Ceniony przeze mnie pisarz Jan Grzegorczyk, zdumiał się kiedy z zachwytem relacjonowałem mój pierwszy pobyt w Dubaju. Uniósł wysoko brwi i po chwili milczenia zapytał: – Jak może ostatni Mohikanin podróży w stylu dziewiętnastowiecznych odkrywców, człowiek, który uczył astronautów i komandosów strategii przetrwania w skrajnie surowych środowiskach, stanąć obok gawiedzi i gapić się z otwartą gębą na feerię Dubaju?

Drogi Janku, rzeczywiście celem moich podróży zawsze było poszukiwanie osobliwości ginących cywilizacji, niezwykłych zjawisk i mieszkańców krain odległych zarówno w sensie geograficznym jak i czasowym. Takie eksploracje wymagają kolosalnego wysiłku, a w życiu każdego człowieka przychodzi dzień, kiedy trzeba pogodzić się z aktem urodzenia. Pamiętasz, piosenkę „Niepokonani” zespołu Perfect: „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”? Młodszy ode mnie osiem lat Krzysztof Wielicki też nie miał wątpliwości: „Ja doskonale zdaję sprawę, że już więcej nie pójdę na szczyt. Ale to jednak jest narkotyk i mojego świata nie porzucę. Wykorzystam moje doświadczenie i wystąpię w roli szefa wyprawy”.

A ja zamieniam hamak i namiot na business class.

Co do Dubaju, to okazuje się, że nawet osoba, która tak jak ja potrzebuje w podróży mocnych bodźców emocjonalnych, w wakacyjnej destynacji, może oprócz ekshibicjonizmu i wyuzdanego luksusu docenić magię ludzkiego kunsztu. A tym samym popaść w zdumienie i zachwyt, czyli to, w czym tkwi sens przemierzania świata.

Czy to miasto to tylko synonim niewyobrażalnego bogactwa i rozmachu, shoppingu i luksusowych wakacji, megalomańskich ambicji szejka i najbardziej wymyślnych rozrywek? Czy to tylko kraj, w którym być Dubajczykiem oznacza należeć niemal do boskiej kasty? Nie. Dubaj, podobnie jak każda, nawet najbardziej fascynująca metropolia na świecie, ma też drugą stronę medalu. Powiedzmy – mroczną, kłopotliwą dla władz, której turyści nie zauważą. Tak jak kilka tysięcy lat temu faraonowie nadludzkim wysiłkiem pracy wielu tysięcy niewolników wznosili fantastyczne budowle, a w późniejszych epokach inni rządzący realizowali wielkie projekty architektoniczne należące dziś do światowego dziedzictwa, tak dzisiaj legiony Hindusów i Pakistańczyków, kosztem mizernych wynagrodzeń, budują na pustyni sięgający nieba Manhattan.

Wszyscy sądzą, że słynna majętność Dubaju pochodzi ze złóż ropy naftowej. To tylko stworzony mit. Rzeczywistym źródłem dochodu jest tutaj turystyka, sektor finansowy, transport lotniczy, ogromne inwestycje. Ale przede wszystkim stanowiąca podstawę gospodarki tego arabskiego kraju, najbardziej wyśrubowany rynek nieruchomości na świecie.

Nieliczni pozostają obojętni wobec kosmopolitycznego, pełnego sprzeczności Dubaju, intensywnie przykuwającego uwagę świata. Mój włoski wydawca Luigi Reverdito powiedział, że to miasto go przytłacza, chociaż innych pochłania bez reszty.

Dubaj, zapatrzony w przyszłość, w swoim szaleńczym poszukiwaniu coraz to bardziej ambitnych projektów spazmatycznie tropi ślady swojej niezbyt długiej historii, która pozwoliłaby w jakimś sensie legitymizować jego globalną rolę. Jednak w oczach wielu jawi się on jako przepełniony architekturą obraz, pozbawiony rdzennego społeczeństwa i kulturowych korzeni. Nie skrywa w sobie żadnej ukrytej siły, która wiązałaby jego mieszkańców, mówią niektórzy.

Ale nie wolno też zapominać, że to miasto o wielu definicjach: Miami Orientu, arabski Hongkong, Las Vegas Beduinów – ma tylko jedyną duszę. Niezaspokojoną. Mieniącą się złotym blaskiem.

W książce próbowałem obalić niektóre powszechne, nie zweryfikowane mity, rozwinięte w fałszywe stereotypy. To też z pewnością próba uchwycenia dubajskiego fenomenu.

Dlaczego tym razem Dubaj?

Zawsze podróżowałem aby żyć i żyłem – aby podróżować. Motorem tego nieustannego przemieszczania się była wrodzona dociekliwość i obsesyjny głód świata, które zapewniły mi kontakt z osobliwościami przyrody i odmiennymi kulturami. Żyłem na granicy snu i rzeczywistości, narażałem się na przeciwieństwa losu, choroby, trudy i niebezpieczeństwa, ale realizowałem młodzieńcze sny w świecie często jeszcze niezmienionym od jego zarania. Nie ukrywam, że powiodło mi się w życiu, bo ostatnim rzutem na taśmę zdążyłem poznać dziewicze krainy czy zagubione prymitywne plemiona tubylcze, które były w stanie zapewnić emocje znane Magellanowi, Marcowi Polo czy Beniowskiemu.

