Zimą 1989 r po raz pierwszy władze Związku Radzieckiego udzieliły zgody na zorganizowanie „zachodniej” ekspedycji w głębokiej Syberii. Sześciu instruktorów Szkoły Przetrwania Jacka Pałkiewicza przebyło w ciągu miesiąca 1.300 km na zaprzęgach reniferowych z Jakucka do Ojmiakonu.

Ta mała osada uważana jest za Biegun Zimna, ponieważ zanotowano tu najniższą temperaturę (-72°C) na świecie, gdzie na stałe żyje człowiek.

Czuję się jak sparaliżowany. Jeszcze przed chwilą zachwycałem się urokiem tej dziewiczej ziemi i raptem, zupełnie nieoczekiwanie, wpadam w śmiertelną pułapkę. Lód na rzece załamuje się i reniferowy zaprzęg zagłębia się w lodowatej wodzie; wszystko to przy temperaturze przynajmniej -50 stopni. „Jeśli stracisz głowę lub poddasz się i nie wyrwiesz się z kleszczy lodu, nie wrócisz już nigdy do domu” – przestrzegano mnie niedawno w Jakucku.

I oto słynna naledź, zasadzka syberyjskich rzek. Niektóre renifery wierzgają gwałtownie kopytami, próbują wydostać się na lód, który oczywiście łamie się od razu pod ich ciężarem. Inne, przerażone sytuacją, kapitulują, zdając się na łaskę sił wyższych. Po chwili wokół zapada głucha cisza, nasze życie zależy tylko i wyłącznie od tempa pracy. Jak najszybciej musimy wytaszczyć cały konwój na brzeg. Nie myślę nawet, ile mamy czasu, by uchronić się przed hipotermią, niebezpiecznym dla życia obniżeniem się temperatury ciała. Jedynie, co pulsuje w głowie, to działać szybko, jak najszybciej, nie stracić ani jednej sekundy.

Jesteśmy we czwórkę w wodzie, trzej pozostali porzucili swoje sanie w bezpiecznej odległości i biegną już na pomoc. Musimy ratować dwadzieścia reniferów połączonych ze sobą całym systemem uprzęży. Brodząc po kolana w kaszy lodowej wyzwalamy zwierzęta, a potem musimy użyć wszystkich sił, żeby wydostać nasze pojazdy, które w międzyczasie lód skuwa w swoich okowach. Trwa morderczy wyścig z czasem i walka ze zmęczeniem. Nie czujemy rąk ani nóg, walonki na nogach przypominają raczej dwa bloki lodu.

Kiedy dramatyczne zmagania dobiegają końca, na brzegu pali się trzaskające ognisko przygotowane przez Andrieja, jednego z dwóch „kajurów”, pasterzy odpowiedzialnych za zwierzęta. Przypominam moim kolegom, aby nie zbliżali się zbytnio do ognia, w takiej sytuacji bowiem wskazane jest stopniowe ogrzewanie organizmu. Potrzeba trochę czasu, aby rozpakować bagaże i dobrać się do suchych skarpet i drugiej pary butów. Gorąca herbata rozgrzewa nas całkowicie.

Graziano rzadko pali, ale tym razem dołącza się do Sławy i Nicoli, by tym sposobem uspokoić swoje nerwy wystawione na ciężką próbę. Ostatnią czynnością wieczoru jest rozbijanie lodu, którym pokryły się w wodzie wszystkie sanie. Nasze pojazdy na płozach są bardzo lekkie i proste w konstrukcji, gdzie tradycyjnie nie używa się gwoździ, a do łączenia elementów służy tylko skórzany rzemień.

Niewiarygodne, ale nikt z nas nie odniósł szwanku. Jeszcze w Jakucku uzgodniliśmy z Andriejem, że w wypadku skrajnej konieczności zabijemy renifera, aby w ciepłych wnętrznościach rozprutego brzucha ogrzać odmrożone kończyny.

