Kiedy kapitan Cook, pierwszy Europejczyk, który wpłynął do jednej z zatok Tahiti, powrócił do tego samego miejsca w 1769 roku, czyli tylko dwa lata po swojej wizycie, napisał, że wyspa „zmieniła się radykalnie”. Od tamtej pory podobne refleksje przewijają się niemalże u wszystkich podróżników powracających na tę wyspę. Głośni pisarze, dziennikarze, popularni kompozytorzy, znani reżyserzy czy bogaci turyści, nikt z nich nie uchronił się przed tym, aby nie podkreślić, że wyspy nie są te same.
Pisząc, że Tahiti zmieniło się, James Cook miał na myśli przybycie misjonarzy, którzy odrzucili bóstwa i wierzenia krajowców oraz przykryli wdzięki nagich do tej pory dziewcząt. Nie zastał już wolnej miłości. Ojcowie kalwiniści wyplenili pradawne tradycje, głosząc etykę seksualną, anormalną dla Polinezyjczyków, która burzyła odwieczne tabu, odbierając nawet to, co było dla nich treścią życia: taniec. A szło o zmysłowy tamur, przeklęty za „diabelskość”.
Po Jamesie Cooku nie ukrywał słów krytyki także Paul Gauguin, który w listach do przyjaciół i w rękopisie Noa-noa żalił się na innowacje, które „podcinają korzenie szlachetnej kultury”. Słynny malarz uważał, że wyspy i ich mieszkańcy zmienili się na gorsze.
Czy nie był to wyrok zbyt pobieżny? Staram się chłodno przyjrzeć realiom tych wysp. Czy rzeczywiście zmieniły się. Na lepsze czy na gorsze? Czy tylko na tyle, na ile dzień po dniu zmienia się cały świat?
Papeete, kopia prowincjonalnego miasteczka francuskiego, główne centrum Francuskiej Polinezji, ze swoim zatłoczonym reprezentacyjnym bulwarem, shopping-centrem, fast-foodami, głośnym trąbieniem trucków, wehikułów czasu, betonowymi gmachami, portowym brudem, z każdym dniem rzeczywiście staje się bardziej odmienne od idealnego modelu. Zastanawiam się jednak, czy jest sens rozczulać się nad tym, bo w ciągu wielu lat moich wędrówek po najróżniejszych zakątkach globu, byłem świadkiem zmian na dużo gorsze.
Negatywne wrażenie zmienia się wraz z oddalaniem się od miasta w kierunku zdecydowanie pięknego interioru wyspy. Pojawiają się malowniczo usytuowane gaje palmowe, górskie potoki, połyskliwe wodospady, a z przeciwnej strony – przejrzysta laguna.
Wydaje się, że nawet słynne z obrazów Gauguina vahine, kobiety tahitańskie o złotobrunatnej karnacji, są tutaj bardziej interesujące. Noszą się dumnie, zachowując lekki chód. Są miłe, ale czy naprawdę urodziwe, jak głosi mit? Uderza w nich przede wszystkim kolorystyczna atrakcyjność. Owinięte pareo, kokieteryjnie przewiązanym w biodrach, z puszystymi, kruczoczarnymi pełnymi blasku włosami rozpuszczonymi na ramionach, ozdobionymi śnieżnobiałym kwiatem tiare, podobnym do jaśminu, bądź ognistym hibiskusem, rzeczywiście przyciągają uwagę niepowtarzalną urodą. A jak wygląda sprawa swobody seksualnej? Marcel, paryżanin zadomowiony tu od lat, uważa, że kobiety zamężne nie gardzą awanturami miłosnymi. Do seksu podchodzą z dużą swobodą i naturalnością, pozbawioną fałszywej skromności.
Jeśli ktoś spojrzy mniej sentymentalnie, to przekona się, że Polinezja zachowała swoje oblicze, pomimo oddania do użytku lotnisk gotowych przyjmować codziennie na Tahiti, Bora Bora czy Moorea setki pasażerów łaknących przeżycia niepowtarzalnych wakacji.
Tahiti, podobnie jak i cała Francuska Polinezja uchowało się od „skażenia” języka francuskiego. Problem taki dotyczy wysp Samoa, Hawaii czy Fidżi, gdzie od lat mówi się wyłącznie po angielsku. Godny pochwały jest spontaniczny stosunek Polinezyjczyków i ich metyskich dzieci do otaczającej przyrody. Nie tylko sami dbają o ekologię, zmuszają też białych imigrantów, aby dostosowali się do niepisanych, ale bardzo precyzyjnych norm. Jako ciężki grzech traktuje się na przykład każde zanieczyszczenie laguny czy ścięcie palmy kokosowej bez zatroszczenia się o posadzenie trzech na jej miejsce.