Kiedy słuchałem w salach muzeum Dubaju, w zakurzonym osiemnastowiecznym forcie Al-Fahidi, przewodnika w długiej białej dżalabie, inaczej diszdasz i chuście przytrzymanej na głowie dwoma sznurkowymi pierścieniami, który opowiadał historię miasta zrodzonego w niespełna pół wieku, uświadomiłem sobie, że dotarłem do końca podróżniczej epoki.

Dawny charakter podróżowania zaginął na moich oczach. Świat gwałtownie się zmienił i skurczył w jaskrawy sposób, a innowacje technologiczne i dynamiczna ekspansja Internetu zrewolucjonizowały filozofię tradycyjnie pojmowanej podróży. Procesy globalizacji prowadzące do unifikacji wzorów konsumpcyjnych i stylów życia, niszczą różnorodność kulturową i zabijają lokalne tożsamości. A wiadomo, że podróżnik, nie bacząc na niepewność i mordęgę, chciałby zaspokoić głód świata gdzieś tam na nieprzetartych szlakach, w konfrontacji z inną rzeczywistością, poszukując zanurzonego w czasie przeszłym autentyku. Także brytyjski pisarz Lawrence Osborne w „The Naked Tourist” zauważa, że peregrynacja zbladła i straciła sens. Twierdzi, że problem współczesnego globtrotera polega na tym, że nie wie, gdzie jechać, bo wszystko stało się bezlitośnie jednakowe.

Jesteśmy świadkami „śmierci podróży”, której miejsce zajęła wszechobecna turystyka, a biorąc pod uwagę jej konsumpcyjny charakter, właściwiej byłoby ją nazwać już nawet postturystyką.

Tkwiąca w jej szponach planeta stała się jednym gigantycznym kurortem, „globalną wioską”, gdziekolwiek człowiek się nie ruszy = w gardle pozostaje gorycz. Powszechny przemysł turystyczny przekształcił egzotyczne tradycje w komercyjny folklor, stworzył z naszej Planety park rozrywki, jedną zunifikowaną cepelię, skazując nas na poruszanie się w granicach tej tragicznej imitacji. Ktoś powiedział, że turystyka przypomina stoisko fast foodu: krótką wizytę w lokalu, gdzie spożywa się serwowane na poczekaniu pseudo pożywienie. Przeróżne burgery, pizze, kebaby, hot dogi powodują, że brakuje dziś magii egzotyki, wszędzie na świecie czujemy się jak w rodzinnym domu.

Działania marketingowe sprawiają, że zwiedzamy nie to, co by nas interesowało, a jedynie narzucone przez plan i społeczne wymogi zabytki czy osobliwości przyrody. Bogactwo lokalnej kultury redukuje się do stereotypów. Brak miejsca na kontakt z tubylczą ludnością, na rzeczywiste poznanie kraju. Przybysz trafia w ręce zawodowców od turystyki, którzy prowadzą go po uproszczonym „świecie”, folklorystycznym skansenie, zapewniającym iluzję realiów. Aby nie narazić go na jakiekolwiek ryzyko czy rozczarowanie, izolują go od lokalnej społeczności, tworząc eksterytorialny, sterylny kokon – enklawę usług turystycznych, spektakli, eleganckich hoteli, rajskich plaż i kuchni dostosowanej do zachodnich gustów.

Nie bez żalu stwierdzam, że ekscytujący świat, do którego dotarłem, nielegalnie pokonując druty kolczaste żelaznej kurtyny, i w którym potem żyłem jako wieczny nomada, już nie istnieje. Henry Miller, autor książki „Zwrotnik Raka”, twierdził, że większy sens ma odkrycie jakiejś świątyni, o której nikt nie słyszał, niż zwiedzanie wśród kłębiących się tłumów Kaplicy Sykstyńskiej. Dzisiaj już takich świątyń nie uraczysz.

Nie najlepiej poczułem się w nowych realiach, które pochwyciły mnie w pułapkę. Pułapkę, która miała drugie dno, bo uświadomiłem sobie, że muszę pogodzić się z tym, że mam przecież 72 lata, dawno wszedłem w ostatnią ćwiartkę i nie mogę tracić czasu na rzeczy bezużyteczne. Nieoczekiwanie znalazłem się u kresu mojej wędrówki. Kilka lat temu ledwie co wytrzymałem trudy przeprawy przez chińską pustynię Taklamakan. To już wtedy dopadły mnie myśli, że to już ostatni raz.

