Uczciwie przyznaję, że przez długie lata zaplątany byłem w sidła nałogu. W miarę upływu czasu uzależniałem się coraz bardziej, odczuwając za każdym razem większą potrzebę silniejszej dawki specyficznego narkotyku. A to wszystko za sprawą chorobliwej potrzeby silnych, pełnych emocji przeżyć nadających sens mojej egzystencji.

Ten niebezpieczny, nałogowo zażywany narkotyk nazywa się adrenaliną. Jej smak poznałem jeszcze na harcerskich obozach. Potem wybrałem się samotnie przez Ocean, następnie zapragnąłem przebyć w poprzek dziewiczą wyspę Borneo i dotrzeć na reniferowym zaprzęgiem do Bieguna zimna. Dalej byli nie skażeni cywilizacją prymitywni Janomami, enklawa prehistorii na Nowej Gwinei, gdzie jeszcze dziś odbywa się polowanie na głowy, wreszcie wyprawa która zlokalizowała rzeczywiste źródło Amazonki.

Za każdym razem poszukiwałem nowe wyzwania, stawiałem wyższe bariery, próbowałem zapewnić lepszą jakość i realizować cele, które inni uważali za przegrane. Nasz świat jednak się kurczy i powszednieje, zatem możliwości realizowania ambitnych pomysłów stają się bardziej ograniczone i mniej jest szans na dreszcz emocji i zastrzyk adrenaliny.

Eksplorator XXI wieku może skierować swoją uwagę na El Dorado, jeden z najbardziej intrygujących mitów w historii ludzkości. Nigdy nie stracił on na swojej aktualności i niczym tajemnicza wyspa skarbów od pięciu stuleci przykuwa uwagę całych pokoleń swoją nie odkrytą tajemnicą. Rozpala wyobraźnię i z nieodpartą siłą pobudza ludzkie namiętności swoim koktajlem eksplozyjnych składników jakim są niezgłębione sekrety, stosy złota, dramatyczne losy poszukiwaczy i romantyczna przygoda.

Wielu było śmiałków, którzy bezskutecznie próbowali rozwiązać tajemnicę Inków i zlokalizować ukryte w amazońskiej dżungli ciudad perdida, zaginione miasto Paititi utożsamiane z El Dorado. To tam „Synowie Słońca” ukryli swój legendarny skarb uchodząc przed Francisco Pizarro, który w maju 1532 roku z garstką 170 najemników opanował słynne imperium.

Sceptycy uważają, że ten temat jest fikcją, ale w czasie wędrówek po świecie przekonałem się, że nie można traktować mitów, jako oderwanej od rzeczywistości fikcji. Fakt ten musieli uznać wielokrotnie dumni naukowcy, traktując go na ogół lekceważąco. Troja, biblijne miasto Erech, wieża Babel przez całe wieki istniały tylko w mitycznych opowieściach. A jednak wielu naukowych autsajderów kierując się jedynie legendą, odniosło sukces. Schliemann zlokalizował gród Priama, Botta – Niniwę, Woolley miasto Ur wraz ze śladami „potopu”, zaś Robertowi Koldeweyowi udało się odsłonić fundamenty ogromnego zikkuratu. Miasta te wspominano długo po tym, jak zniknęły z powierzchni ziemi. Dopiero w pewnym momencie przestano wiedzieć, a zaczęto wierzyć, że istniały. W ten sposób realna rzeczywistość przetransformowała się w legendę.

Dla mnie mit El Dorado odżył po znalezieniu starożytnej, złotej tratewki wiernie odtwarzającej legendę o hombre dorado, pozłacanym człowieku. Każdego roku nad jeziorem Guatavita niedaleko Bogoty odbywały się rytualne ablucje. Kacyka z plemienia Czibczów rozbierano z szat, smarowano żywicą, poczym ciało pokrywano złotym proszkiem. Następnie wódz, niczym połyskująca złota statua, w towarzystwie świty odpływał na środek jeziora, gdzie kąpał się i wrzucał do wody, w ofierze bóstwom, cenne klejnoty.

Wiedziałem, że muszę ruszyć na poszukiwania. Przez kilka lat w Sewillijskim archiwum Nowego Świata wytrwale przekopywałem z zawodowymi łowcami skarbów stosy sprawozdań. Dokonaliśmy szczegółowego rekonesansu, tak helikopterem jak i pieszo, zebraliśmy wersje miejscowych Indian. Ale największym atutem, zapewniającym dużą dawkę optymizmu, okazał się sensacyjny XVI wieczny rękopis znaleziony w rzymskim archiwum jezuitów. Manuskrypt, uważany przez historyków za całkowicie wiarygodny, potwierdza istnienie Paititi. Prasa prześcigała się w domniemaniach. The Times pisał: „Rękopis jezuitów kluczem do El Dorado”, wtórował mu Corriere della Sera: „Odkryty szlak do złota El Dorado”. Zaś Discovery Channel News donosił: „Legendarne miasto El Dorado istnieje”.

