Nie ukrywam, że przeżywam trudne chwile walcząc z własnymi słabościami. Wokół rozciąga się kosmiczna pustka i panuje złowroga, martwa cisza. Żadnego punktu odniesienia, ani śladu cienia. Z niebieskiego nieba bucha piekielny żar paraliżujący każdy ruch. Rozgrzany do białości piasek oślepia swoim blaskiem. Męczy strasznie pragnienie, wydaje się, że marsz trwa już całą wieczność. Mam poranione wargi, suchość w gardle i z trudem wciągam rozpalone powietrze. Chwilami popadam w swoiste delirium, przed oczami migają czerwono-czarne płatki. Modlę się choćby o jeden lekki, przynoszący ulgę powiew wiatru, marzę o rzeźwiącym chłodzie nocy, ale na to trzeba czekać jeszcze wiele godzin.

Wędrujemy szlakiem Marco Polo przez bezlitosną dla ludzi Kara-Kum, zwana pustynią Czarnego Piasku. Na dobrą sprawę często próbowałem doszukać się potwierdzenia tej nazwy w kolorach pustyni, której powierzchnia jest większa od Polski, ale nigdy jej barwy nie zbliżyły się do czerni. Prawdopodobnie nazwa odnosi się nie tyle do koloru, ile do drzemiącego tu niebezpieczeństwa. Latem w tym regionie jest tak gorąco, że – jak powiedział nam ktoś jeszcze w Aszchabadzie – nawet muchy przestają latać w obawie, że uschną im skrzydła, a jaszczurki wypoczywają na plecach, żeby ostudzić poparzone łapki.

„W królestwie pragnienia i spiekoty upał może zniszczyć człowieka, tak jak ogień niszczy drewno” – mówi lokalne porzekadło. Ile czasu możemy jeszcze wytrzymać? Cierpienie fizyczne osiąga swój szczyt. Momentami tracę poczucie rzeczywistości, ogarnia mnie całkowite zobojętnienie, a nawet pewne otępienie. Niewiele brakuje, aby człowiek stracił instynkt samozachowawczy i tylko rozpaczliwym wysiłkiem zmuszam się do utrzymania się na grzbiecie wielbłąda. Oglądam się za siebie i widzę tak samo kiwające się sylwetki moich towarzyszy, równie nieludzko zmęczonych, w których spojrzeniu brak jest jakiegokolwiek wyrazu. Scena idealnie pasująca do zniewalającego swoim hipnotycznym rytmem Bolera – siedemnastominutowej kompozycji Maurice’a Ravela, będącej tylko jednym rytmicznie powtarzanym motywem o narastającym natężeniu – którego inspiracją była Sahara.

Przychodzi mi na myśl dramatyczna scena z filmu Lawrence z Arabii, gdzie tylko dzięki heroicznej determinacji brytyjski agent wywiadu w zabójczym upale dotarł do celu, pokonując pustynię Naufud na Półwyspie Arabskim. Wspaniały film Davida Leana o bohaterstwie i przede wszystkim o czarze pustyni, o rządzących nią prawach oraz o jej łasce i niełasce wobec człowieka. Lawrence grany przez znakomitego Petera O’Toole to charyzmatyczna postać bohatera idealisty, który dzięki sile swojego charakteru w 1916 roku dokonał czynu uważanego za niewykonalny: zjednoczył trzy plemiona arabskie przeciwko Turkom. O’Toole był siedmiokrotnie nominowany do Oscara, ale nigdy nie wrócił do domu z nagrodą. W styczniu 2003 roku siedemdziesięcioletni aktor irlandzki odmówił przyjęcia honorowego Oscara. Poprosił Akademię Filmową, by poczekała z tym aż skończy 80 lat, chyba że wcześniej uda mu się zdobyć statuetkę za rolę w jakimś filmie. Lawrence pozostawił po sobie książkę Siedem filarów mądrości, która jest największą elegią na cześć pustyni.

