Okazuje się, że nawet mglista atmosfera, otulająca malownicze sampany na mitycznej Jangcy, Niebieskiej Rzece, kolebce chińskiej cywilizacji, którą podziwiałem na osiemnastowiecznym płótnie, może stać się impulsem do odbycia egzotycznej podróży. Kiedy nieco później przeczytałem w encyklopedii, że „przecina ona majestatyczny, niesłychanie malowniczy przełom, jeden z najpiękniejszych, najbardziej imponujących i najbardziej przytłaczających krajobrazów, jakie istnieją na naszej ziemi”, byłem już gotów do drogi. I dzisiaj tego nie żałuję.

W moich relacjach z odległych zakątków świata przewija się coraz częściej cień pesymizmu. Kilkanaście lat temu gorąco namawiałem czytelników i przyjaciół na odwiedzenie Birmy, potem życzliwie radziłem wycieczkę do Bhutanu, potem nie szczędziłem słów reklamy, aby przekonać do spędzenia urlopu w Angkorze, mieście świątyń i tajemnic, ukrytym w kambodżańskiej dżungli. Dziś z jeszcze większym zapałem, zupełnie bezinteresownym, chcę namówić na wyjazd do Chin. Właśnie do obejrzenia słynnych przełomów.

W pełni lata ląduję z trójką przyjaciół w przeludnionym Chongqing, dawnej stolicy Chin, liczącym dzisiaj 16 milionów mieszkańców. Lepka wilgoć osiąga rzadko spotykany poziom, do tego dochodzi powietrze zanieczyszczone ciężkimi metalami wydzielanymi przez środki transportu, elektrownie i liczne zakłady ciężkiego przemysłu. Miasto o typowej architekturze komunistycznego molocha sowieckiego, anonimowe bloki, wysypiska śmieci, wąskie uliczki, po których kręci się rzesza różnych oszustów.

Nie tracąc czasu krążymy po porcie rzecznym w poszukiwaniu typowej łodzi, budowanej od wieków według niezmiennych reguł. Ku memu zdziwieniu odkrywamy, że sampany są dla miejscowej ludności już tylko wspomnieniem. „Może spotkacie je jeszcze w delcie, niedaleko Szanghaju” – odpowiadają nasi rozmówcy.

Ktoś radzi pojechać do Wanxianu: „Rok temu właśnie tam widziałem żagiel na rzece”. Decyduję się na popłynięcie statkiem pasażerskim do tego miasta, ale już po drodze młody kapitan potwierdza, że jego zdaniem sampany zniknęły definitywnie z Jangcy. „Postęp techniczny jest niemiłosierny i prawdę mówiąc dobrze się stało, że ich już nie ma. Często przeszkadzały w żegludze”. W jego głosie nie ma ani cienia nostalgii za dawnym symbolem Chin.

Dla mnie jest to nieprzyjemny zawód, tym bardziej że spóźniłem się o rok, najwyżej dwa. Patrząc jednak realnie dochodzę do wniosku, że coraz częściej zdarza mi się przyjechać za późno, aby zdążyć udokumentować coś, co definitywnie uchodzi w przeszłość.

Nie poddajemy się. W poszukiwaniu łodzi odwiedzamy wioski i małe osiedla prowincji. Wreszcie w Santiansian natrafiamy na ślad sampana, który od pewnego czasu służy jako prom kursujący pomiędzy dwoma brzegami rzeki. Jego właściciel, Liang Xue, gotów jest wynająć nam swoją łódź za 300 dolarów dziennie, ale po krótkich targach godzi się na 30, czyli tyle, ile zarabia średnio robotnik chiński.

Rano, tuż po śniadaniu, na chwilę przed odpłynięciem, w domu naszego gospodarza pojawia się miejscowy sołtys i oświadcza, że nie możemy wyruszyć, dopóki nie będziemy mieli specjalnego zezwolenia władz prowincjonalnych.

