Uwielbiam Wenecję. Już samo to słowo wyzwala w duszy pokłady egzaltacji. Nie znam na wiecie słynniejszego miasta, w wyższym stopniu opiewanego przez poetów, bardziej pożądanego przez kochanków, częściej odwiedzanego przez turystów.
Z wielu stron słyszę głosy, że „Serenissima”, jak ją nazywają Włosi, umiera i jej zagłada jest nieunikniona. Jej zmierzch zapowiadano już w XIX wieku, a potem powtarzano to wielokrotnie. Zatem, aż trudno się nadziwić, że jednak wciąż żyje i fascynuje swoją nierealnością.
Zanotowałem sobie kilka charakterystycznych wypowiedzi. Poeta lord Byron, który w hotelu Gran Bretagna nad Canal Grande spędził pięć lat, wiodąc życie libertyna, zapowiadał plajtę miasta, opisując z nostalgią ginącą chwałę: „Budynki są niszczone, muzyki już nie słychać, dobre dni minęły, pozostał tylko artyzm…”. Podtrzymywał go Guy de Maupassant, który pisał o „charyzmie dumy dawnej świetności, gdzie wszystko wydaje się leżeć w ruinach i w każdej chwili może zatopić się w wodzie, która je podpiera”.
Natomiast w 1912 roku Tomasz Mann widział w Wenecji „…miasto na pół bajkę, na pół turystyczną pułapkę”, a krytyk sztuki John Ruskin w swoim trzytomowym dziele Kamienie Wenecji zachwycał się niepowtarzalnością, ale i kruchością tego fantasmagorycznego miejsca.
Nieskończenie dużo jest natomiast zachwytów. Podobno Anselm Kiefer, jeden z najwybitniejszych malarzy współczesnych, kiedy przyjechał tu po raz pierwszy, usiadł i zapłakał. Miejsce wydało mu się spełnieniem wszystkich pragnień i marzeń artysty. Wielkim admiratorem miasta na wodzie był też słynny niemiecki filozof Friedrich Nietzsche, który zakochał się w nim i pisał: „Gdy szukam synonimu muzyki, znajduję jedynie słowo «Wenecja»”. W połowie lat 50. ubiegłego wieku amerykański pisarz Truman Capote zauważył: „Być w Wenecji, to jakby zjeść całe pudełko czekoladek z likierem naraz”. Zachwyt o nim wyrażali Jean Jacques Rousseau, Francesco Petrarka. Z kolei powieściopisarz Herman Melville podobno skonstatował: „Wolę być w Wenecji w jeden deszczowy dzień, niż w pogodny w każdej innej stolicy”. Natchnienie czerpali tu Richard Wagner, Wolfgang Amadeusz Mozart, Georg Friedrich Händel, a z Polaków Maria Konopnicka, Stanisław Wyspiański, Stefan Żeromski czy Józef Ignacy Kraszewski. Coś w tym rzeczywiście musi być
Kiedy po raz pierwszy znalazłem się na placu św. Marka, byłem zagubiony i przez długi czas nie mogłem uwolnić się od przytłaczającego poczucia, że to nie jest miejsce realne, a pełen sztuki, historii i harmonii teatr na świeżym powietrzu. Wenecja to miasto, gdzie światło i woda przenikają się, tworząc magiczną atmosferę. To coś między snem a jawą, rodzaj pomostu między teraźniejszością a przeszłością.
Prawdziwa natura Serenissimy tkwi w barokowej ornamentyce, efektownych fasadach domów na drewnianych palach, ukwieconych balkonach, urokliwych dachach, bezszelestnie sunących po wodzie eleganckich czarnych gondolach, błyszczących kopułach, strzelających w niebo wieżach kościołów, które swym ciężkim, smętnym dźwiękiem dzwonów wyznaczają tu czas. Dekadencka magia i nostalgia za czasami świetności tworzą niepowtarzalny nastrój.
Panuje przekonanie, skądinąd słuszne, że nie ma nic lepszego, niż zagubić się w weneckich zaułkach. Bywa, że nieraz porzucam rozbrzmiewające gwarem zwiedzających tradycyjne szlaki z ogranym turystyczno-pocztówkowym blichtrem i ruszam w pierwszy lepszy zakamarek, bez wcześniej ustalonego planu. Urokliwa, nadszarpnięta zębem czasu dzielnica Cannaregio ze swoim charakterystycznym klimatem jest wprawdzie uboższa od oderwanego od rzeczywistości centrum, ale zapewnia klimat epoki mojego idola, weneckiego obieżyświata- Marco Polo. W tej okolicy czas biegnie bardziej ospale, a ludzie żyją tu innym rytmem.
