Trzeba posiadać nie lada mocne nerwy, żeby przejechać przez Bhutan. „Niebiański trakt stu tysięcy zakrętów” to 600 kilometrów nieustannych, ostrych zakrętów, nawrotów, przez cały czas na krawędzi głębokich przepaści. Na jego przejechanie potrzeba przynajmniej trzech dni.

Bhutan, małe królestwo himalajskie, o powierzchni mniejszej od Szwajcarii, wciśnięte pomiędzy Indie i Chiny, zachowało wiele swoich sekretów przed resztą świata. Dziś ten tajemniczy kraj, hermetycznie zamknięty, nieznający Coca Coli, ani tym bardziej podróży kosmicznych, ostrożnie otwiera swoje podwoje. Kiedyś, dawno temu, znajdował się w granicach Tybetu, a w późniejszym okresie uzyskał niezależność. Jak bardzo mało o nim wiedziano, świadczy fakt, że w Europie nie znano nawet jego nazwy. Bhutańczycy nazywają swój kraj Druk Yul – Ziemia Burzliwego Smoka. I mityczne monstrum obecne jest na każdym kroku, w malowidłach ściennych, na monetach, znaczkach pocztowych, w sztuce zdobniczej, we wzorach dekoracyjnych.

Władze kraju podkreślają, że wszyscy są zainteresowani rozwojem swojego kraju, ale postęp nie może naruszyć głębokich korzeni kulturowych ani też zakłócić równowagi panującej w środowisku naturalnym, pięknym i bogatym. Z tej przyczyny nie ma tutaj jeszcze masowej turystyki, w ciągu roku udziela się zaledwie trzech tysięcy wiz wjazdowych. I w odróżnieniu od bliskiego Nepalu, gdzie ponad 300 tysięcy cudzoziemców spędza co roku tanie wakacje, w Bhutanie dopuszczalna jest tylko turystyka zorganizowana. Aby otrzymać promesę wizy należy wcześniej wpłacić 200-300 dolarów za każdy dzień pobytu, za co ma się zapewniony hotel, przewodnika oraz transport.

Dotarłem do Paro, gdzie pilot musiał wykazać się nie lada umiejętnościami, aby wylądować w wąskiej kotlinie otoczonej ze wszystkich stron górami. Trzytysięczne miasteczko, położone na wysokości 2.200 m npm. posiada główną ulicę zabudowaną dwoma szeregami domów wzniesionych w tradycyjnym stylu. Obiektem, który przyciąga uwagę jest malowniczy dzong, masywny klasztor-forteca, wspaniała konstrukcja z białego kamienia, jeden z licznych rozsianych po całym kraju, którego mury jeszcze dziś tchną potęgą. W przeszłości klasztory tego typu były nie tylko centrami religijnymi i ważnymi ośrodkami kulturalnymi, ale odgrywały także zasadniczą rolę w systemie administracyjnym.

Dziś młodzi chłopcy uczą się tutaj czytać święte księgi buddyjskie, a także poznają arkana sztuki malarskiej, złotniczej, uczą się tańców narodowych i języka angielskiego. Praktycznie każda rodzina wysyła do klasztoru przynajmniej jednego syna w wieku sześciu lat. Nauka trwa dziesięć lat, a dzieci żyją w warunkach spartańskich, w nieogrzewanych pomieszczeniach, bez bieżącej wody, nie mówiąc o skromnym wyżywieniu ograniczającym się do ryżu. Jest rzeczą interesującą, że jako jedną z form wychowania klasztornego stosuje się tu wciąż surowe kary cielesne.

Aby dotrzeć do małego klasztoru Taktsang – Tygrysie Gniazdo, leżącego na wysokości trzech tysięcy metrów, trzeba poświęcić cztery godziny, ale absolutnie warto je znaleźć. Przyczepiony do pionowej, prawie tysiącmetrowej skały budynek został zbudowany w wieku XV przez Padma Sambhava, który, jak głosi legenda, przybył tutaj z Tybetu na grzbiecie latającego tygrysa. W jednym z pomieszczeń, jakie wydrążono tu w skale, młody mnich pokazuje statuę tygrysa z pazurami zagłębionymi w plecach dwóch nieszczęśników.