I oto kieruję międzynarodową wyprawą, wspieraną przez rząd peruwiański i premiera Włoch Berlusconiego. Rwąca Choritiari stopniowo przechodzi w zaciemniony, głęboki wąwóz z wiszącymi oparami wilgoci. Idziemy po kolana w wodzie, wyszukując łatwiejszych przejść. Ślizgamy się na gładkich kamieniach formowanych w ciągu milionów lat przez nieustannie płynącą wodą, co chwilę potykamy się, zarabiając kolejne siniaki i otarcia. Jesteśmy nieustannie mokrzy, woda chlupocze w butach, pot spływa po plecach. Na dodatek rozszalała się burza z grzmotami. Kto nie widział tropikalnej ulewy, ten nie ma pojęcia, ile wody może spaść na ziemię w ciągu kilku minut. Ściana wody, grzmiący szum ulewy ogłusza. Dygoczemy z dokuczliwego chłodu. Lecz po chwili świeci już słońce, wszystko intensywnie paruje, a my znowu zaczynamy się pocić.

Kilkadziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych „zielonego piekła”, górskie ostępy wschodniego przedgórza Andów peruwiańskich i dorzecze, przez które się przedzieramy, ochrzczono imieniem Madonny, matki Boga – Madre de Dios. To przekorna nazwa, bo o tej niegościnnej krainie Bóg dawno chyba zapomniał. Dżungla pełna jest pułapek, chorób, dzikich zwierząt, groźnych insektów, lecz dobrze przygotowany podróżnik, wyposażony w odpowiedni sprzęt i obeznany z technikami survivalu, radzi sobie z zagrożeniami, jeśli umie rozpoznawać liany zawierające wodę pitną, wie, które z dzikich owoców nadają się do jedzenia, zna sposoby znalezienia odpowiedniego kierunku marszu, budowy schronienia czy rozpalania ognia z wilgotnego drewna.

Ten odcięty od świata region, nosi na mapie topograficznej napisy „Datos insuficientes” – brak danych i jest pełny śmiertelnych zasadzek. Trudno tu liczyć na pomoc, zakładając nawet, że takowa byłaby zmobilizowana. Wprawdzie dzięki telefonowi satelitarnemu mamy kontakt z całym światem, ale ile potrzeba by było czasu, aby ktoś zdołał do nas dotrzeć?

Ktoś natrafia na świeże ślady jaguara i od razu rośnie napięcie. Może jest prawdą, że – jak pisał von Humboldt – „niebezpieczeństwa wzbogacają poezję życia”, ale osobiście mogę poświadczyć, że maja w sobie coś, co niestety deprymuje prozę.

Nasza ekspedycja jest wyjątkowo liczna: kilkadziesiąt osób, w tym naukowcy, personel pomocniczy, tłumacz, dziennikarz, ekipa telewizyjna i filmowa. Filarem wyprawy jest 75 letni salezjanin, ojciec Juan Carlos Polentini, który już pół życia wytrwale tropi zagadkę Paititi. Gotowy do każdego poświęcenia Jan Jakub Kolski z operatorem Witkiem Chomińskim robią reportaż dla TVP, a Rosjanin Leo Krugłow kręci film dla Discovery Channel.

Jestem pełen uznania dla prof. Władimira Głazunowa, geofizyka z Uniwersytetu w Petersburgu, który musi cały czas dbać o swój ciężki i bardzo drogi przyrząd, nie tracąc przy tym nic ze skrupulatności i ścisłości myślenia. Jego georadar jest nieoceniony w badaniu podziemnym. Posiadamy także mapy satelitarne używane przez Pentagon. Właśnie najnowsze zdobycze nauki i techniki dają nam nieporównywalnie większe szanse powodzenia niż poprzednikom.

Po południu po raz pierwszy od kilku dni widzimy trochę błękitnego nieba. Rozbijamy obóz by nawiązać kontakt z Międzynarodową Stację Kosmiczną, z której kosmonauci Walery Korzun i Siergiej Trieszczew filmują i fotografują nasz rejon. Robią to w ramach eksperymentu zaplanowanego przez Rosyjską Akademię Nauk wspólnie z Rakietowo-kosmiczną korporacją „Energia”. Zdjęcia o perfekcyjnej ostrości, bo o rozdzielczości zaledwie 1 metra, pomogą wnieść wiele cennych informacji do naszych badań.

