Głębokie rozczarowanie spotka każdego, kto próbuje szukać Indochin na mapie świata. Leżące miedzy Morzem Południowochińskim i Zatoką Syjamską kolonialne imperium francuskie, któremu zawdzięczamy mit egzotyki, swobód moralnych i błogiej egzystencji na łonie klimatu monsunowego, rozpłynęło się przed pół wiekiem niczym mydlana bańka i jego urzekająca aura zachowała się tylko na stronicach podręczników historycznych czy zakurzonych książek opiewających atmosferę minionych czasów.

Właśnie owa lektura oczarowała mnie na tyle, że podróż do tego odległego — zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym — zakątka świata stała się dla mnie wyzwaniem. Później bywałem tam wielokrotnie. Laos, Kambodża i Wietnam uwiodły mnie bez reszty swoją egzotyką, wspaniałą roślinnością, odmiennym klimatem, rozmaitością kultur, osobliwą urodą kobiet, wolniej płynącym czasem, a przede wszystkim odmienną cywilizacją, o której Rudyard Kipling napisał: „Wschód jest Wschodem, Zachód jest Zachodem i nigdy się nie spotkają”.

Nowe określenia geograficzne nigdy nie będą miały dla mnie uroku dawnych nazw: Siam, Cejlon, Sajgon, Rangun czy Kochinchina, których magia i tajemniczość jest w stanie pobudzić wyobraźnię niejednego człowieka.