W klimacie arktycznym najważniejsze jest obuwie, stopy bowiem są najbardziej narażone na zimno. Tak więc na nogach mamy „torboza”, długie, podwójne botki z reniferowej skóry, między które wkładamy ocieplającą wyściółkę z włosia. Na ciepłą bieliznę zakładamy dwa grube swetry, a na nie szubę z futra włosiem na zewnątrz. „Uluk”, spodnie, są także z silnie wygarbowanej skóry. Głowę ochrania wełniana czapka i podwójny kaptur z futrem z obu stron. Często zakładamy też kominiarki, które chronią nos i policzki, gdzie z powodu niskiej temperatury skóra jest gorzej ukrwiona i dlatego szczególnie narażona na odmrożenia. Są one jednak niewygodne, ponieważ wydychane powietrze tworzy kulę lodową, która chłodzi twarz. Na ręce zakładamy wełniane rękawice, a na nie futrzane, z jednym palcem. Szeroki szal zabezpiecza szyję i znaczną część twarzy.

Syberia nie okazuje cienia przyjaźni tym, którzy mają odwagę stawić jej czoło. Niebezpieczeństwa czyhają tutaj z każdej strony. Największym z nich są oczywiście odmrożenia. Czy wystarczy mojego instynktu i doświadczenia, aby wyżyć na łonie tej niegościnnej dla człowieka przyrody, gdzieś daleko na granicy świata? Przytłacza mnie ciężar odpowiedzialności za moich towarzyszy. Po surowej selekcji z Włoch przyjechali tu ze mną Nicola Cerfoglio, Roberto Lorenzani i Graziano Piccinini, potem do grupy dołączył Igor Michałow i Sława Byczkowski. Na miejscu, w Jakucku, nasz zespół powiększył się o dwóch „kajurów”, Dimę i Andrieja. Wszyscy są pełni entuzjazmu, zdecydowani, mają spore doświadczenie w trudnych ekspedycjach i są zespoleni jedyną motywacją, niezbędną do osiągnięcia sukcesu: dotrzeć do celu.

Celem wyprawy, na organizację której poświęciłem ponad rok, jest dotarcie do Ojmiakonu, uznawanego za Biegun Zimna, ponieważ panują tam najniższe temperatury, w jakich na stałe żyją ludzie. Lata temu zanotowano tam 71 stopni. Mamy do pokonania 1300 kilometrów tajgi i tundry, dziewiczej ziemi, gdzie łatwiej jest spotkać wilka i niedźwiedzia niż istotę ludzką. Wokół nas tylko śniegi i bezkresny horyzont, gdzie wzrok nie znajduje żadnego punktu odniesienia. Jesteśmy odizolowani od wszystkiego i wszystkich i zdajemy sobie doskonale sprawę, że nasz los zależy tylko od nas samych. Syberia, ziemia przeklęta, porzucona przez Boga, nie jest miejscem dla maminsynków.

Nie będzie to impreza łatwa, powtarzałem często przed wyjazdem moim towarzyszom podróży, znacznie trudniejsza niż możecie to sobie wyobrazić. Podobnie jak zimno, o którym nie można mieć pojęcia mieszkając w Europie. Wypoczynek nie zrównoważy nigdy zmęczenia, jedzenie będzie monotonne, a niewygody, trudności i niebezpieczeństwa będą naszym chlebem powszednim.

Tak jak w każdej ważnej ekspedycji, również i tym razem starałem się ograniczyć do minimum nieprzewidziane sytuacje. Oczywiście nikt nie jest w stanie ustrzec się przed niespodziankami spowodowanymi złymi warunkami klimatycznymi, chorobą czy innymi wyższymi siłami. Ryzyko można jednak zmniejszyć, jeśli się ma oczy szeroko otwarte, jest się dobrze przygotowanym, zdoła zachować dyscyplinę i samokontrolę.

Te rozległe zauralskie obszary od zawsze podniecały moją wyobraźnię. Jednakże granice imperium rosyjskiego były dla mnie zawsze zamknięte i po raz pierwszy zetknąłem się z tym krajem dopiero w 1987 roku. W dwa lata później realizuję marzenie mojego życia. Jeszcze nie tak dawno w krainę „więzienia bez krat” jechało się z biletem w jedną stronę, dziś na szczęście podróżuje się na innych zasadach. Nasza ekspedycja nigdy nie mogła by być zrealizowana, gdyby nie pomoc Jury Sienkiewicza. Uczestnik dwóch rejsów Heyerdahla na „Ra” i „Tygrysie”, prowadzi od wielu lat w telewizji popularny program przygodowy „Klub podróżników”. Dzięki jego interwencji udało się przekonać kilku ludzi odpowiadających za bezpieczeństwo państwa, że czwórka cudzoziemców nie jest agentami wywiadu i że ich zagłębienie się w serce Syberii nie przyniesie nikomu żadnego zagrożenia.