Pierwszym statkiem odpływam do Fengjie, gdzie poprzez biuro burmistrza staram się o odpowiednią zgodę na naszą wyprawę. Sytuacja jest napięta, funkcjonariusz nigdy nie spotkał się z taką sytuacją i boi się pozwolić cudzoziemcom na swobodne poruszanie się po podległym mu terenie. Kiedy sprawa wydaje się już całkowicie przegrana, przychodzi mi myśl, aby pokazać burmistrzowi kilka moich reportaży przygodowych. Przedstawiam także legitymację członka Royal Geographical Society i, o dziwo, zmienia on zdanie.

Obfite letnie deszcze monsunowe podniosły o 30 metrów poziom wody w rzece, nurt jest bardzo rwący i często jego prędkość osiąga 10 węzłów. Żegluga jest trudna, ponieważ tu i ówdzie widoczne są wyrastające tuż nad poziom wody niebezpieczne, ostre skały. Nazwa Niebieska, nadana rzece przez Europejczyków nie ma nic wspólnego z Jangcy, która kolorem przypomina bardziej kawę z mlekiem. Na dzikim szarozielonym płaskowyżu rzadko można dostrzec ślady życia i aż trudno jest uwierzyć, że z dorzecza najdłuższej rzeki Azji, gdzie żyje około 420 milionów mieszkańców, więcej niż w całej Europie, pochodzi połowa produkcji rolnej Chin.

Zachwycamy się relaksowym charakterem podróży. Lekki, przyjemnie orzeźwiający wiaterek pozwala zapomnieć o istnej saunie, jaka panuje w pełni lata na lądzie. Temperatura wprawdzie utrzymuje się w pobliżu 30°C, ale bardzo wysoka wilgotność sprawia, że człowiek czuje się jak w parówce.

Nasza łódź o płaskim dnie i tradycyjnych kształtach nie ma miecza. Jej długość wynosi 9 metrów. Jest ona siostrą znacznie większej morskiej dżonki, chwalonej jeszcze przez Marco Polo i opiewanej przez Josepha Conrada za swoje doskonałe właściwości nawigacyjne. Po prostu jest w stanie płynąć bardzo ostro do wiatru. Pośrodku sampana znajduje się niska kabina, w której wygodnie mieści się cała nasza czwórka. Oczywiście łódź nie ma silnika i napędzana jest wyłącznie starym, połatanym żaglem usztywnionym charakterystycznymi równoległymi listwami dla zapewnienia jego płaskości i regulowanym za pomocą licznych szotów.

Przed zachodem słońca decydujemy się wpłynąć do wąskiej zatoczki, która zapewnia możliwość spokojnego przenocowania.

Zanim zdecydowaliśmy się na dojście do brzegu, prąd zniósł nas spory kawałek w dół rzeki. Przyszło wiec wykonać prace burłaków i ciągnąć nasz sampan w górę rzeki. Przejście jednego kilometra po kamienistym brzegu w żarze przesiąkniętym wilgocią wymaga wytężonego wysiłku. I jeśli wydaje się nam to nieludzką harówką, wyobrażam sobie, ile zdrowia kosztowało kulisów ciągnięcie całymi dniami, a nawet tygodniami ciężkich statków.

Oleg, mieszkający od czterech lat w Chinach, otrzymał z urzędu funkcję kucharza. Na kolację przygotowuje kurczaka z jarzynami i czubatą miskę ryżu. Naturalna herbata, tak jak się tu pije, bez cukru, jest sygnałem zakończenia uczty. Wkrótce zaszywamy się w śpiwory i – kto pod pokładem, kto na świeżym powietrzu – zasypiamy po emocjach długiego dnia.

Wiadomo było zawsze, że Jangcy wypływa z mało oznaczonego regionu Tybetu, ale dokładne miejsce jej narodzin było nieznane aż do 1976 roku, kiedy to naukowa ekspedycja zlokalizowała jej źródło na zboczach Góry Gelandendong, na wysokości 6.621 m n.p.m. Roztopione śniegi i lody tworzą strumienie, które dają początek wielkiej rzece. Według najświeższych obliczeń kartografów z Chińskiej Akademii Nauk, którzy wykorzystali zdjęcia satelitarne, długość Jangcy wynosi 6211 km, co sytuuje ją na trzecim miejscu na świecie, po Amazonce i Nilu. Posiada ona prawie 700 dopływów, tworzących dorzecze o powierzchni 2 milionów km2.