Wypijam z manierki kilka łyków wody, życiodajnego eliksiru i, z pewnym wysiłkiem, przełamuję stan apatii. Od wczoraj oszczędzamy ostatnie zapasy wody, bo studnia, która miała zapewnić nam nowe zapasy, okazała się zupełnie wyschnięta.

Przychodzi mi także na myśl umierający z pragnienia Antoine de Saint-Exupéry, który w swojej noweli autobiograficznej napisał: „Woda! Nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem. Największym bogactwem, jakie istnieje na świecie”.

Dopóki mam wodę, jestem panem sytuacji, a bywało dużo gorzej. Kiedyś w Mali resztkami sił, ciesząc się jak dziecko, dotarłem do studni i nie mogłem się napić, bo pływało w niej zdechłe zwierzę. Pamiętam, że ogarnął mnie paniczny strach, czy wystarczy mi jeszcze sił, aby dotrzeć do kolejnego źródła wody, odległego o cały dzień marszu. Odwodnienie organizmu postępowało w galopującym tempie, ciało wiotczało, coraz wolniej krążyła zgęstniała krew, zmuszając serce do zwiększonego wysiłku. Wycieńczony, szczęśliwie dobrnąłem do końca tego trudnego i pełnego fantasmagorii szlaku.

I chociaż później poznałem najstarszą pustynię świata: Namib, i najbardziej jałową, „małą i piękną” prawie udomowioną Atacamę, legendarną Taklamakan – której nazwa wywołuje trwogę, gdyż znaczy mniej więcej „jeśli wejdziesz, nie wyjdziesz”, straszliwą Rub al-Chali, bądź Gobi, jedną z najstraszniejszych, gdzie temperatura latem rośnie do 50°C, a zimą spada do –40°C, o której Mikołaj Przewalski pisał: „Trawersata w pełni lata jest porównywalna do przejścia przez piekielne płomienie” – to jednak po latach, jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki, kiedy wspominam tę dramatyczną przygodę.

Słońce stoi niemalże w zenicie, kiedy nieoczekiwanie, po zejściu z wysokiej wydmy, natykamy się na prawdziwy las saksaułowy, gąszcz wysokich krzewów, który powinien zapewnić nam trochę odpoczynku. Okazuje się jednak, że groteskowo poskręcane pędy nie dają żadnego cienia i to, co miało ochronić nas od spiekoty, okazuje się rozżarzoną niczym piec pułapką, w której zupełnie nie ma czym oddychać.

Saksauł jest spektakularnym przykładem przystosowania się roślin do ekstremalnej suszy. Jego korzenie, osiągające nieraz długość dziesięciu metrów, zagłębiają się głęboko w ziemię w poszukiwaniu wilgoci. Jest tak twardy i ciężki, że wrzucony do wody opada na dno. Miejscowa ludność wykorzystuje go do rozpalania ognia, bowiem kalorycznością nie ustępuje węglowi.

Kara-Kum jest niczym monochromatyczna mozaika, ukształtowana przez piaski, płaskowyże i gliniaste „takyry”. Te ostatnie są depresjami, na których popękany teren przypomina olbrzymi parkiet wyłożony dużymi deszczułkami. W okresie wiosennych deszczów zamieniają się one w istne jeziora magazynujące wystarczająco dużo wody, by napoić kilkutysięczne stada owiec.

Późnym popołudniem znowu ruszamy w drogę. Niedaleko nas przesuwa się wir piaskowy przypominający kolumnę o średnicy kilkudziesięciu metrów i wysokości prawie kilometra. Słupek rtęci na termometrze spadł już wyraźnie i teraz wskazuje tylko 36°C, ale gorące podmuchy wiatru smagają nas nieustannie osuszając z resztek płynu. Karawana wielbłądów, kołysząc się rytmicznie, niczym zakotwiczone na morzu jachty, niewzruszenie przemierza niekończące się wydmy, wybierając między nimi najłatwiejsze przejścia. Ciała nasze są obolałe od nieustannego ruchu w twardym siodle.

Obserwując cienie, które rzucają na ziemię nasze zwierzęta, można by określić dokładną godzinę. Z rana są one bardzo długie, potem skracają się stopniowo, by w południe zniknąć pod brzuchami wielbłądów i pojawić następnie już po drugiej stronie.