Liczymy, że odległość, która dzieli Jakuck od Ojmiakonu, pokonamy w pięć tygodni. Kilka dni temu opuściliśmy osadę Topolinnoje i już do samej mety, to jest przez przynajmniej 600 kilometrów, nie napotkamy po drodze żadnego siedliska ludzkiego.

Każdego dnia pokonujemy średnio około pięćdziesięciu kilometrów i dobrze jest, jeśli można jechać zamarzniętym korytem rzeki, unika się bowiem wtedy nieustannych wstrząsów po nierównym zlodowaciałym terenie. Są chwile, w których wydaje się, że czysta powierzchnia lodu zamieniła się w otwartą, bez ścian, salę balową, na której niczym stepowanie roznosi się rytmiczny stukot reniferowych kopyt. „Tancerze” ślizgają się na rozłożonych nogach, próbują zachować równowagę, znaleźć jakieś oparcie, by móc kontynuować swój bieg.

W konwoju, rozdzielonym na dwie grupy, każda para reniferów jest przywiązana krótkimi linkami do sań jadących przed nimi, co zmusza wszystkie zwierzęta do zachowania tego samego rytmu. Jeśli któreś z nich zwalnia, zostaje gwałtownie szarpnięte przez sanie znajdujące się w przodzie. Taki tasiemcowy zaprzęg ułatwia bardzo jazdę, wszyscy bowiem trzymają się przetartych już kolein. Co jakiś czas któryś z reniferów potyka się i upada i jeśli nie zdąży się szybko podnieść, jest wleczony za szyję, dopóki wiadomość, przekazywana przez wiele ust, nie dotrze do pierwszego powożącego. Po każdym zatrzymaniu się są kłopoty z ruszeniem na śliskiej powierzchni. Zsiadamy, aby ułatwić start i dopiero, kiedy orszak nabiera szybkości, wskakujemy na pojazdy.

Na szczęście posiadamy doskonałą garderobę przygotowaną przez jakucki Instytut Doświadczalny. Odzież jest dokładnie taka, jakiej używa ludność tubylcza, to znaczy ze skóry renifera. Sierść tego zwierzęcia, wypełniona powietrzem, jest najlepszym materiałem, ponieważ ma doskonałe właściwości izolacyjne.

Wypoczęte renifery ruszają żywym biegiem.

Pomimo odpowiedniej odzieży już po kilku godzinach drogi pojawiają się pierwsze oznaki chłodu, później zimna. Na szczęście w tym rejonie Syberii powietrze jest bardzo suche i dlatego znacznie łatwiej człowiek znosi te temperatury. Ponadto pogoda jest zwykle bezwietrzna, ale z pojawieniem się pierwszego podmuchu tysiące igieł kłują każdy odkryty centymetr kwadratowy skóry. Przy temperaturze -50 stopni i średnio silnym wietrze, rzędu 12 metrów na sekundę, uczucie zimna na odkrytym ciele odpowiada nieprawdopodobnie niskiej temperaturze -90 stopni. Z upływem godzin coraz częściej zatrzymujemy się skostniali, z uczuciem drętwienia palców, zmniejszonym czuciem, aby potruchtać, pobić się rękami aż do chwili, gdy obieg krwi powróci do normy i rozgrzeją się nogi i ręce. Jest to również odpowiednia chwila, aby wypić kilka łyków gorącej herbaty, zapalić papierosa czy zrobić siusiu.

Jak zwykle, zatrzymujemy się około godziny 18, kiedy ostatnie promienie bladego słońca chowają się za wzgórzem. Przygotowanie obozowiska zajmuje codziennie dwie godziny i wymaga od nas, mocno już strudzonych całodniową drogą, dużo wysiłku i samozaparcia. Nicola, którego dobry humor nie opuszcza nawet w trudnych chwilach, zauważył któregoś dnia, że nawet katorżnicy, zsyłani na ciężkie roboty w Syberii, mieli z pewnością lżejsze życie. Zaczynamy od oczyszczenia ze zlodowaciałego śniegu placu, na którym rozbijemy namiot o powierzchni 4×4 metry. Dzisiaj Sława wyszykuje lekkie żerdzie na budowę szkieletu. Potrzeba ich jedenaście, aby bez użycia jakichkolwiek linek, postawić tradycyjny namiot hodowców reniferów.