Spośród pięciu tysięcy lamów bhutańskich wielu decyduje się na odcięcie od świata zewnętrznego właśnie w podobnych klasztorach w dalekich górach, gdzie oddają się medytacjom i pogłębianiu swojej duchowości. W małym budyneczku tego kompleksu żyje lama, który, aby odkryć swoją osobowość, zdecydował się przeżyć jako pustelnik trzy lata, trzy miesiące i trzy dni, poświęcając się wyłącznie modlitwie. „Żeby siebie poznać – tłumaczy mi jeden z piętnastu zakonników – musimy zapewnić ciszę wewnątrz nas, zagłębić się w sobie i kopać głęboko”. Tradycyjnie już ten mały klasztor jest celem pielgrzymek, odbywanych przynajmniej raz w życiu przez wszystkich Bhutańczyków.

Thimphu pojawia się na dnie łagodnego stoku rozległej doliny. Dziesięciokrotnie większe od Paro miasto, wcale nie wygląda na stolicę kraju. Na kilku ulicach zabudowanych niskimi górskimi domami ciągną się rzędy sklepików, restauracji, hotelików.

Mroczne sklepiki, których właścicielami są zwykle Tybetańczycy i Hindusi, gdzie w powietrzu unosi się zapach stęchłego tłuszczu i suszonych ryb, wypełnione są całą gamą produktów: ryż, mąka, sery, napoje, odzież, biżuteria, instrumenty muzyczne. Można znaleźć tu również wiele wartościowych, antycznych wyrobów, takich jak srebrne bransolety, czajniki, długie noże i szpady, przedmioty kultu, dywany, a także piękne, prymitywne maski himalajskie.

Wszyscy mieszkańcy noszą jednakowe stroje narodowe z tkanin o bogatych kolorach, często w kratkę, przypominające szkockie ubiory. Mężczyźni noszą szaty sięgające do kolan, kobiety – aż do ziemi, ściągnięte w talii szerokim pasem. Kobiety noszą tu prawie zawsze krótkie włosy i piękną biżuterię ze srebra: naszyjniki z ogromnymi, czerwonymi koralami i bursztynami, bransoletki z turkusami. Ich twarze, o wysokich kościach policzkowych, cieszących się dużym uznaniem w europejskich kanonach piękności, są zwykle pogodne i uśmiechnięte.

Ochrona tradycji i działalność antykonsumpcyjna dotyczy tu wszystkich, także króla, który nie mieszka w pałacu, lecz w zwykłej willi, jeździ pospolitą toyotą, a kiedy wylatuje za granicę, korzysta z rejsowego samolotu. Do dzisiejszego dnia w kraju tym nie ma ani jednej partii politycznej, związków zawodowych, informacje są rozpowszechniane przez radio bądź jedyną sześciostronicową gazetę ukazującą się raz w tygodniu. Od roku pojawiła się telewizja.

W zelektryfikowanych miastach funkcjonuje nowoczesny system sanitarny i szkolny, gdzie wszystko jest bezpłatne. Najlepsi studenci wysyłani są na studia do Indii, Stanów Zjednoczonych, Włoch i Japonii. Po ukończeniu ich mają obowiązek wrócić do kraju i najpierw przejść kurs przystosowawczy w jednym z klasztorów, a następnie przepracować pięć lat na rzecz państwa.

Mimo iż Bhutan jest krajem biednym, nikt nie zna tu głodu, mieszkańcy wsi uprawiają swoje poletka i hodują bydło, mieszkańcy miast zaś mają zawsze zapewnioną pracę. Podstawą wyżywienia jest gotowany ryż, który, na wzór hinduski, podaje się z jarzynami i pachnącymi roślinami. Dania nie wegetariańskie, gdzie podstawą jest mięso wołowe i wieprzowina, są pochodzenia chińskiego i tybetańskiego.

