Wokół nas rozpościera się przytłaczający bezmiar dzikiego pustkowia. Odludna, śnieżna pustynia ze skutą lodem warstwą gleby, smagana przeszywającym wiatrem, ma w sobie coś majestatycznego, co zmusza człowieka do pokory.

Słońce, które tylko przez kilka godzin widoczne było nad horyzontem, teraz właśnie chyli się ku zachodowi, pozostawiając niebo gwiazdom, księżycowi i Gwieździe Polarnej. Czas płynie coraz wolniej. Proste schronienie wykonane ze śniegu, zabezpiecza przed lodowatym wichrem, ale nie przed siarczystym mrozem.

Znaleźliśmy się tutaj, poza arktycznym kołem podbiegunowym, niedaleko od Workuty, aby dobrowolnie stawić czoło surowemu klimatowi. Uczestniczymy w kursie przetrwania w ekstremalnych warunkach, który wchodzi w zakres programu szkolenia rosyjskich kosmonautów i który ma być lekcją rozwijającą zdolności przystosowania się do trudnych, nieznanych warunków, wyzwalającą agresywność i umożliwiającą poznanie zasad racjonalnego postępowania w wypadku, gdyby statek kosmiczny wylądował w nieznanym terenie.

Recepta na przetrwanie wydaje się nadzwyczaj prosta. Mówi się, że wystarczy mieć ze sobą odpowiedni ekwipunek, odbyć wcześniej trening survivalowy, który pozwoli poznać metody obrony i uwierzyć we własne siły, co w krytycznej sytuacji umożliwi wykazanie się silną wolą przeżycia. Wiadomo, że organizm ludzki posiada potężne rezerwy energii, które trzeba tylko umieć wyzwolić i właśnie po to jesteśmy tutaj, żeby stawić czoło nieprzyjaznemu środowisku.

Po raz pierwszy nieprzewidziana przygoda zdarzyła się zimą 1965 roku Aleksiejowi Leonowowi i Pawłowi Bielajewowi, którzy zamiast w stepach Kazachstanu wylądowali w syberyjskiej tajdze i zanim przybyła pomoc, czekali prawie 40 godzin, walcząc o przeżycie. Były to długie godziny strachu nie tylko dla dwóch kosmonautów, ale i dla wszystkich tych, którzy śledzili ich lot. Aby zapewnić większe bezpieczeństwo bohaterom przestworzy w Ośrodku Szkolenia w Zwiezdnym Gorodku, zdecydowano wprowadzić nowy przedmiot, właśnie survival.

Wśród moich pięciu rosyjskich kolegów jest trzech pułkowników lotnictwa i dwóch lekarzy, którzy za pół roku składać będą egzaminy państwowe, a potem czekać z niecierpliwością na powołanie do udziału w przygotowaniach do konkretnej misji. Sam dyplom kosmonauty bowiem nie daje jeszcze żadnych gwarancji i trzeba mieć trochę szczęścia, aby polecieć na orbitę.

Nasze zadanie polega na spędzeniu 48 godzin w odludnej tundrze w trzaskającym mrozie. Operacja zaczęła się wczoraj w małej jednostce wojskowej od dokładnych badań lekarskich i testów psychologicznych, po czym nastąpiła ceremonia ubierania się, scena, która przypominała trochę strojenie matadora. Kilku techników pomogło nam włożyć niewygodne skafandry, które zmuszają człowieka do zachowania pozycji nieco skulonej, dostosowanej do kształtu fotela w pojeździe kosmicznym. Następnie ogrzanym samochodem, przystosowanym do akcji ratowniczych, przewieziono nas w zaśnieżoną tundrę, gdzie już wcześniej wywieziono ładownik „Sojuz”, rozgrzany wewnątrz do temperatury 20°C.

Przez kilka godzin we trójkę przesiedzieliśmy w pomieszczeniu „Sojuza”, potem, gdy pojawił się chłód i dokuczliwe zimno, musieliśmy porzucić nasze lokum. Przebraliśmy się w ciepłą odzież, która znajdowała się w awaryjnym zapasie, i od razu przystąpiliśmy do budowy schronienia. Z wyciętych metalową łopatką bloków śniegu postawiliśmy ściany, na które naciągnęliśmy kilka warstw tkaniny spadochronowej. Jako izolacja od lodowatego podłoża posłużyły nam niektóre drobiazgi wyniesione z „Sojuza”, a przede wszystkim fotele anatomiczne. Aleksander zajął się gotowaniem wody na kawę, którą wypiliśmy z przyjemnością.

Racje żywnościowe są bardzo skromne. Na każdego z nas przypada 1 litr wody, tabliczka suszonych śliwek z orzechami (60 g), czekolada (50 g), twaróg (50 g), sucharki (30 g), torebka kawy, dwie kostki cukru i torebka cytryny w proszku. Jest to niewiele, szczególnie w zimnym klimacie, ale w sytuacji, w jakiej się znajdujemy, problem jedzenia schodzi na dalszy plan.

Termometr, który zabrałem nielegalnie ze sobą, wskazuje minus 35°C, ale za sprawą wiatru, który wieje z prędkością około 18 m na sekundę, uczucie zimna na odkrytej powierzchni ciała jest takie jak przy minus 70°C przy bezwietrznej pogodzie. Prawie cały czas przebywamy w naszym „domku”. Wychodzimy na zewnątrz tylko po to, aby się rozruszać, załatwić potrzeby fizjologiczne, ale z biegiem godzin coraz częściej także po to, żeby się rozgrzać gimnastyką. Nie sposób stać z twarzą w stronę wiatru, kryształki lodu kłują każdy jej odkryty milimetr.

