziutko, pod nami widać wielkie plamy lasów we wszystkich odcieniach zieleni, poprzecinane srebrzystymi wstęgami jeziorek, potoków, strumieni i rzek, które wypływają z załomów górskich, krzyżują się na zielonym tle, znikają w wąwozach. Gdzieniegdzie wiją się jęzory śniegu, rozłożone między strefą zieleni a niektórymi wulkanami. Patrzymy na nagie, jałowe stożki, na zastygłe strumienie lawy, która pochłonęła wszystko, co napotkała na swej drodze i zabarwiła stoki na żółto, na kolor ochry, na czarno, w zależności od rodzaju wyrzucanych w czasie erupcji minerałów. Lecimy nad kraterami, wpatrując się jak urzeczeni w wypełniające ich zagłębienia turkusowe jeziorka o wodzie pomarszczonej przez wiatr. Za dużo tych wrażeń, jak na jeden raz. Za dużo wrażeń – ledwie powstaną, już ulegają zatarciu przez inne, nowe, jeszcze bardziej nieoczekiwane.

Lądujemy na jedynym obszarze porośniętym trawą – wokół niego rozciąga się prawdziwa podzwrotnikowa dżungla, liście i trawy są wyższe ode mnie. Schodzimy środkiem zbocza ledwo widoczną ścieżką, po miękkim, zapadającym się gruncie, do spowitego zasłoną mgły strumienia, który właśnie w tym miejscu tworzy kaskadę spadającej z impetem wody. Dookoła unoszą się chmary komarów tak gęste, że prawie nic nie widzimy. Wygłodniałe, rzucają się na nas, gdy tylko wychodzimy z wody. Uprzedzano nas zresztą, że są w tych okolicach miejsca, gdzie na jeden hektar przypada kwintal komarów, ale nie chcieliśmy w to uwierzyć.

Tym, co w tych bezkresnych przestrzeniach najbardziej fascynuje, a jednocześnie przeraża, jest całkowity brak śladów ludzkiej obecności. Jak okiem sięgnąć, nie widać ani jednego domu, żadnej drogi ani przewodu elektrycznego, nic tylko lasy, góry i rzeki.