Z okna samolotu obserwuję rozległą, dziewiczą krainę, przestrzenną tundrę, pokrytą plamistym kobiercem mchów i karłowatych zarośli, poprzecinaną srebrnymi wstęgami strumieni, między którymi przemieszcza się ogromne stado reniferów, jedyne żywe istoty na tej niezwykłej, bezludnej połaci.
W chwilę później pojawia się pasmo nagich gór o łagodnych stokach, na których gdzieniegdzie tkwią jęzory śniegu, którego zbyt delikatne promienie słoneczne nie były w stanie roztopić.
Po ośmiu godzinach lotu z Moskwy ląduję w Magadanie, gdzie jestem gościem gubernatora Walentina Cwietkowa, który zapewnił mi transport – terenowy łazik z kierowcą – na dwa tygodnie. Następnego dnia wyjeżdżamy na magistralę, szutrową drogę łączącą Ocean Spokojny z odległym o ponad dwa tysiące kilometrów Jakuckiem. Podziwiam piękne okolice, niezliczoną liczbę rzek i strumieni, a także wspaniałe kolory zakwitłej przyziemnej roślinności, wśród której królują typowe dla Syberii daurskie modrzewie.
Misza Ilwies, z którym znamy się już wiele lat i który chciał towarzyszyć mi w tej podroży, wyjaśnia, że Kołyma to wcale nie Syberia, lecz Daleki Wschód. Wprawdzie z historycznego punktu widzenia Syberią nazywa się ziemie rozciągające się od Uralu po Pacyfik, to jednak w sensie administracyjnym, a przede wszystkim ekonomicznym, terytoria nadmorskie, włącznie z Jakucją, którą dziś nazywa się Sachą i Chabarowskim Krajem, są traktowane jako rejon dalekowschodni. Jego powierzchnia obejmuje ponad 6 milionów km2, czyli tyle samo co Syberia w zawężonym pojęciu. Trudno jest mi pogodzić się z takim podziałem, bo osobiście nie mam wątpliwości, że Jakucja to nie Syberia.
Region kołymsko-magadański, bez Czukotki, często liczonej z tym obwodem, zajmuje terytorium dokładnie półtora raza większe od Polski, zamieszkałe zaledwie przez 220 tysięcy ludzi, spośród których 80 procent żyje w Magadanie.
Pierwsi Rosjanie pod wodzą Siemiona Dieżniewa dotarli morzem do Kołymy w 1643 roku. Owa garstka Kozaków, zwabiona obfitością futer, nie tylko ściągała jasak od autochtonów, ale wniosła także wkład w eksplorację rubieży azjatyckiego kontynentu. Dieżniew przeszedł bowiem do historii jako odkrywca cieśniny oddzielającej Rosję od Ameryki. Pomimo wspierania kolonizacji przez cara, osadnictwo w tym dalekim zakątku nie wzbudziło żadnego zainteresowania i Rosja na długo zapomniała o ziemiach, które wciąż stanowiły na mapach białe plamy.
Dwa wieki później pojawił się tutaj polski badacz Jan Czerski, zesłany na Syberię za udział w powstaniu styczniowym. Z czasem uzyskał on subsydia Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego na podjęcie pomiarów topograficznych i prac geologicznych w dorzeczu Kołymy. Za cenny wkład w poznanie tych obszarów jego imieniem nazwano później najrozleglejsze i najwyższe góry Syberii, ciągnące się od rzeki Jana po Kołymę. Rodak, którego życie i działalność były nierozerwalnie związane z Syberią, zmarł w 1892 roku podczas podróży prymitywną szkutą po swojej umiłowanej rzece. Na jego mogile, przy ujściu rzeki Prochwa, daleko za kołem polarnym, stoi dziś granitowy pomnik z napisem w językach polskim i rosyjskim. Potomków polskiego zesłańca można spotkać w różnych osadach, nie mówiąc o miasteczku Czerski, gdzie żyje kilkanaście spokrewnionych z nim rodzin.
Kołymę odkrył ponownie dla współczesnych niejaki Wasilij Borysko, który z kilkoma przyjaciółmi zawędrował tu drogą lądową od Morza Ochockiego. Z nadejściem surowej zimy podróżnicy uprawiający myślistwo zdecydowali się wrócić do domu. Pozostał tylko Borysko, który następnego lata natknął się na złoto. W ciągu kilku miesięcy zebrał kilkanaście kilogramów cennego kruszcu. Nie dana mu była jednak radość ze znalezionego bogactwa. Zmarł niespodziewanie w swoim baraku, gdzie znaleźli go koczujący Eweni. Wieść o baśniowym sezamie Kołymy dotarła wprawdzie do Moskwy, ale niespokojne, rewolucyjne czasy nie pozwoliły instytucjom rządowym zająć się tym tematem.
Dopiero w 1928 roku ściągnęła nad Kołymę geologiczna ekspedycja kierowana przez Jurija Bilibina, który wykorzystując prace Czerskiego, potwierdził obecność prawdziwej żyły złota. „Z jednego metra sześciennego piasku uzyskaliśmy 200 gramów złota!” – pisał z entuzjazmem Bilibin do centrali.