Życiodajna arteria Chin, jej główny szlak komunikacyjny, znana jest na całym świecie jako Jangcy – Niebieska Rzeka. Chińczycy zaś nazywają ją Chang Jiang – Długa Rzeka, albo prościej Jiang – Rzeka. Określenia Jangcy praktycznie nie znają. Z Chongqing do Szanghaju, to jest na odcinku żeglownym, długości prawie 3 tysięcy km, każdego roku przewozi się około 30 milionów osób, a ilość transportowanych towarów wywiera jeszcze większe wrażenie: 230 milionów ton.

Miejscami żegluga zaczyna być niebezpieczna. Nurt staje się niespokojny i jego prędkość wyraźnie wzrasta. Panorama zmienia się, w miejsce rozległych nizin pojawia się górzysty teren z nagimi szczytami.

Mający ponad 70 lat Liang Xue, marynarz słodkich wód, o wysuszonej przez słońce twarzy, z nieschodzącym z ust uśmiechem, całe życie spędził nad Jangcy. Pomimo starczo pochylonej figury jest w doskonałej formie fizycznej. Opowiada historię swojego życia i Oleg, student pekińskiego uniwersytetu, który dobrze zna język chiński, ma kłopoty z tłumaczeniem dialektu syczuańskiego. Xue spędził tutaj wszystkie swoje lata i o Jangcy mówi z głębokim respektem, a nawet wdzięcznością, ponieważ rzeka ta darowała mu życie, podczas gdy dla wielu innych okazała się mniej łaskawa.

W porannej mgle, która zaścieła rzekę, widać na stromych schodach armię tragarzy, którzy niczym mrówki z zacumowanego niedawno statku dźwigają na barkach zawieszone na kabłąkowatych drążkach ciężkie kosze.

Po głównej drodze wodnej Chin płyną w górę i spływają w dół niezliczone statki, barki, cysternowce i statki pasażerskie. Te ostatnie są z reguły starej daty, pokryte rdzą i wypełnione do granic możliwości. Od czasu do czasu pojawia się jednak prawdziwy klejnot przemysłu stoczniowego, komfortowe cudo z zagranicznymi turystami, którzy w ciągu dwudniowej żeglugi zachwycają się pięknem malowniczego krajobrazu.

Wszystko wskazuje na to, że nasz sampan jest ostatnim, który żegluje po wodach Niebieskiej Rzeki, nic więc dziwnego, że jeden ze statków pasażerskich zmienia swój kurs, aby pasażerom dać możliwość sfotografowania z bliska zjawy z dawnych czasów.

Nasza przygoda kończy się w Fengjie, mieście zawieszonym na wysokim brzegu, które w ten sposób stara się uchronić przed gwałtownymi przyborami wód i ich niszczycielską furią. Właśnie tutaj zaczynają się słynne przełęcze i stary Xue stanowczo odmawia kontynuowania podróży, uważając, że jest to przedsięwzięcie zbyt ryzykowne.

Przełęcze te ciągną się na długości ponad 200 km i najeżone są podwodnymi skałami leżącymi na małej głębokości. „Progi grzmią tam – mówi Xue tonem, w którym czuć pokorę wobec potęgi żywiołu – niczym galopujące dzikie konie”. A stare chińskie przysłowie powiada: „Przepłynąć tędy jest równie trudno, jak trafić do nieba”. Wszystko zależało od błyskawicznej reakcji sternika. Jedna chwila nieuwagi kosztowała nieraz życie. Co dziesiąty sampan w tym miejscu doznawał poważnych uszkodzeń, a co dwudziesty rozbijał się kompletnie.