Po raz kolejny nie wiedzie się nam. Niebo zachmurza się i nie pozwala na wysłanie sygnałów dymnych, ułożonych w trójkąt, a dziś jest już ostatni dzień kiedy moglibyśmy być zauważeni. Od jutra stacja niestety pojawi się w strefie widzenia już po zachodzie słońca, zaś po tygodniu przeloty nastąpią o świcie.

Przy ognisku i w blasku księżyca snujemy opowieści o rzeszy poszukiwaczy, bohaterach epickich sag. Wieść niesie, że ostatni władca Inków Atahualpa, tuż przed swoją śmiercią, rzucił straszliwą anatemę, analogiczną do słynnej „klątwy faraonów”, która spadnie na każdego, kto pokusi się o bogactwo jego imperium. Pierwszym, który zapłacił wysoką cenę był Gonzalo Jimenez de Quesada. Jego wyprawa to długa seria nieszczęść, które spowodowały śmierć 250 Hiszpanów i prawie 1,5 tysięcy miejscowych tragarzy. W 1545 roku Philipp von Hutten, młodzian z arystokratycznej rodziny niemieckiej, przeżył trzy lata w ostępach dżungli, po czym został zamordowany przez Hiszpanów. Z powodu chorób, buntu i zasadzek Indian, w końcu XVI wieku nie powiodły się trzy ekspedycje niezmordowanego Antonia de Berrio. O Lope de Aquirre, samozwańczym królu Amazonii, najokrutniejszym z okrutnych, o którym anonimowy kronikarz napisał, że „był bardziej bestialski i dziki od wściekłego tygrysa”, Werner Herzog zrealizował film fabularny.

Ten, komu udało się umknąć śmierci podsycał jeszcze bardziej mit miasta pełnego niewyobrażalnych bogactw. W 1925 roku zaginął tajemniczo pułkownik Percy Fawcett, pierwowzór Indiany Jonesa. W bliższym nam czasie, bo ćwierć wieku temu przepadła bez wieści, niedaleko od miejsca, gdzie się teraz znajdujemy, ekspedycja francusko-amerykańska, kierowana przez Serge Debru. Można sądzić, że zostali zamordowani, podobnie jak i w 1997 roku Norweg Larsen Hafskjold, przez cieszących się złą sławą Huapakores.

Wczoraj właśnie natknęliśmy się na nich. Huapakores, znaczy „strażnicy złota”. Szacuje się, że jest ich nie więcej niż kilkadziesiąt rodzin, które unikają kontaktu z naszą cywilizacją. Pomimo uzbrojonej eskorty policyjnej, zapewnionej nam w Cuzco, przeżyliśmy chwile napięcia. Na znak przyjaznych zamiarów podarowaliśmy im maczetę, garnek i nóż. Kiedy zapytałem o Paititi, mężczyzna uśmiechnął się zagadkowo, ale nic nie odpowiedział.

Po trzech tygodniach przebijania się przez pierwotną selwę osiągamy mesetę, płaskowyż na którym z pewnością nie stanęła jeszcze stopa białego człowieka. Wszyscy są zelektryzowani odkryciem resztek budowli kamiennych i śladami kwadratowego jeziora, porośniętego o tej porze roku roślinnością, pod którym prawdopodobnie znajduje się labirynt pieczar i korytarzy wydrążonych przez podziemne strumienie. O tym właśnie często mówią źródła pisane i ustne tradycje. O tym rejonie jest też mowa w rękopisie jezuitów.

Ślady budownictwa są prawdopodobnie przedmieściem ostatniej stolicy Inków. Jesteśmy już niedaleko celu, ale na dalsze poszukiwania potrzeba jeszcze dużo czasu. Niestety, z bólem serca trzeba myśleć o odwrocie. Daje się we znaki krańcowe zmęczenie, długotrwała izolacja, choroby, deprywacja, stany emocjonalne i świadomość grożącego niebezpieczeństwa. Ponadto kończy się żywność. Muszę zdecydować się na przerwanie ekspedycji. Wierzymy, że Paititi to nie twór fantazji i jego znalezienie jest tylko kwestią niedługiego już czasu.

Najsłynniejszy mit Ameryki Południowej pozostanie jeszcze w strefie imaginacji. Chociaż wielu uważa, że to i lepiej, że Pałkiewicz nie znalazł jeszcze Paititi. Tym samym nie pozbawił ich złotych snów pobudzających wyobraźnię. Kiedy zawodzi codzienność, człowiek chętnie ucieka w świat marzeń, a gdyby zabrakło tajemnic, ten świat stałby się bardziej ubogi i człowiek instynktownie poczułby się rozczarowany.