Trudno mi powstrzymać się od opisania pierwszego spotkania z archipelagiem Tuamotu. Przez okno samolotu widać było lagunę i rafę, to jest na wpół zatopioną barierę koralową oddzielającą niczym blizna szafir oceanu. Jak sięgnąć okiem kreśliła, wymazywała i ponownie szkicowała linię przyboju. Tę koralową granicę między oceaniczną falą i spokojem laguny Anglicy w XVII wieku nazwali reefem.
Poznałem wtedy z bliska ten laurowy wieniec okalający e wyspy, żeglując na pokładzie wysłużonego szkunera. Była noc i niskie oraz wąskie pasemko było z morza zupełnie niewidoczne. Tylko w ciszy, wsłuchując się w oddech oceanu, można było odróżnić odległy, odwieczny pomruk, który w niecałą godzinę przemienił się w ponury, rytmiczny łoskot. Nawet światło księżyca nie pomogło niczego dostrzec. Dopiero o świcie zdałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie byliśmy narażeni. Ten reef jest dziś tak samo egzotyczny i niebezpieczny jak i w odległych czasach.
Oczywiście widoczne są pewne zmiany. Tubylcy rzadko używają piróg z żaglem, który zastąpili bardziej praktycznym motorem. Nikt też nie łowi ryb za pomocą harpuna, używa się sieci i wędek. Coraz mniej Polinezyjczyków zajmuje się też zbiorem kokosów, których miąższ dostarcza cennej kopry, zapewniającej zawsze oprócz bogactw oceanu podstawy egzystencji miejscowej ludności. Dziś kokosy po prostu gniją. Nic więc dziwnego, że pomimo płodności gleby, większa część produktów żywnościowych jest droższa od importowanych z Nowej Zelandii czy z Francji.
Mieszkańcy Oceanii nie lubią się śpieszyć i troszczyć o jutro. Tak jak dawniej żyją dniem dzisiejszym, opieszale, beztrosko i z dużą pogodą ducha. „Ten dostanie się do krainy raju, kto umiał radować się życiem” – mówi stare porzekadło. „Lepiej być leniwym niż martwym” – głosi inne, a Ugo Mazzavillani, właściciel prestiżowego podwodnego centrum „The Six Passengers” na Rangiroa, uzupełnia „Pot polinezyjski jest uważany za najdroższy na świecie”. Wyspiarze więc nie przepracowują się. Utrzymują się z wynajmu przyjezdnym chat, organizują im wycieczki po atolu i tradycyjne grille, nie zabiegając jednak zbyt usilnie o klienta.
Niewiele miejsc na naszej planecie jest w stanie zauroczyć tak bardzo swoim nieuchwytnym czarem i szczególną atmosferą egzotyki, jak zatoka Cooka na atolu Moorea otoczona imponującą dzikością spiętrzonego pasma gór wulkanicznych, których ostre szczyty sięgają błękitnego nieba na wysokość powyżej kilometra. Odkryłem je latem ubiegłego roku, chociaż już niejednokrotnie bywałem na wyspach Oceanii. To kapitanowie Cook, Wallis i Bougainville byli pierwszymi Europejczykami, którzy w II połowie XVIII wieku odkryli te widoki i przyczynili się do narodzin mitu ziemskiego raju i wiecznej szczęśliwości. Propagowane później przez niezliczoną armię znanych reżyserów, kompozytorów czy malarzy, fascynują po dzień dzisiejszy. Do ich grona dołączył niedawno także Jan Jakub Kolski, który właśnie tu zrealizował serię filmów dokumentalnych.
Krajobraz spokojnych wód zatoki zdobi kilkadziesiąt jachtów na kotwicy, pośród których dominuje ogromna biała sylwetka superkomfortowego statku wycieczkowego, na którym przybyło tu ponad tysiąc zamożnych pasażerów, głównie Amerykanów, złaknionych polinezyjskiego uroku, dogodnych do wypoczynku warunków klimatycznych i atrakcji krajoznawczych. Tuż nad samą wodą rozłożyły się, ginąc w zaroślach, pojedyncze chaty tubylcze o harmonijnych proporcjach, perfekcyjnie wtopione w krajobraz. A obok nich nieodłączne vaataia, śmigłe pirogi z bocznym pływakiem, arcydzieło szkutników polinezyjskich, które dzięki płytkiemu zanurzeniu mogą łatwo pokonywać płycizny koralowe.