Nie mniej ofiar było wśród burłaków, którzy zaprzężeni, niczym konie, holowali pod prąd statki załadowane kilkudziesięcioma tonami ładunku. Stu, dwustu, a nieraz i trzystu mężczyzn wykonywało katorżniczą pracę pomagając sobie pieśniami przejmującymi serce smutkiem niedoli.

Przychodzi mi na myśl niezwykle realistyczny obraz Ilji Riepina z 1873 roku, przedstawiający tuzin mężczyzn ciągnących stateczek w górę Wołgi. Na początku XIX wieku w Rosji zajmowało się tym rzemiosłem ponad pół miliona ludzi.

W Trzech Przełomach nie raz zdarzało się, że poskręcana z włókien bambusowych lina o długości 400 m zrywała się i nieludzki wysiłek wielu dni szedł na marne. Na słynnej „cesarskiej ścieżce” – wąskim przejściu wykutym w pionowych skałach – wystarczyło, żeby potknęła się jedna osoba, a spadając w przepaść pociągała za sobą całą brygadę towarzyszy połączonych ze sobą uprzężą. Jeśli wszystko układało się pomyślnie, pokonanie przełomów zajmowało około dwóch tygodni.

Na początku XX wieku pojawiły się parowce, ale nie od razu wyparły one armie kulisów, były zbyt słabe do pokonania wodnego żywiołu. Nasz Xue należał do ostatniej generacji burłaków pochodzących z Wuszanu, najsilniejszych i najbardziej doświadczonych. Ostatni raz przemierzał on „cesarska ścieżkę” w połowie lat pięćdziesiątych.

Historia pierwszych parowców związana jest z nazwiskiem Archibalda Little’go. W 1900 roku dokonał on wyczynu, w który nie wierzył żaden Chińczyk: Na pokładzie 150 tonowego stateczku z towarem i pasażerami pokonał trasę z Szanghaju do Chongqing w 73 dni. Trzy Przełomy zajęły mu trzy dni walki z siłami przyrody, tym razem już bez pomocy burłaków. Na Jangcy zawitała nowa epoka. Transport towarów w górę rzeki kosztował do tej pory fortunę, czyli tyle samo co przewóz tego samego ładunku z Chin do Londynu. Od tego dnia sytuacja zmieniła się radykalnie.

Burłacy nie zginęli całkowicie z pejzażu Jangcy. Zarabiają jeszcze dzisiaj na chleb w Szennongu leżącym w pobliżu niewielkiego dopływu Jangcy, na którym znajduje się miniatura Trzech Przełomów, miejsce udostępnione od 1985 roku zagranicznym turystom. Pracują dla agencji turystycznych, które przywożą swoich klientów, zapewniając im niebywałą atrakcję. Kilkudziesięciu bosych i skąpo odzianych mężczyzn ciągnie pod prąd duży sampan wypełniony pasażerami utrwalającymi tę niespotykaną scenę na zdjęciach i na filmach.

W 1995 roku wydarzył się tutaj tragiczny wypadek. Na jednym z kipiących progów burłakom zerwała się lina holownicza i łódź zniesiona silnym prądem roztrzaskała się na skałach. Zginęło wtedy 11 tajwańskich turystów.

Decydujemy się przebyć Trzy Przełomy na pokładzie luksusowego statku wycieczkowego „Princess Sheene”, jednej z trzech bliźniaczych jednostek zbudowanych w Niemczech siedem lat temu. Na tym statku, o długości 129 m, znajduje się 135 kabin i wszystkie wygody niezbędne do zaspokojenia wymagań najbardziej kapryśnych turystów. W 2000 roku odnotowano w Chinach prawie 50 milionów turystów i spora ich część zapoznała się z urokiem Jangcy.

Przy akompaniamencie statkowej syreny odbijamy od nadbrzeża. Trzy krótkie sygnały oznaczają, że statek cofa się, potem kiedy ruszamy do przodu rozlega się jeden długi, zapowiadający skręt w prawo, na środek rzeki, gdzie w chwilę później podwójny sygnał oznacza, że skręcamy w lewo, aby skierować dziób w stronę już dobrze widocznej przełęczy.