Igor znalazł suche drzewo o sczerniałej korze, i po zrąbaniu ciągnie je do obozu. Tylko takie nadaje się do palenia, drewno świeże nie daje ciepła, wydziela natomiast dużo dymu. Nicola i Graziano ścinają natomiast piłą pięć zdrowych drzewek, tną je potem na czterdzieści osiem kawałków, które podwiesza do szyi naszych zwierząt. Tak zwane kalatuszki plączą im się między kolanami uniemożliwiając zbyt szybkie poruszanie się. W ten sposób mamy gwarancję, że zwolnione na całą noc dla poszukiwania porostów i mchów pod warstwą śniegu, nie oddalą się zbytnio od bazy. Niestety każdego wieczoru trzeba przygotowywać nowe kalatuszki, nie ma bowiem sensu wozić cały dzień ze sobą zbytecznego balastu.

Roberto ze swoim nieodłącznym „Randalem”, wielkim nożem survivalovym, który nabył za prawie tysiąc dolarów tuż przed wyjazdem na tę wyprawę, rozbija blok lodowy. Za chwilę wiadro wypełnione drobnymi kawałkami znajdzie się nad ogniem, a otrzymana woda posłuży do różnych celów. Ja zajmuję się zbieraniem „wietek”, gałęzi modrzewia, którymi muszę zasłać całą podłogę dla izolacji naszego posłania. Wracam chyba już setny raz z naręczami gałęzi przekonany, że tym razem już ich wystarczy, ale i tym razem zebrana ilość jeszcze mnie nie zadowala. Wiem już z doświadczenia, że grubsza warstwa zapewnia nie tylko większy komfort spania, ale przede wszystkim bardziej chroni przed zimnem emanującym ze skutej jak beton ziemi, które każdy metr sześcienny zawiera 350 kilogramów lodu.

Dwójka ochotników tnie piłą zamrożone mięso renifera, potem nacina pajdy skamieniałego chleba. Ja ścinam ostrym jak brzytwa nożem cienkie plasterki nelmy, olbrzymiej trzynastokilogramowej ryby i doprawiam je solą i pieprzem. Surowa „stroganina”, jedno z podstawowych dań syberyjskich, jest naszą codzienną zakąską, którą lubi nawet kapryśny w sprawach kulinarnych Graziano. Ku dużemu zdziwieniu Diny nie przejawiamy natomiast zbytniego zachwytu dla stroganiny z wątroby. Nawet ja, który żywiłem się często takimi egzotycznymi potrawami, jak mięso krokodyla, psa, mrówki, nie przepadam za tymi czerwonymi kostkami, które rozpływają się nieprzyjemnie w ustach niczym czekolada, ale nie mają szczególnego smaku. Wreszcie w namiocie rozchodzi się przyjemny zapach kuchni domowej. Mięso renifera, który żyje na otwartej przestrzeni i żywi się aromatycznymi porostami i ziołami, jest smaczne nie mówiąc już o tym, że daje nam solidny zastrzyk kalorii. Popijamy rosołem, który w każdych innych warunkach wywołałby odruch odrazy, ponieważ jest zaprószony włosiem futer, mchem, gałązkami i Bóg wie czym jeszcze innym.

Sława mruczy spomiędzy gęstego zarostu: Brr, jak zimno! Liczy chyba na to, że mnie wzruszy i dostanie dodatkową porcję spirytusu, który od czasu do czasu wydzielam w mikrodawkach, czyli w pojemniczku po błonie fotograficznej Kodaka, dla poprawienia samopoczucia. Mówię Sławie, że wbrew ogólnemu poglądowi alkohol zwiększa zagrożenie dla życia w arktycznym środowisku. Początkowo wyraźnie rozgrzewa, ale potem powoduje rozszerzenie naczyń krwionośnych skóry i tym samym szybszą utratę ciepła, a co za tym idzie zwiększa oczywiście zagrożenie hipotermią. Zdaniem specjalistów alkohol w jakimś stopniu działa także korzystnie zwiększając skórny przepływ krwi, co w efekcie zmniejsza ryzyko odmrożenia.

Po solidnej kolacji układamy się do snu. Na wietkach leżą już duże skóry renifera i na nich rozkładamy nasze futrzane śpiwory. Przebieramy się jeszcze w drugą odzież i po krótkim czasie, spokojny, długi oddech świadczy o tym, że moi przyjaciele zapadli już w głęboki sen. Ja, jak zwykle, muszę poświęcić nieco czasu na spisanie notatek.