To, co było moją profesją i podstawą egzystencji, eksploracja odległego świata, ekstremalne szkolenia survivalowe w uciążliwych warunkach klimatycznych, to wszystko pozostało już za mną. Już nie gonię do przodu jak niegdyś. Dziesięć lat temu Reinhold Messner wyznał mi, że skończył sześćdziesiątkę i powoli będzie składać broń. „Nie mam już tej samej siły, sprawności i wytrzymałości. Chcę tylko zaliczyć jeszcze Gobi” – powiedział przed wyjazdem do Mongolii. Jestem od niego starszy o dwa lata, ale jeszcze wtedy takie myśli mnie nie nawiedzały.

Dziś jestem świadom, że przekroczyłem konradowską „smugę cienia”, symboliczną granicę, poza którą niewiele jest już miejsca na kuszące perspektywy. Niedawno doznałem wstrząsu, bo młoda dziewczyna chciała ustąpić mi miejsca w tramwaju. Coś podobnego przeżyłem mając 30 lat, kiedy w dyskotece jakaś nastolatka zwróciła się do mnie na „pan”. Droga stała się krótsza, kartki z kalendarza spadają coraz szybciej, nie ma już nadziei na młodzieńcze plany i zamierzenia. I ile by nie było satysfakcji w życiu, to jednak niedosyt pozostaje.

Pieprzona metryka urodzenia! Ten rozrachunek z przeszłością nie należy do łatwych, ani przyjemnych. Jednak z fizjologią nikt jeszcze nie wygrał, nie można przeskoczyć odwiecznych praw natury. Staram się trzeźwo spojrzeć na materialną rzeczywistość, chociaż uświadamiam, że trudno jest zaakceptować fakt przemijania. Melancholia i nostalgia, przesiąknięte naturalnym pesymizmem przerastają mnie. Usiłuję pozbyć się głębokiej goryczy, resentymentów i lęków. Tego wzbierającego, druzgocącego ciężaru, że wielu rzeczy nie będę mógł już więcej robić. Zmuszam się do racjonalnego myślenia, wiem, że muszę teraz ustawić ster na zupełnie inny kurs, daleki od stawianej sobie zawsze wysoko poprzeczki, ale przynajmniej na taki aby emocje nie straciły swojej barwy.

Czuję się w obowiązku podziękować Panu Bogu za bezcenny prezent – arcyciekawe życie. Uważam się za osobę nad wyraz uprzywilejowaną, właśnie ze względu na jego jakość. Jestem spełniony, bo zawsze robiłem dokładnie to, co sprawiało mi przyjemność. Niczego nie dostałem w „spadku”, sam byłem menadżerem własnego sukcesu, sam ustalałem scenariusz mojego życia, zrodzony z wyobraźni rozwiniętej w dzieciństwie w wyniku lektury pasjonujących książek podróżniczych.

Z jednej strony, psuje mi się jakość życia, ale liczę, że przynajmniej uda mi się teraz znaleźć właściwą równowagę między życiem zawodowym i rodzinnym. Szansa na radykalne zmiany pojawiła się 6 listopada 2014 roku, kiedy w moim żoliborskim mieszkaniu natknąłem się niespodzianie na ogromny bukiet kwiatów. Na wizytówce odczytałem: „Dla siebie samej z szacunkiem. Linda”. I nagle mnie olśniło! Trzydziesta ósma rocznica naszego ślubu. Rzadko, a właściwie bardzo rzadko pamiętałem o tej dacie, bo albo byłem gdzieś daleko, albo po prostu o tym zapomniałem.

Te kwiaty wzruszyły mnie na wskroś. Dotarło do mnie, że powinienem przynajmniej w jakimś stopniu spłacić dług moralny. Egoistyczna realizacja moich wypraw zwykle odbywała się kosztem rodziny. Rzadko wyjeżdżaliśmy razem. Na dobrą sprawę, chyba nigdy nie byliśmy na prawdziwych, wspólnych wakacjach. Zdarzało się, że Linda wypominała mi, że nawet nie odbyliśmy podróży poślubnej, bo byłem zajęty jakimś projektem eksploracyjnym. Nasze nieliczne eskapady ograniczały się zwykle do krótkiego pobytu w Istambule, Paryżu, Madrycie czy nawet w Buenos Aires. I nawet wtedy rzadko przebywaliśmy razem, bo ją interesowały muzea, za którymi ja nieszczególnie przepadam.

Linda jest malarką, ma artystyczną duszę, jest wrażliwa i ceni piękno, co zresztą odbija się w jej twórczości. Zawsze potrafiła wyróżnić obraz lub rzeźbę zasługującą na miano prawdziwego dzieła sztuki. Jej dobry smak uwidacznia się przy wyborze ubrania, biżuterii czy w opisie otoczenia. No i jest kreatywna. Kiedyś pracowała na zamówienie firmy złotniczej w Vicenzy, jej złoty pas wysadzany drogocennymi kamieniami trafił do Jacqueline Kennedy. Chłonie wszystko, co gustowne, ale też i to, co leży na styku luksusu. Przy tym wszystkim jest stuprocentową kobietą dbającą o swój wizerunek, elegancką i piękną, tak fizycznie, jak i duchowo.