Na górnym pokładzie, służącym zwykle do opalania, zebrali się wszyscy pasażerowie z przygotowanymi kamerami i aparatami fotograficznymi. Atmosferę napięcia podnosi stewardessa, która z aktorską dykcją informuje przez głośnik, ze za 10 minut wpłyniemy między skalne ściany Przełomu Qutang, czyli Ryczącego. Na wodzie robi się nieco tłoczno. Trzy barki z węglem, zanurzone prawie całkowicie w wodzie, walczą z przeciwnym prądem. Nasza „Princess” wymija pokaźnej wielkości tankowiec, który dopiero co ustąpił drogi płynącemu w górę rzeki wysłużonemu statkowi pasażerskiemu, transportującemu tutejszych mieszkańców.

I oto romantyczny widok Qutang, otulonego delikatną złotawą poświatą, przydającą zjawiskowych uroków i nieuchwytnego czaru baśniowej atmosfery. Przypomina to typową chińską rycinę zainspirowaną krajobrazem Guilinu. Niczym naturalne wrota z wody wyrastają dwie pionowe, nagie ściany o wysokości kilkuset metrów i odległe od siebie o dobry rzut kamieniem. Są tak blisko, iż wydaje się, że można by je dotknąć wyciągniętą ręką. Wezbrane wody nie mieszczą się w wąskim gardle krępującym jej przepływ. Ciszę przerywa huk rozbijającego się o występy skalne gwałtownego nurtu. Nad rzeką zawisa obłok rozpylonej mgły wodnej. Bajkowy urok przyciąga oczy nie tylko turystów, ale przykuwa także uwagę załogi, przywykłej do częstego oglądania tego spektaklu natury. Ogromne kipiące wiry mielą żółtobrunatną wodę. Trudno powiedzieć, co wywiera większe wrażenie: skały wznoszące się do nieba, wytworzone 70 milionów lat temu, czy furia dzikiego żywiołu. Niewielu ludzi potrafi oglądać te obrazy bez poddania się uczuciom podziwu i zdumienia.

Nie zdążyłem nasycić wzroku, kiedy statek opuścił już najkrótszy z trzech, dziesięciokilometrowy kanion. Następuje chwila relaksu. Krajobraz zmienia się radykalnie, przed nami pojawia się odcinek spokojnej wody, która relaksuje na pół godziny.

Pokładowe radio zapowiada, że zbliżamy się do drugiego przełomu, zwanego Wuxia, czyli Czarownic. Tym razem sceneria nie jest tak efektowna i malownicza. Wąwóz nie posiada już tej romantycznej aury i nie jest tak imponujący jak poprzedni.

Jak często bywa w Chinach, tak i ta przełęcz, nad którą dominuje dwanaście szczytów, związana jest z legendą mówiącą o księżniczce Yao Ji, która pomogła legendarnemu cesarzowi Ju, zwanemu Wielkim, w przebijaniu ścian skalnych, by stworzyć kanał dla wód powodziowych z prowincji Syczuan. Dziś czuwa ona nad bezpieczeństwem marynarzy pokonujących zdradliwe wody. Mając odrobinę fantazji można ją rozpoznać w skale o kształcie przypominającym klęczącą postać otoczoną jedenastoma dziewicami, które jej nigdy nie opuściły. Legenda głosi, że wróży ona szczęście tym, którzy ją wypatrzą. Szybko mija 40 km drogi i następuje ponowna chwila odprężenia przed ostatnią już atrakcją.

Po kwadransie wpływamy w Przełęcz Xiling, czyli Cieni, składającą się z serii wąwozów o osobliwych nazwach: Przełęcz Końskiego Płuca, Byczej Wątroby, Księgi Sztuki Wojennej, Cennej Szpady. Prędkość prądu wzrasta do 10 węzłów, wydaje się, że statek zsuwa się z pochylni, tak wyraźny jest spadek rzeki. Na długości 225 km rzeka traci 143 m wysokości. Każda trawersata była podróżą niepewną i należała do przedsięwzięć poważnych i ryzykownych. W Przełęczy Pustej Łodzi, najbardziej niebezpiecznym miejscu, pełnym progów powstałych na skutek osuwających się skał, jeszcze pół wieku temu pasażerowie musieli opuszczać statek i przemierzać pieszo kilka kilometrów górskiej ścieżki. Na jednej trzeciej wysokości lewej ściany widać właśnie wyraźnie wykutą ścieżkę, po której poruszali się burłacy i pasażerowie. Jedna z amerykańskich turystek zamyka z przerażenia oczy i nie może się nadziwić, jak mogli przechodzić tamtędy ludzie.