Kiedy otwieram oczy jest już godzina 7, a wydaje mi się, że dopiero co zasnąłem. Niewiarygodne! Termometr wiszący nade mną wskazuje -36 stopni, tylko dziesięć mniej niż jest na zewnątrz, a ściany i dach namiotu pokryte są warstwą lodu. Roberto, na którego wypada dzisiaj dyżur, krząta się przy piecyku. Jego pierwszym zadaniem jest ogrzać pomieszczenie i przygotować herbatę, dużo gorącej herbaty. Dopiero wtedy ogłaszam pobudkę generalną.

Po lekkim śniadaniu składającym się z rozgrzanego chleba, masła i herbaty, zabieramy się do zwijania obozu. Wszyscy uczestniczymy w łapaniu reniferów, które należy zbić w jedno stado i wszystkie po kolei schwytać na lasso, by potem zaprząść do sań. Przed wyjazdem zjadamy po wielkim kawałku gotowanego mięsa, zapijając go dużym kubkiem gorącej herbaty.

Okazuje się, że renifery nie potrafią oszczędzać sił, są w stanie bez odpoczynku, całymi godzinami ciągnąć sanie o ładunku nawet większym niż 100 kilogramów, ryzykując śmierć z wycieńczenia fizycznego. W następnych dwóch dniach porzucamy w tundrze dwa zwierzęta, bo nie są w stanie utrzymać się na nogach.

Nasza trasa przebiega tuż nad 64 równoleżnikiem, pomiędzy długim łańcuchem wysokich i niezbyt gościnnych Gór Wierchojańskich i pasmem Gór Czerskiego, w ogromnej kotlinie o wyjątkowo trudnym i surowym klimacie. Średnia temperatura stycznia dochodzi tutaj do -50 stopni, a średnia temperatura roczna do -15. Amplituda między temperaturą maksymalną i minimalną przekracza często 100 stopni.

Poruszamy się w rejonie, gdzie tajga graniczy z tundrą. Morze rzadkiego lasu szpilkowego, w którym dominują modrzewie, sosny i świerki, przechodzi w lodową pustynię porośniętą krzewami i karłowatymi drzewami. Już drugi dzień jedziemy korytem niezbyt dużej rzeki i nie mamy zupełnie problemów z orientacją. Nic nie szkodzi, że rzeka Tompo układa się w kierunku kompasowym 115 stopni, a na mapie Ojmiakon leży na kursie 100. W tym rejonie wartość deklinacji magnetycznej wynosi -15 stopni, co po wniesieniu poprawki każe nam utrzymywać strzałkę kompasu właśnie na 115 stopniach.

Pierwszą niespodzianką dnia jest fakt, że Dima, autochton, stwierdza u siebie po raz pierwszy w życiu odmrożenie nosa. W ogóle prawie wszyscy jesteśmy już w jakiś sposób poszkodowani. Taki sam problem ma także Nicola. Roberto odmroził sobie stopy, a ja końce palców u obu rąk. Igor, wyróżniający się tuszą, jest odporniejszy na działanie niskich temperatur, bo chroni go spora warstwa tłuszczu, a Graziano jeszcze w Mediolanie długo hartował się śpiąc w zimnie, co oczywiście zwiększa jego możliwości przetrwania. Na szczęście nasze straty nie są poważne i cieszylibyśmy się, gdyby nie pojawiły się większe problemy. Przed nami jednak jeszcze długa droga.

Dzień mija za dniem, często jeden jest podobny do drugiego i tylko drobne przygody urozmaicają monotonię surowego, dzikiego pejzażu. W czasie zjazdu z niezbyt wysokiej góry sanie Graziano wywracają się i nieszczęśnik wpada prosto pod kopyta biegnących za nim reniferów. Jestem przerażony, bo wszystko to dzieje się na moich oczach. Z trudem zatrzymujemy konwój i biegiem wracamy do miejsca wypadku. Z daleka widać Graziano podnoszącego się ze śniegu. Miał chłopak dużo szczęścia. Instruktor sztuk walki Dalekiego Wschodu zdążył zwinąć się w kłębek i nie poniósł żadnego szwanku przepuszczając po sobie pięć czy sześć zaprzęgów. Wieczorem będzie musiał tylko pozszywać porwaną przez racice szubę.