Wielbłąd, nazywany statkiem pustyni, jest symbolem heroicznej umiejętności przetrwania w suchym regionie. W sytuacji bez wyjścia w letnie upały wielbłąd może obyć się 7, zimą nawet 10 dni bez wody. Posiada nadzwyczajny zmysł orientacji, który pozwala mu wyczuć obecność zbawiennego płynu z odległości dziesiątków kilometrów. Tajemnica wytrzymałości tego zwierzęcia na upał tkwi w tym, że temperatura jego ciała, wynosząca w godzinach porannych 34°C, rośnie do 40°C w godzinach największego żaru, co pozwala na sporą oszczędność wody w organizmie. Podczas wędrówki traci jej nawet do 30%, to znaczy dwa razy więcej niż wynosi limit człowieka. Po dotarciu do wodopoju może w ciągu kwadransa wypić prawie 100 litrów wody, uzupełniając natychmiast cały zapas. Także długie nogi pozwalają lepiej znosić dokuczliwy skwar.

Tylko ci, którzy bliżej poznali te zwierzęta, są w stanie w pełni docenić ich właściwości. Chociaż udomowione od kilku tysięcy lat, nie potrafią wzbudzić w sobie sympatii do człowieka. Z niechęcią słuchają poleceń właściciela, okazując mu najdalej idącą obojętność. Wydają pomruki niezadowolenia, bulgoczą z irytacji, ryczą, plują śliną niczym kobra jadem. Sprawiają wrażenie bezmyślnych i tępych, obojętnych na wszystko, co je otacza. Na dobrą sprawę wielbłądy nie lubią się nawet między sobą. Saharyjskie przysłowie mówi: „Ze wszystkich rzeczy, które Bóg dał człowiekowi, najpiękniejsze są dwie – uśmiechnięta twarz młodej kobiety i wielbłąd”. Arabowie mówią, że dobry dromader powinien posiadać miękki grzbiet, a także posłuszne reagować na polecenie wstania czy położenia się, nie zmuszając właściciela do użycia bicza. W języku arabskim istnieje około 100 określeń wielbłąda: dżemel to zwierzę juczne, mehari służący do jazdy lekkiej, ben to jednolatek, ida – czteroletni. Inne określenie ma wielbłąd o białej sierści, inne o rudej, podobnie jak wielbłądzica czy samiec lub wałach itd., itd. Żywią się beztreściwą, twardą i kłującą roślinnością i są zdolne nieść na sobie 200 kg ładunku, przemierzając nawet 80 kilometrów dziennie. Stopy o szerokich płaskich racicach pozwalają z łatwością pokonywać piaszczyste tereny. Wsiadać na siodło należy szybkim ruchem, bo wielbłąd natychmiast podnosi się zrywami z ziemi, przechylając się niebezpiecznie do przodu a później do tyłu.

Kiedyś na pustyni Taklamakan w Chinach odkryłem rzecz, o jakiej nie wspomina się w żadnej literaturze naukowej. Termometr ustawiony na wysokości jednego metra wskazywał 42°C, umieszczony na grzbiecie wielbłąda – zaledwie 29°C, natomiast na powierzchni piasku temperatura wzrosła natychmiast do 66°C.

Mówi się, że pustynia to obszar, gdzie roczne opady nie przewyższają 250 mm. Ale specjaliści uważają, że są to jałowe obszary, gdzie potencjalne parowanie jest wyższe od opadów. W niektórych częściach Sahary wschodniej wynosi ono nawet 6000 mm rocznie, przy opadach tylko 30 mm. Oznacza to, że słońce może pochłonąć aż dwustukrotną ilość opadów. Praktycznie biorąc morze wewnętrzne o głębokości 4,5 m wyparowałoby tam w ciągu jednego roku. Na pustyni Atacama w Chile deszcze zdarzają się raz na kilka lat. Na Skeleton Coast w Namibii stale występują nocne mgły, będące źródłem życiodajnej wilgoci.