„Pod nami 180 m wody” – oznajmia przewodniczka. Na świecie jest tylko kilka rzek tak głębokich. Po krótkiej chwili mówi już tylko o 35 m, a zaraz później o 15, i wcale się nie myli. Po prostu dno rzeki jest bardzo nieregularne. Wystarczy moment nieuwagi, aby rozpruć dno statku na jakiejś podwodnej skale. Co pewien czas, niczym przestroga dla kapitanów, pojawia się jakiś zardzewiały wrak wystający nad wodę. Xiling to najbardziej niebezpieczny akwen na całej długości Jangcy.

Powoli, jak na zwolnionym filmie, rozpływają się zapierające dech w piersiach widoki. Po 80 km wapienne urwiska zamieniają się stopniowo w płaską nizinę. Przed nami Yichang, kres wędrówki.

Tak jak zginęły z Jangcy sampany, tak wkrótce zginie z powierzchni ziemi ten nadzwyczajny spektakl natury, od wieków inspirujący poetów i artystów. Nie mogę pogodzić się z tym, że zniknie i następne pokolenia już nie będą mogły go podziwiać.

W 2009 roku zostanie oddana do użytku gigantyczna zapora o długości 2,2 km i wysokości 180 m ze sztucznym zbiornikiem rzecznym o długości 630 km, czyli tyle co odległość między Warszawą i Wiedniem. Spiętrzenie rzeki spowoduje wysiedlenie ponad miliona ludzi i zaleje 160 miast. Pod wodą znajdą się nie tylko Trzy Przełomy, ale i kilkaset bezcennych obiektów starożytnej kultury chińskiej. Ekolodzy protestują. Zapewniają, że to największe na świecie przedsięwzięcie hydrologiczne – będące triumfem socjalizmu i demonstracją potęgi Chin – doprowadzi do nieobliczalnych w skutkach zmian w środowisku naturalnym całego regionu. Władze Pekinu twierdzą, że inwestycja, która kosztować będzie ponad 40 miliardów dolarów, pozwoli ujarzmić rzekę, nazywaną przez Chińczyków „matką wszystkich powodzi”, i zapobiec ogromnym wylewom, które pochłonęły w XX wieku 300 tysięcy ofiar (tylko w 1954 roku zginęło 30 tysięcy osób, a ponad milion straciło dach nad głową; podczas powodzi w 1996 roku życie straciło 2700 ludzi, a straty obliczono na 7 miliardów dolarów) i spowodowały nieobliczalne straty materialne. Ponadto, co nie jest bez znaczenia – mówią przedstawiciele władzy – zapewni produkcję 18 tysięcy megawatów energii elektrycznej, co odpowiada 20 typowym elektrowniom atomowym. Możliwości transportowe rzeki wzrosną pięciokrotnie, a cena transportu spadnie o jedną trzecią. Statki dalekomorskie będą mogły dopływać aż do Chongqing.

Na razie Trzy Przełomy ofiarowują radość ich podziwiania, podobnie jak Wielki Mur Chiński, największa budowla w historii ludzkości i tzw. Terakotowa armia. Terakotowa armia to siedem tysięcy wojowników z gliny naturalnej wielkości, pochodzących z IV wieku p.n.e., odkopanych w 1974 roku w podziemnym grobowcu imperatora Qin Shi Huangdi, który po raz pierwszy zjednoczył Chiny. Za kilka lat przełomy można będzie podziwiać tylko na dokumentalnym filmie.