W życiu codziennym każdemu zdarzają się trudne chwile, a co powiedzieć o podróżniku, który znajdzie się w nieprzyjaznym otoczeniu, w surowym świecie natury, gdzie musi stawiać czoło twardej rzeczywistości. Na dobrą sprawę każdego człowieka wystawionego na wielką próbę stać na przekroczenie własnych barier. Radzenie z tym problemem ma swoje źródło w stanie umysłu, w którym tkwi niewykorzystany potencjał siły ducha, mogący w odpowiedniej chwili przyczynić się do pokonania przeszkody.

Aby dokonać takiego wyczynu musi on przekroczyć bariery psychiczne, pozbyć się zwykłych „ludzkich” słabości, opanować lęk i wykazać się hartem ducha. Pomocnym okaże się odwaga i motywacja, a także silne przekonanie oraz determinacja.

Oczywiście, łatwo jest udzielać tak mądrych rad, trudniej je wprowadzić w czyn. Wprawdzie hartu ducha, zdolności znoszenia przeciwności, nie dziedziczy się w genach, ale można go ćwiczyć każdym wysiłkiem fizycznym. Albo liczyć, że ukształtuje się sam w zmaganiach, tak jak to miało miejsce w moim przypadku.

W 1975 r. postanowiłem przepłynąć samotnie Ocean szalupą ratunkową. Zamierzałem udowodnić, że ofiara katastrofy morskiej, jeśli się nie podda psychicznie, może się uratować. Nie miałem żadnej łączności ze światem zewnętrznym, nie posiadałem sekstansu, jedynie kompas. Problemem rozbitka jest zwykle brak wody pitnej, zatem zbierałem ją w czasie deszczu i łowiłem także ryby, które zawierają 50 procent płynu.

Kiedy przebywając w „cieplarnianych” warunkach, wspominam o tej niezwykłej podróży, wydaje się ona odległym snem. Oto fragment mojej wydanej we Włoszech książki „Oltre ogni limite”:

Jestem któryś już dzień w podróży. Towarzyszy mi wciąż mroczny szum morza i palące promienie słońca. Bywają chwile relaksu, kiedy pojawia się stado wdzięcznie harcujących delfinów. Wyskakują na powierzchnię urozmaicając niekończącą się grę fal. Potem przemieszcza się w pobliżu ławica latających ryb ścigana przez tuńczyki. Kotłująca się woda mówi o tym, że nie wszystkie zdołały się uchronić przed napastnikami.

Wystraszyłem się, kiedy za plecami, pośród ponurego rytmicznego pomruku oceanu, usłyszałem głośny plusk. To lądująca po wyskoku na plecy orka. Jest ich całe stado i są większe od mojej łodzi. Największe drapieżniki oceanów były nie jednokrotnie przyczyną dramatów żeglarskich. Atakują dla zabawy i niczym torpeda rozbijają burtę jachtu, finał wiadomy.

W ciągu dnia ocean zmienia tony barw, z niebieskiej na lazurową, z jasnozielonej na ciemnozieloną. Grzbiety fal nadbiegających od tyłu z prawej strony, pokryte są perlistymi grzywaczami. W południe fale pokrywają się oślepiającymi błyskami milionów migocących iskierek. Po zachodzie słońca woda przybiera kolor atramentowy przechodząc w ołowiany, a za plecami staje się czarny jak smoła. Bezmiar oceanu napawa człowieka przepychem i grozą, oraz pozbawia pojęcia przestrzeni i czasu.

Przychodzi dzień kiedy Ocean rozfalowuje się, na dobre ukazując potęgę żywiołu. Porwisty wiatr świszczy w olinowaniu, zwały wody przesuwają się groźnie obok zaginionej w bezmiarze morza łupiny. To już sztorm. Fale zalewają wnętrze miotanej łodzi i muszę nieustannie wylewać wodę. Bywa, że szalupa wypełnia się do połowy i w każdej chwili może się wywrócić.

W nieprzeniknionej nocy strach ma jeszcze większe oczy. Człowiek czuje się bardziej osamotniony. Doświadczam naprawdę głębokiej lekcji pokory. Stojąc oko w oko ze śmiercią zaczynam modlić się do Boga, wręcz krzyczeć o pomoc. Wiara w krytycznych sytuacjach na pewno wzmacnia morale człowieka. Hiszpańskie przysłowie mówi, że „wystarczy spędzić tylko jedną noc na małej łódce, na wzburzonym morzu, by ateista stał się wierzącym”.

Zmagania z żywiołem wyczerpują mnie całkowicie. Ciąży mi bezkresna samotność. Piecze przeżarta solą skóra, nie jem, nie śpię, trzęsę się z zimna i ze strachu. Jestem przemoczony do nitki, a siedzenie sprawia piekący ból, bo od ciągłej wilgoci pośladki są pokryte czyrakami. Coraz częściej nachodzą mnie złe myśli, ale nadludzkim wysiłkiem i determinacją zmuszam się do trwania. Wspominam „The Guardian”, który pisał przed moim wypłynięciem z Dakaru, że podjąłem wyzwanie z kategorii karkołomnych. Zdawałem sprawę, że będzie jeszcze trudniej, niż mogłem to sobie wyobrazić. Jakże się nie myliłem.

Proszę Boga o spotkanie jakiegoś statku. Ten, który tak kochał morze, teraz go nienawidzi i przysięga, że jeśli szczęśliwie dotrze do lądu, to już nigdy więcej na nie powróci. Po trzech nieprzespanych nocach boję się, że mogę upaść na duchu i stracić instynkt samozachowawczy. Ale wewnętrzny głos jest silniejszy: „Nie! Nie poddam się! Muszę wytrwać!”.

W trzydniowej walce wspomagał mnie przykład kolumbijskiego marynarza opisanego przez Gabriela Garcię Marqueza w „Opowieści rozbitka”. Swego czasu byłem pod silnym wrażeniem tej historii. Nieszczęśnik po dziesięciu dniach dryfowania na tratwie bez picia i jedzenia, na wpół żywy wylądował na bezludnej plaży. Myślę, że jego heroiczna postawa, moc ducha i wielkie pragnienie życia, pomogły później uratować się nie jednej ofierze katastrofy okrętu.

Trzeba trafu, że po dwóch dobach na horyzoncie ukazuje się sylwetka statku. Jest to kubański statek oceanograficzny „Oceano Antartico”. Marynarze zauważyli mnie i chcą zabrać na pokład. Przez dłuższą chwilę waham się co zrobić. Poddać się, czy nie? Bezpiecznie wrócić do domu, czy jednak podtrzymać wyzwanie? Przeżywam niezwykle trudne chwile. Czy na pewno muszę się poddać? Czy później wybaczę sobie taką decyzję?. Tak? Nie? Wreszcie męski wyrok: Nie! Płynę dalej!

To „nie” przy burcie statku, który ofiarowywał mi bezpieczeństwo, ludzki posiłek i gwarancję powrotu do domu, było najbardziej wartościową lekcją i największym sukcesem mojego życia. Odzywa się we mnie z całą siłą w trudnych chwilach, ilekroć nawiedza mnie myśl, że musiałbym się poddać czy zrezygnować z jakiegoś trudnego przedsięwzięcia.