Aby ulżyć naszym zwierzętom, długie odcinki drogi pokonujemy pieszo, wykorzystując często cień rzucany przez karawanę. W pewnej chwili wielbłądy przyspieszają krok, pojawia się ubity grunt, kupki łajna. Z pewnością znajdujemy się w pobliżu wody. Rzeczywiście, w wąskiej rozpadlinie natrafiamy na studnię głęboką na trzy metry. Rozsądek mówi, by dokonać sterylizacji wody przy pomocy pastylek Micropur bądź Amuchiny, jednak nasze pragnienie dochodzi do granic wytrzymałości, nic więc dziwnego, że rzucamy się na nią jak zwierzęta i pijemy łapczywie. Woda jest słonawa, ma muliste zabarwienie i obrzydliwie śmierdzi, ale któż by w takim momencie zwracał uwagę na drobiazgi.

Jest już późny wieczór i oczywiście urządzamy obozowisko. Rozjuczamy zwierzęta i napełniamy bukłaki wodą. Herbata, a później makaron i mięso z puszki stanowią wykwintną kolację. Po upale już dawno nie ma śladu. Ziemia szybko wyparowuje swoje ciepło i błogie uczucie chłodu przywraca wszystkim siły i chęć do życia.

Stopniowo chłód przechodzi w wyraźne zimno i trzeba w końcu wcisnąć się w śpiwór. Batyr opowiada, że cztery lata temu w Kara Kum w uszkodzonym samochodzie zginęło dwóch nafciarzy i ich kierowca. Zdarzyło się to w pełni zimy, przy temperaturze –30°C i na dodatek w czasie polarnego wiatru z Syberii. Nieszczęśnicy zamarzli po czterdziestu ośmiu godzinach wyczekiwania na pomoc.

Przed godziną 06:00 horyzont jaśnieje, pojawia się słońce, które zabarwia całą okolicę gamą płomiennych kolorów. W trzy godziny później ponownie skwar leje się z nieba. Daleko na horyzoncie pojawia się ciemna plama. Trudno określić, jak daleko, bo odległości na pustyni są zwykle bardzo złudne i często wydają się nawet trzy razy mniejsze niż w rzeczywistości. Wkrótce rozpoznać można długą karawanę, która w nienagannym szyku mozolnie przedziera się przez wydmy, przecinając nasz kierunek. Mężczyźni, pełni dumnej skromności, wyglądają jak siedzące bez ruchu mumie z twarzami bez wyrazu, na których widać jednak nieludzkie zmęczenie. Ich wzrok jest przytępiony i niewzruszony. Częstujemy ich papierosami, wymieniamy kilka towarzyskich zwrotów i rozchodzimy się w różne strony.

Przed zachodem słońca osiągamy oazę Jerbent. Kilku mężczyzn wypoczywa w cieniu jurty, dwie kobiety wyciągają wodę z głębokiej studni. Nasz przyjazd mąci spokój tej społeczności. Gość jest w tych stronach świętością i ten, który przybywa po długich trudach drogi może liczyć na życzliwą gościnność. Dynia, najstarsza córka gospodarza, napełnia nam kubki „ciau”, chłodnym fermentowanym mlekiem wielbłądzim o smaku kwaśnogorzkim, które doskonale gasi pragnienie i jest całkiem smaczne. Wkrótce na miękkim dywaniku zastępującym stół pojawia się zupa z mięsa baraniego, w której moczymy podpłomyki. Pan domu opowiada o nieszczęściach swojego życia, o trójce dzieci zmarłych podczas epidemii i o jedynym bogactwie tej oazy, czyli wodzie, której nigdy tu nie brakuje.

Znaleźliśmy się w innej cywilizacji, dużo bliższej czasom Marco Polo niż rokowi dwutysięcznemu – w świecie, gdzie obowiązują wartości, o których mieszkańcy Europy już dawno zapomnieli. Za dwa dni będziemy w Aszchabadzie, a dzień później w Starej Europie. Wkrótce nadejdzie odczucie, ze nasza przygoda w Kara Kum była tylko jakimś snem na jawie.