W ciągu niecałej godziny samolot przenosi mnie z Moorea na Bora Bora, stanowiącej żelazny punkt w programie biur podróży całego świata. Trudno, bardzo trudno jest nie wyrazić zachwytu po wylądowaniu. Ograniczę się do syntetycznych słów, nieco banalnych, wyrażonych w książce Return to Paradise przez świetnego znawcę Pacyfiku, amerykańskiego pisarza Jamesa Michenera, którego nie mogę posądzać o uniesienie łatwym entuzjazmem: „Jest to najpiękniejsza wyspa świata”.
Trudno mu zaprzeczyć. Po zwiedzeniu Raiatei, Huahine, Rangiroa, Maupiti i jeszcze wielu innych wysp odległego świata zagubionego w przestrzeni, mogę przyznać, że Bora Bora reprezentuje coś więcej, co daje jej pełne prawo do miana Perły Pacyfiku, a może nawet i Edenu, jak utrzymują niektórzy.
Bora Bora, czyli „Pora Pora” dla jej 4 tysięcy mieszkańców, jest najmniejszą w archipelagu Wysp Towarzystwa. Ten skrawek górzystej ziemi o wielkości 38 km2, posiadającej oryginalny krajobraz z bazaltowymi szczytami Otemanu i Pahia i noszący muzyczną, niczym śpiew morza nazwę, obejmuje dwa intrygujące oblicza mórz południowych. Pierwsze to wyspa pochodzenia wulkanicznego, leżąca pośród laguny, drugie to cienki wieniec „motu”, malutkich wysepek koralowych pokrytych palmami kokosowymi, okalający wyspę i chroniący lagunę przed oceaniczną falą.
Przyroda obdarzyła wyspę wszystkim, co miała najpiękniejszego. Wiecznie zielona i wciąż kwitnąca, zaskakuje przepychem roślinności o soczystej zieleni. W sielankowym rajskim ogrodzie odurza intensywny zapach kwiatów: azalii, rododendronów, fringipanii i dziesiątek innych, zupełnie nieznanych. Myślę, że właśnie taki świat zastali pierwsi odkrywcy.
Niepowtarzalnego uroku dodaje rozległa, przeraźliwie szmaragdowa laguna, mieniąca się gamą kolorów, zmieniających się w zależności od głębokości wody. Dziś, tak jak i u zarania czasów, tętni bogatym życiem rafa koralowa. Tuż pod powierzchnią krystalicznej wody rozciąga się fascynujące podwodne królestwo, gigantyczne akwarium, w którym z maską i fajką można podziwiać tysiące gatunków ryb, koralowców i innych zwierząt morskich. Oglądając w przejrzystej wodzie przepuszczającej dużą ilość promieni słonecznych kołyszące się pod wpływem ruchów wody czułki bajecznie kolorowych koralowców, odnosi się wrażenie, że jest się w jakimś fantastycznym ogrodzie, istnej krainie cudów. Zwracają uwagę ryby o jaskrawym ubarwieniu, niektóre z ciekawości podpływają do intruza, inne mają zdolność natychmiastowej zmiany kolorów i wzorów oraz wtapiają się w otoczenie, gdy tylko poczują niebezpieczeństwo. Istny kolorowy kalejdoskop sycący oczy coraz to nowymi kompozycjami.
Czy Polinezja utraciła coś ze swojego czaru? Gotów jestem przyznać, że niewiele. Nie zmienił się kolor laguny ani zapach kwiatów, pozostał ten sam przepych bujnej roślinności, ten sam ocean i wygasłe wulkany. Nie zmieniła się głucha muzyka przyboju i majestatycznie białe obłoki wiszące nad wyspami. Nie wierzę, aby w najbliższej przynajmniej przyszłości wyspy mogły stać się pewnego rodzaju skansenem, jak to niektórzy prorokują.
Europejczycy tu osiadli lubią powtarzać: „Dwa tygodnie na Polinezji to za długo, dwa miesiące – za krótko”. Wielu przyjeżdża tutaj, aby osiąść na stale.
Stanisław Wiśniewski opuścił Polskę trzydzieści lat temu i kupił malutkie „motu”, koralową Mai Moana Island, 10 minut motorówką z lotniska, aby oddać się spokojnemu życiu. Ale i tutaj nie jest ono zupełnie wolne od problemów. „Nawet dla największego mizantropa izolacja Bora Bora nie jest łatwa do zniesienia – żali się pan Stanisław. – Znalezienie kogoś, kto zreperuje dach czy wymieni rurę kanalizacyjną, jest prawie niemożliwe. Klimat, nie ma co mówić — doskonały, ale wciąż jednakowy: dzień i noc, lato i zima, zawsze 28°C. Działa stresująco”.