Trzy lata później złotonośna prowincja doświadczyła istnego najazdu, związanego z początkiem wielkiego terroru epoki Stalina. Pod egidą „Dalstroju”, trustu specjalnie utworzonego przez NKWD do eksploatacji bogactwa Kołymy, zaczęto wysyłać tu jeden za drugim transporty więźniów, głównie politycznych, do budowy portu w Zatoce Nogajewa, miasta Maga-dan, drogi od morza w głąb Kołymy oraz różnych kopalń.
Tak narodził się istny archipelag łagrów, przez które przewinęło się kilka milionów „wrogów ludu”, a spośród nich przynajmniej co piąty nie wrócił już do domu. Ludzie umierali z powodu głodowych racji żywnościowych, z zimna, chorób, wycieńczenia zabójczymi normami pracy, a także z powodu sadyzmu strażników. Ten rozdział martyrologii dotknął także setek tysięcy Polaków zesłanych na syberyjską niewolę.
Nie dojeżdżając do Miakity, zjeżdżamy z trasy i po 19 km głębokich jam wypełnionych wodą, docieramy do Dnieprowskiego łagru, w którym w latach 1945-1955 trzy tysiące więźniów wydobywało cynę. Baraki rozsypały się pod wpływem czasu i zimowych wichrów, lepiej zachowały się solidniej zbudowane konstrukcje górnicze, a jeszcze lepiej straszące swoim widokiem butwiejące wieżyczki strażnicze. Pośród porzuconych przed prawie pół wiekiem przedmiotów codziennego użytku, natykamy się tu na prymitywne narzędzia i strzępy obuwia.
Szacuje się, że na terytorium Kołymy funkcjonowało ponad 200 łagrów, w których przebywało od kilkudziesięciu do kilku tysięcy więźniów. Niewiele pozostało już z Archipelagu Gułag, czas zaciera ślady zbrodni, tajga pochłania drewniane budowle i nieuczęszczane już drogi leśne, prowadzące niegdyś do obozów śmierci.
Znowu jesteśmy na trasie w sercu Kołymy. Siedzący za kierownicą Kostia podśpiewuje pod nosem: „Kołyma, Kołyma, czudiesnaja płanieta, dwienadcat miesiacow zima, ostalnoje tolko lieto i lieto”. Wprawdzie zima nie trwa aż cały rok, to jednak szybko przechodzi ona w krótkie, chimeryczne lato, pomijając zarówno wiosnę, jak i jesień.
Z rzadka mijamy ogromne ciężarówki, a jeszcze rzadziej przydrożne, na wpół wyludnione osady, pogrążone w letargu, które szokują realiami rosyjskiej Dalekiej Północy. Sytuacja ekonomiczna sięgnęła tu kompletnego dna, zewsząd przebija skrajna nędza i moralna degradacja. Kto mógł, wrócił na matierik, w rodzinne strony. Współczuję tym ludziom i nie mogę się zdobyć na wyjęcie z torby aparatu fotograficznego, by udokumentować tę żałosną rzeczywistość. Kilkaset kilometrów na północ żyją na łonie przyrody Eweni, hodowcy reniferowi i ostatni Jukagirzy, których pozostało nie więcej niż 300. Ich zmiana ustroju nie dotknęła tak boleśnie.
W Debinie przejeżdżamy półkilometrowy most na Kołymie, która na długości ponad 2 tysięcy km wije się przez niziny, góry i wąwozy tego surowego kraju. Latem można nią spłynąć aż do Oceanu. Za dwa miesiące lód zetnie ją przynajmniej na pół roku. Misza opowiada o osobliwym procesie zamarzania rzeki. Pierwsze kryształy lodu tworzą się na dnie sąsiadującym z wieczną zmarzliną, po czym powiększająca się stopniowo masa wypływa na powierzchnię i tam zaczyna się tworzyć warstwa lodu.
Wreszcie i Susuman, kołymskie Klondike, klasyczne szare, zaniedbane miasteczko rosyjskiej prowincji. Kierujemy się ku Chołodnemu, jednemu z dwudziestu priskow, odkrywkowych kopalni, należących do prywatnej spółki Susumanzoloto, jako że państwo definitywnie utraciło monopol na wydobywanie złota.
Piękna zapewne niegdyś dolina z malowniczą rzeczką ma coś z księżycowego krajobrazu. Człowiek wydarł skarby z wnętrza ziemi, ale nie zatroszczył się o zachowanie równowagi ekologicznej. Dragi, pływające kopalnie, przeorały niezliczoną liczbę kilometrów, dewastując koryta rzek i pozostawiając w swoim kilwaterze wysokie hałdy kamienia oraz ogromne leje wypełnione wodą. Warunki klimatyczne hamują proces zabliźniania ran. Upłynie kilkaset lat, zanim przemyte tereny powrócą do pierwotnego stanu. Mówi się, że jeśli w europejskich warunkach drzewo osiąga średnicę 50 cm w ciągu 10 lat, to w tym klimacie potrzebuje 30 do 40 lat więcej.