Przy kolacji opowiadamy sobie wiele różnych rzeczy, ale od czasu do czasu powraca się do tego samego tematu: niebezpieczeństwa i ryzyko, jakie czyhają na śmiałków oddalonych o setki kilometrów od ludzkich osiedli. Bywa nieraz, że nawet doświadczeni myśliwi, topografowie czy geolodzy nie potrafili odnaleźć drogi do domu. Kiedyś mój przyjaciel z Irkucka opowiadał, że spośród dwudziestu ośmiu kolegów, którzy skończyli z nim studia geologiczne, w ciągu dwudziestu lat połowa zaginęła w różnych zakątkach Syberii.

Na rubieżach kontynentu azjatyckiego są także niedźwiedzie i wilki. Dima opowiada, że w 1979 roku zgłodniały niedźwiedź rozszarpał w namiocie jego bliskiego przyjaciela. Podobny wypadek zdarzył się kilka lat temu znanemu w okolicy łowcy tych drapieżników. Andriej, nie wiem czy tak zupełnie przypadkowo, dodaje, że w ubiegłym roku, po ogromnym pożarze w obwodzie magadańskim, setki niedźwiedzi ruszyły na zachód, mniej więcej tam, gdzie właśnie teraz się znajdujemy, w poszukiwaniu lepszych terenów.

– Spotkania z królem tajgi są jednak wyjątkowo rzadkie – uspokaja Dima, ale wiem, że poruszony temat zrobił duże wrażenie na słuchaczach.

W nocy, kiedy już zasnął nawet dyżurny, w ciszy tajgi słyszę wycie wilka, a może nawet kilku. Nie boję się o nas, lecz o nasze zwierzęta, ale po chwili słyszę jak jedno za drugim zbliżają się do obozowiska. Tu czują się bezpieczne, wilki rzadko ośmielają się podchodzić pod obozowisko ludzi. Wiedzą, że broń palna przynosi śmierć. Sieją natomiast spustoszenie wśród dzikich reniferów. Szacuje się, że każdego roku pada ich około dziesięciu tysięcy. głodny wilk potrafi zjeść nawet dziesięć kilogramów mięsa dziennie.

Jesteśmy głęboko poruszeni. „Markan”, wspaniały okaz, chyba najsilniejszy renifer w stadzie, najmniej udomowiony, z którym mieliśmy zawsze sporo kłopotów, bo zwykle nie chciał podporządkować się w konwoju, pada nieoczekiwanie i zdycha na naszych oczach. Bezsilnie przyglądamy się tej dramatycznej scenie.

Bladożółte słońce, które wisi nisko nad białą bezkresną tundrą, nie daje wcale ciepła. Pod cienką pokrywą śniegu schowana jest, głęboka na setki metrów, warstwa wiecznej zmarzliny, hojnie obdarowanej przez naturę we wszelkie bogactwa. Surowy klimat i trudny dostęp wciąż jeszcze są w stanie chronić ogromne zasoby naturalne kraju. Tam, gdzie na Syberii człowiek dobrał się już do nich, z reguły doprowadził do ekologicznej katastrofy. Jakucja, jak do tej pory, uchroniła się przed inwazją przemysłową, zachowując nienaruszone bogactwo przyrody. W odległych rejonach tego kraju można spotkać co najwyżej myśliwych polujących na pieśce, lisy, łosie bądź jeszcze rzadziej natknąć się na poszukiwaczy kości mamuciej.

Podobne tragedie przeżywają dzisiaj wszystkie inne małe narody autochtoniczne zagubione na rosyjskiej Dalekiej Północy. Zaraz po rewolucji zmieniono ich stare nazwy i tak Samojedzi stali się nagle Niencami, Ostiacy Mantami, Wogułowie Mansami, Goldowie Nanajami, Lamuci Ewenami, Wotiacy Udumurtami. Potem cała ta mozaika narodów została wymieszana z Rosjanami. Szacuje się, że dziś tylko 15 tysięcy osób, to jest około 10 procent rdzennej ludności, żyje w jurtach migrując wraz ze stadem w poszukiwaniu nowych pastwisk bogatych w porosty. Dzieci pasterzy zabierane są siłą z tundry do osiedli, gdzie muszą uczęszczać do szkoły, w której mówi się tylko po rosyjsku i gdzie często są wyśmiewane przez „mieszczuchów”. Potem, kiedy wracają na wakacje do rodziców, nie potrafią poruszać się na łonie natury, a z biegiem lat nie są w stanie porozumieć się nawet z dziadkami, bo zupełnie zapomnieli swój ojczysty język.