Wąziutkie, kręte uliczki pełne ukrytych zakamarków prowadzą przez opustoszałe przecznice. Wszystko tchnie nieziemskim spokojem. Brak tutaj jakichkolwiek oznak nowoczesności, która zwykle wszystko ujednolica i stępia, tylko stare kamienice ze zniszczonymi fasadami, obdrapanymi starymi murami, z łuszczącą się farbą, odpadającym tynkiem, zaciekami wilgoci, pogłębiającą się korozją fundamentów. Niektóre z nich wyglądają jakby za chwilę miały się rozpaść. Ale ani te usterki, ani unoszący się z wody w niektórych porach roku zapach glonów nie są w stanie odebrać uroku temu hipnotyzującemu, dumnemu ze swojej przeszłości miastu.
Wenecka codzienność to rozwieszone między domami girlandy suszącego się prania, pod którymi gawędzą kobiety z siatkami pełnymi zakupów. A potem znów labirynt zaułków prowadzących nie wiadomo dokąd oraz wszechobecnych marmurowych mostków niedbale zawieszonych nad wąskimi kanałami. Żadnego zgiełku, tylko chlupot wody o mury kamienic.
Dokumenty poświadczają, że Wenecja została założona w roku 452 przez uciekinierów z sąsiedniej Akwilei, którzy postanowili wśród bagien i wysp schronić się przed nękającym upadające Cesarstwo Rzymskie barbarzyńskim najazdem Wizygotów. Na dziesiątkach tysięcy dębowych pali wbitych w lagunę powstało miasto, które od VIII do XVIII wieku było stolicą zasobnej Republiki Weneckiej. Błotnista wyspa przekształciła się w wystawne, zamieszkałe przez patrycjuszy i kupców centrum ze wspaniałymi marmurowymi pałacami i bogato zdobionymi kościołami.
Było ono związane z Jedwabnym Szlakiem i z nie mniej ważnym bursztynowym, który brał początek w Akwilei i biegł przez Alpy, Dolinę Dunaju, Kotlinę Kłodzką, Opole, Kalisz aż do Bałtyku. Czasem kupcy przemieszczali się drogą wodną, spływając wygodnie i bezpiecznie korytami rzek naszej Wisły i Odry. Znaczącą, w zasadzie końcową faktorią był Pruszcz Gdański, położony w epoce brązu nad brzegiem płytkiego jeziora lagunowego, które gwarantowało łatwy dostęp do Bałtyku. Zalew Wiślany sięgał wówczas aż po dzisiejszy Malbork, pozwalając drogą wodną sprowadzać do Pruszcza worki pełne bursztynu pozyskanego z sambijskiego klifu.
Kroniki wspominają, że w 1509 roku Wenecja liczyła 110 tysięcy mieszkańców. W ciągu ostatnich 70 lat miasto straciło 120 tysięcy mieszkańców. Ludzie migrują do pozbawionego historii Mestre, bądź do przemysłowej dzielnicy Marghera, gdzie toczy się zwykłe życie. Powodów jest wiele: wysokie koszty utrzymania, niewygodna w użyciu komunikacja miejska, brak nowoczesnych udogodnień, dające się we znaki bezrobocie czy nieustanne problemy związane z remontem mieszkań. Ludzie ładują meble na łodzie i niczym wysiedleńcy z terenów ogarniętych pożogą przenoszą się na stały ląd. Dla wielu starszych wenecjan przeprowadzka na „terra firma”, stały ląd, to kulturowa tragedia. Młodzież poszukuje normalnego życia, centrów handlowych, fitness klubów, dyskotek czy pizzerii po przystępnych cenach. W gminie mówią, że każdego roku ubywa około półtora tysiąca osób
Pustoszeją domy, zamyka się piekarnie, kioski, bary i sklepiki tytoniowe, a wszystko po to, aby zrobić miejsce dla fast foodów, lodziarni i stoisk z tandetnymi gadżetami. Dzisiaj każdego dnia przebywa w mieście 60 tysięcy jednodniowych turystów, to znaczy więcej niż samych mieszkańców. Miasto podupada i powoli pustoszeje. Właściciele mieszkań żyją z ich sprzedaży, bądź z wynajmu, który w historycznym centrum i osiąga nieprawdopodobne ceny. Pesymiści prorokują, że jeśli nic się nie zmieni, to za kilkadziesiąt lat ostatni wenecjanin umrze lub przeniesie się na stały ląd
Trudno mi w to uwierzyć. Trochę wspiera mnie Johann Wolfgang Goethe, który ponad dwa wieki temu dzielił się wrażeniami: „Wszystko, co mnie otacza, jest pełne szlachetności. To wielkie i godne szacunku dzieło kunsztu ludzkiego, wspaniały pomnik, nie monarchy, lecz ludu. Nawet, jeśli komercyjny duch Serenissimy wiotczeje, to jednak jej godna podziwu struktura i charakter ani na chwilę nie przestają egzaltować”.