Od pewnego czasu nosiłem się z planem pokonania wyspy Borneo, od brzegu do brzegu: 2.500 kilometrów wzdłuż równika, przez niebezpieczny, podkopujący siły życiowe las tropikalny. Poruszanie się w dżungli, we wszechobecnym mroku ograniczającym widoczność, jest powolne i wyczerpujące.
Niespodziewanie zakwalifikowałem się do wyjazdu na kolejną edycję Camel Trophy 85, właśnie na Borneo, terytorium legendarnych łowców głów. I tak, na rok przed pieszą wyprawą, znalazłem się tutaj w Land Rover 90. Organizatorzy przedobrzyli z wyborem trasy z Balikpapan do Samarindy i z zaplanowanych 1.000 kilometrów przez 12 dni przejechaliśmy mniej niż połowę. Jednodniowy rekord wynosił 800 metrów! W niektóre dni pokonywaliśmy po kilka kilometrów. Dawały się we znaki deszcze, rwące rzeki, gęsta roślinność, głębokie wąwozy i wysoka temperatura połączona z niemal 100 procentową wilgotnością. Niektórzy walczyli z infekcjami, inni z dyzenterią. Do mało przyjemnych zaliczały się przeprawy przez błotniste tereny, gdzie atakowały nas niezliczone ilości krwiożerczych pijawek.
Wyjątkowy rajd w ekstremalnych warunkach, prawdziwy „top” przygody i ryzyka, zapewnia adrenalinę i wymaga ducha zespołowego oraz solidarności. Ale na Borneo przytrafiła się mało sympatyczna historia. Włoskiej załodze konkurenci podmienili w nocy dwa niesprawne koła, co organizatorzy starali się zatuszować, aby nie zepsuć wizerunku zawodów. Po tygodniu, w połowie drogi 16 załóg z 8 krajów utknęło w martwym punkcie, kończyła się droga nad wielką rzeką. Niemiecki komandor rajdu miał w zanadrzu plan B. Kiedy napięcie, sprawnie wykorzystywane przez operatorów filmowych, sięgało zenitu, przyszła wiadomość, że Camel Trophy skorzysta z pomocy technicznej. Konwój został przerzucony na drugi brzeg rzeki z pomocą dużych helikopterów Sicorsky, które kilka dni wcześniej podrzuciły nam świeżą żywność i zimne piwo.
Supermani mogli jechać dalej.