Któregoś wieczoru Nicola wyciąga małą fotografię narzeczonej, z którą ustalona jest już data ślubu. Potem, jak zwykle bywa w męskim towarzystwie, ciągną się długie wywody na temat kobiet, przygód miłosnych. Sława żałuje, że w naszym towarzystwie nie ma płci pięknej. Wyjaśniam więc mój punkt widzenia na ten temat i mówię, że zwykle jestem przeciwnikiem udziału kobiet w trudnych ekspedycjach. Znam wiele pań śmiałych, zdecydowanych na wszystko, rezolutnych i silnych fizycznie. Bywają jednak sytuacje, że nie wystarcza silna wola i pokazanie „pazurów” i trzeba wykazać się chamską siłą. Patrząc od strony fizjologicznej kobiety szybciej się męczą i są mniej wydajne w niesieniu ciężarów na dłuższą metę, chociaż ich wytrzymałość na zimno lub gorąco jest jednakowa. Są również momenty, kiedy niewiasta potrzebuje dla siebie minimum intymności, a taką nie zawsze można zapewnić.

Około południa docieramy do przełęczy na wysokości 1500 metrów nad poziomem morza. Przed nami, nieco w dole, rozciąga się wspaniała dolina. Nad surową krainą dominuje przytłaczająca wprost cisza, która ma w sobie coś bezlitosnego i nieludzkiego. Z zapartym tchem przeżywamy chwile głębokich emocji.

Organizacja operacji Biegun Zimna nie należała do łatwych i kosztowała wiele czasu, energii i oczywiście wydatków finansowych. Po wyliczeniu wszystkich kosztów okazało się, że potrzeba na nią 33 tysięcy dolarów. Kiedyś eksploratorzy byli wspomagani przez rządy, towarzystwa geograficzne i różnego rodzaju mecenasów. Dziś funkcję taką przejęli sponsorzy, którzy widzą w tym reklamę swojej firmy czy też jakiegoś produktu. Znalezienie sponsora nie jest rzeczą łatwą, trzeba mieć wiele silnych atutów w ręku, aby móc zaproponować swój pomysł i przekonać o wiarygodności planowanej imprezy. Często wszystko to ogranicza się po prostu do zaufania.

Zmęczenie, niewygody chwile strachu, wszystko to nakłada się w coraz większym stopniu na naszą psychikę. Pośród głębokiej nocy słyszę przerażający krzyk Igora, który woła o pomoc. Okazuje się, że śniła mu się zmora wczorajszego dnia, kiedy spadł z ostatnich sań i nie zdążył już dogonić konwoju. Nikt na początku nie zauważył jego nieobecności i dopiero po kilku godzinach wróciliśmy z Andriejem do miejsca wypadku. Bez szuby, która została w konwoju, ostatkiem już sił brnął w głębokim śniegu. Na pytanie, jak się czuje, odpowiedział słabym głosem „niczewo”, wszystko dobrze, jest jego stałym zwrotem w każdej sytuacji. Nocą jednak przeżywał te dramatyczne chwile.

Następnego dnia władze partyjne organizują święto na naszą cześć, kwiaty, dużo ważnych przemówień i wreszcie uczta przy stole zastawionym smakołykami, od których zupełnie się już odzwyczailiśmy. Nie brakuje też oczywiście mocniejszych trunków. Po obfitym obiedzie zawożą nas do bani, typowej sauny syberyjskiej, gdzie pozostajemy aż do wieczora.

Kiedy po powrocie do Moskwy, odprowadził mnie na lotnisko, rzucił jakby od niechcenia: „Wszystko mamy już za nami. Każdy z nas powróci na swoją stronę życiową, zapomni o tych chwilach, kiedy życie jednego z nas często leżało w rękach kompanów”. Zapewniam cię, Igor, że przyjaźń zrodzona w takich warunkach pozostaje na całe życie i będę ogromnie rad, jeśli nadarzy się jeszcze okazja do kolejnej wspólnej eskapady.