Siedzimy w naszym schronieniu i pilnujemy się nawzajem. Gdy tylko na policzkach bądź nosie któregoś z nas pojawiają się białe plamki, będące symptomem odmrożenia, poszkodowany stara się natychmiast ogrzać to miejsce ciepłem swojej dłoni. Wbrew ogólnie przyjętej teorii odmrożonych części ciała nie należy masować, a tym bardziej rozcierać śniegiem, zachodzi bowiem ryzyko uszkodzenia tkanek i wywołanie zakażenia przez uszkodzenie naskórka.

W naszym lokum temperatura utrzymuje się wciąż na poziomie 20°C poniżej zera. W obronie przed coraz bardziej dokuczliwym zimnem angażujemy mięśnie całego ciała. Z trudem zmuszamy się do wysiłku, aby unieść co jakiś czas nogi, ćwiczyć non stop ruchy palców dłoni i stóp. Staramy się robić różne grymasy, aby chociaż nieco rozgrzać twarz. Często unosimy się z foteli, aby wykonać trochę energicznych ruchów, ale przestrzeń jest tak mała, że nie ma miejsca na dłuższe ćwiczenia.

Ciepłota ciała spadła już poniżej 35°C, coraz bardziej narasta osłabienie, puls staje się słaby i z trudem wyczuwalny, ogarnia nas apatia i senność. Za wszelką cenę nie wolno dopuścić do dłuższego zaśnięcia.

Nad naszym zdrowiem czuwa jednak, oddalona o kilka kilometrów od nas, ekipa medyczna. Co dwie godziny nawiązują z nami kontakt radiowy i pojawiają się wciąż te same pytania: „Jakie jest wasze samopoczucie, jaka temperatura ciała?” Aleksander odpowiada bezbarwnym głosem: „Wszystko w porządku. Robi się trochę zimno, lecz wszystko przebiega zgodnie z planem”.

Chcąc przezwyciężyć narastającą apatię, wysilamy się, aby opowiedzieć jakąś ciekawą historyjkę. Dla podniesienia na duchu opowiadam moim dwóm towarzyszom historię opisaną przez Antoine’a de Saint-Exupery´ego o pilocie Guillaumecie, który po przymusowym lądowaniu w wysokich Andach przez siedem dni i sześć nocy desperacko walczył o przeżycie w warunkach, które, zdawałoby się, nie dawały mu żadnych szans na powrót do domu. Szedł uparcie w głębokim śniegu przy czterdziestostopniowym mrozie, śmiertelnie zmęczony setki razy tracił instynkt samozachowawczy, pragnął tylko snu, ale w ostatnim momencie przełamywał tę słabość, bo wiedział, że w krótkim czasie zamieniłby się w lodową bryłę. „Zakosztowałem trucizny zimna – powiedział Guillaumet – która niczym morfina wprawiała mnie w stan błogości. Jednakże za wszelką cenę musiałem dowieść sobie i bliskim, że jestem człowiekiem, a nie nikczemnym tchórzem”. I tak, w rozpaczliwej sytuacji, posuwał się w cierpieniach krok za krokiem, z nadludzką determinacją, wykazując niebywałe męstwo. Po wyratowaniu wyznał swojemu przyjacielowi: „To, czego dokonałem, nie udałoby się żadnemu zwierzęciu”. Ten przykład pozostaje dla mnie najpiękniejszą wizytówką wiary w człowieka.

Któryś już raz z kolei wychodzę na zewnątrz, gdzie po arktycznej pustyni zamieć niesie rzadkie obłoki śniegu. Nieskalana biel idealnie równej płaszczyzny jest wręcz oślepiająca. Kiedy patrzę na to wszystko, aż nie chce mi się uwierzyć w słowa fizjologów, którzy twierdzą, że organizm ludzki łatwiej może znieść zimno niż gorąco. Dzisiaj w czasie krótkiej drzemki znalazłem się gdzieś w sercu Sahary, w wielbłądziej karawanie Tuaregów, i teraz myślę sobie, jak byłbym szczęśliwy, gdyby ten sen zamienił się w rzeczywistość.

Panujące zimno w coraz większym stopniu wpływa na nasz stan fizyczny i psychiczny. Temperatura ciała spadła już do krytycznego poziomu 33°C, dają się we znaki nieustanne skurcze mięśni nóg, palce zatracają czucie, pojawia się stan odrętwienia i przyćmienia świadomości. Ale w naszych umysłach wciąż jeszcze nie wygasa samokontrola i opanowanie, wola walki z sobą samym i z własną słabością. Nakazuję sobie reagować za wszelką cenę na ogarniające mnie uczucie apatii i senności, jeszcze raz trochę ruchu i jeszcze raz, uporczywie, z całą stanowczością. Tak aż do świtu.

Kiedy późnym rankiem blada tarcza słońca ukazuje się nad horyzontem, jesteśmy u kresu sił, lecz na szczęście kończy się także nasza walka ze śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Niewiele później pijemy już z dużych kubków parującą, dobrze osłodzoną, herbatę. Czuję, jak powoli fala dumy zalewa moje serce. Raz jeszcze okazuje się, że człowiek jest w stanie znieść nieskończenie więcej, niżby mu się wydawało.