Dyrektor kopalni „Neptun” Siergiej Siemionow, dzierżawiący trzy dragi, pracuje w tej branży 23 lata. „Nigdy nie było tak źle jak teraz – powiada. – Produkcja spada. Łatwo dostępne aluwialne złoża, nagromadzone w żwirach i piaskach rzek, zostały już dawno wyczerpane, co zmusza nas do eksploatacji terenów dużo uboższych. Rosną zatem koszty. Kiedyś złoto wybierało się tylko z wierzchu, bez specjalnego wkładu kosztów i czasu. Jeśli nie zbieraliśmy grama złota z metra sześciennego, to porzucaliśmy teren. Dzisiaj pracujemy nawet tam, gdzie ten stosunek jest pięciokrotnie niższy i pamiętamy o tym, że wciąż użytkujemy przestarzałe dragi, bez możliwości jakiegokolwiek wsparcia nowoczesnej technologii. Sytuację pogarsza spadek ceny złota na światowym rynku. W 1980 roku płacono za jedną uncję tysiąc dolarów, dziś trzy razy mniej” – tłumaczy Siemionow.
Kiedyś ZSRR był drugim producentem złota na świecie, aktualnie, z produkcją 120 ton rocznie, nie mieści się nawet w pierwszej piątce. Sama Kołyma dostarcza 28 ton kruszcu.
Dyrektor oprowadza nas po nieustannie dygocącej dradze ważącej 1600 ton. Taśma czerpaków zbiera kamienny grunt z głębokości 9 m i wsypuje go do młyna, gdzie rozkrusza się złotonośny materiał. Stąd na transporterach trafia on do płuczki, a następnie zostaje przepuszczony przez sita i aparaturę grawitacyjną. Nieczyszczony koncentrat, z domieszką różnych metali, sukcesywnie jest odsyłany do działu segregacji, gdzie trzy kobiety pod kontrolą telekamer, oddzielają złoty żwir od zanieczyszczeń. „Dzisiejszy urobek dzienny wynosi 970 g, czyli nieco więcej od średniej — informuje jeden ze strażników. – Dziesięć lat temu z 9 ton gruntu zbieraliśmy 1 g złota, obecnie nierzadko trzeba przesiać nawet i 27 ton”.
Wracamy do Magadanu. Przed nami 650 km wcale niezłej drogi. Kilka przełęczy na wysokości 2500 m n.p.m. zapewnia zapierające dech w piersiach, nieskalane widoki soczystej zieleni tundro-tajgi ciągnącej się aż po horyzont. Wysoko nad nami szybuje drapieżny ptak unoszony przez niewidzialne prądy powietrzne. Tutejszy dziki świat z pewnością mógłby zauroczyć nawet najbardziej wybrednego turystę. Żal tylko, że od czasu do czasu majestat ten jest naruszony przez porzucone zardzewiałe dragi i sztolnie.
Przejeżdżamy nieopodal koncesjonowanego artielu, kilkunastoosobowej brygady używającej koparek, buldożerów i nadzwyczaj prostego urządzenia do przemywania gruntu, ustawionego pod kątem koryta z desek, wyłożonego włochatym materiałem, do którego wsypuje się grunt i polewa się woda. Jeszcze kilka lat temu ludzie ci byli uważani za elitę zarobkową Rosji, napełniali woreczki złotym piaskiem, odkładając nierzadko w ciągu sezonu nawet po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Dziś zawód ten nie jest już żadnym biznesem.
Na jednym z mostów młody mężczyzna prosi o podwiezienie. Nazywa się Kostia i jest staratielem, czyli poszukiwaczem złota przypominającym bohaterów Jacka Londona. Po krótkim namyśle godzi się zaprowadzić nas do skrytego z dala od drogi obozu nad górskim strumieniem. Kostia, podobnie jak i dwóch jego towarzyszy, jest studentem architektury we Władywostoku. Przyjechali tu nielegalnie na całe lato. Nie zamierzają zbytnio wzbogacić się, ale liczą, że zarobione pieniądze wystarczą im na studia.
Tak jak współcześni południowoamerykańscy garimpeiros, zanurzeni w zimnej wodzie niestrudzenie wypełniają piaskiem i żwirem patelnie i cierpliwie wykonują półobroty, tak aby cięższe ziarna minerałów koncentrowały się na dnie, a materiał lżejszy był łatwo wymyty na zewnątrz. Mówią, że przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia udaje się zebrać nawet kilkanaście gramów mikroskopijnych drobinek szlachetnego kruszcu.
„Za gram złota państwowe kantory płacą 104 ruble (3,6 dolara), ale my zdajemy urobek inguszeckiej mafii, która rozlicza się z nami po 150 rubli” – wyjaśnia jeden z nich, po czym przynosi, żeby pokazać nam kilka niedużych bryłek samorodka, z których największy może ważyć 50 gramów.
Jedziemy wciąż na wschód, w stronę oceanu. I ponownie żadnego śladu ludzkiej obecności, tylko rzeki, lasy, mokradła, góry.