Wiele klasztorów jest zamkniętych dla turystów. Je Khempo, najwyższy kapłan buddyjski, uważa za słuszne chronić moralność i dusze zakonników przed zepsuciem zachodniego świata. „Nie chcemy zamieniać naszych obrzędów religijnych w przedstawienia folklorystyczne” – mówi stary kapłan z dzongu Tongsa.

Nieliczni turyści są mile widziani i miejscowi często ich zatrzymują, aby poprosić o zrobienie im zdjęcia. Poważni, usztywnieni, stoją wtedy na baczność i kto wie, co świta im w głowach, może pragnienie, by chociaż raz w życiu opuścić ich świat ograniczony do wioski i pola uprawnego.

Naturalny rytm życia w Bhutanie pozostał niezmienny od wieków: tradycyjne prace w polu, ruch modlitewnych kołowrotków, widok przędących kobiet, które jednocześnie karmią piersią dzieci, jakby na potwierdzenie tego, że wielodzietność uważana jest za błogosławieństwo. Także posiadanie kilku żon jest w dobrym tonie, nawet król ma ich cztery.

Na ścianach wielu domów wymalowane są dużych rozmiarów symbole męskości, i to w bogatej gamie kolorów. Fallusy stylizowane, fantazyjnie udekorowane, z oczami i ustami, odziane. W starożytnej Grecji, a także w wielu religiach świata, był to symbol boskiej energii płodności, przedmiot szczególnego kultu. Tutaj fallus jest rękojmią ochrony domu przed wszelkim złem.

Podziwiając wspaniałe górskie panoramy docieram do Tongsa, leżącego w centrum traktu komunikacyjnego łączącego wschodnią i zachodnią część Bhutanu i dominującego nad szeroką doliną rzeki Mangde. Życie małego miasteczka ogniskuje się wokół robiącego duże wrażenie, olbrzymiego dzonga, największego w kraju. Na bramie klasztoru widoczna jest tabliczka zakazująca wstępu osobom postronnym, ale dzięki zezwoleniu otrzymanemu od przełożonego mogę zwiedzić tę cytadelę.

Jest to prawdziwy kompleks świątyń, niemalże jedna wstawiona w drugą, zbudowanych w różnych stylach i na różnych poziomach. Mali nowicjusze, siedzący ze skrzyżowanymi nogami w krużganku, recytują monotonnym głosem dawne formuły modlitewne, wyuczone na pamięć. Moja obecność rozprasza ich kompletnie, ale pojawienie się przełożonego mobilizuje ich do dalszej modlitwy. Trochę dalej inna grupa malców ubranych na czerwono śpiewa przy akompaniamencie muzyki, opartej na trzech, czterech tonach powtarzanych w nieskończoność.

Wprawdzie najcieplejsze miesiące odpowiadają naszemu latu, to jednak ze względu na okres monsunu, opłaca się przyjechać w październiku lub listopadzie. Temperatura sięga wtedy 20°C.

Ostatnie dni spędzam w Paro, gdzie odbywa się tradycyjne tsechu, najważniejsze święto religijne kraju. Przy dźwiękach cymbałów, rogów, bębnów, piszczałek, trąbek, tańczą mnisi w barwnych strojach narodowych. Ich ruchy są wypracowane i wyreżyserowane zgodnie z formułą ksiąg religijnych. Oczywiście jest to nie tylko balet artystyczny, ale przede wszystkim rytuał religijny, który ma na celu wygnanie wszelkiego zła i zapewnienie opieki bóstw nad doliną.

Ta sama atmosfera, którą zaobserwowałem w filmie Mały Budda Bertolucciego, kręconym właśnie tutaj kilka lat temu, przenosi w świat, który wydawało się, że istnieje już tylko na stronicach książek.