Po kolacji spotkanie w Domu Kultury z miejscową społecznością. Zarzucają nas pytaniami. Sporo przyjemności sprawia nam fakt, że wiele osób wyraża dla nas szczere uznanie za pomyślne zakończenie pierwszej w Syberii ekspedycji tradycyjnym dla tych stron środkiem transportu.

Tak, jestem bardzo zadowolony z atmosfery, która panuje w naszej grupie. Roberto, Nicola i Graziano znają chyba nie więcej niż sto słów rosyjskich, ale nigdy nie zdarzyło się, aby nieznajomość języka stworzyła jakąś niebezpieczną sytuację. Jest to dowód, że w tajdze liczy się bardziej zaufanie i przyjaźń, a nie puste słowa.

Organizatorzy mają dla nas dużą niespodziankę. Dwie dziewczyny w strojach regionalnych wnoszą na salę ogromną kość mamucią z wyrzeźbioną na niej historią naszej podróży. Okazało się, że trzech jakuckich artystów pracowało nad nią dzień i noc przez trzy tygodnie. Podarek godny jest każdego liczącego się w świecie muzeum.

Po raz nie wiem już który wpadam w pułapkę kartograficzną. Nasza mapa nie jest zbyt dokładna, na 1 centymetrze jest aż 20 kilometrów terenu i w związku z tym nie można oczekiwać zbyt wielu informacji przydatnych dla orientacji. Ale i tak otrzymałem ją w sekrecie od jakuckiego dziennikarza, który ściął prawy górny róg, gdzie widniała pieczątka „Tajne, wyłącznie do użytku służbowego”. Pomimo to publikacja nafaszerowana jest dużą ilością subtelnych niedokładności, które są w stanie wprowadzić w błąd każdego, kto nie zna starej zasady rosyjskiego kontrwywiadu.

Ze ściśniętym sercem żegnamy się z Dimą i Andriejem, którzy wracają do swoich stad. Sława i Igor lecą z nami do Moskwy i jesteśmy jeszcze razem przez osiem godzin. Na stołecznym lotnisku wpadamy sobie w objęcia. W tej trudnej chwili rozstania chciałbym wyrazić głębokie uznanie dla ich nadzwyczajnej postawy, ale łapię się na tym, że brak mi jest właściwych słów.

Kto wie, kiedy się jeszcze zobaczymy. Jeszcze jeden silny uścisk i „doswidanija”, do widzenia Igor i Sława. Do następnego razu. Nawet jeśli ten następny raz, być może będzie za rok, za dziesięć lat, a może nawet nigdy …

Interesuje mnie świat miejscowych pasterzy. Dima i Andriej są Tungusami i prowadzą koczowniczy tryb życia. „Kochamy nasze zajęcie – mówi Dima – tak jak kochamy wolność, bezkresną jak horyzont, polowanie, dziką przyrodę, która nas otacza. Władza sowiecka robiła wszystko, aby zwalczyć koczownictwo, większość uległa naciskom i osiedliła się na stałe, zapomniała o wierze animistycznej, kulcie przodków, ognia i zwierząt. Zwykle są zatrudniani przy pracach nie wymagających wysokich kwalifikacji, które nie dają żadnej satysfakcji. Zatracili odrębność narodową, język, obyczaje”.

Nawet jeśli nigdy przedtem nie znałem Sybiraków, zawsze miałem dla nich duży respekt. Potem, w trakcie wojaży po tej ziemi, miałem okazję poznać ich z bliska, z wieloma łączy mnie dziś głęboka przyjaźń. Niektórzy żyją tam od urodzenia, ale dużo trafiło w zaciągach pionierów, z kilkuletnim kontraktem w kieszeni, by pozostać już na stałe. Nie znam ludzi twardszych i wytrzymalszych od tej rasy, która doskonale zaadaptowała się do ekstremalnych warunków klimatycznych. Sybirak to także szczery, uczynny i przyjazny charakter.

Kiedy po powrocie do Moskwy, odprowadził mnie na lotnisko, rzucił jakby od niechcenia: „Wszystko mamy już za nami. Każdy z nas powróci na swoją stronę życiową, zapomni o tych chwilach, kiedy życie jednego z nas często leżało w rękach kompanów”. Zapewniam cię, Igor, że przyjaźń zrodzona w takich warunkach pozostaje na całe życie i będę ogromnie rad, jeśli nadarzy się jeszcze okazja do kolejnej wspólnej eskapady.