Władimir Krugłow w niczym nie przypomina człowieka-legendy. Jego skromny wygląd zdaje się mówić, że każdy mógłby wykonywać taką samą czynność jak on. Nie ukrywa jednak, że praca ta jest jego pasją i że odczuwa potrzebę urozmaicenia życia odrobiną ryzyka. Ponad połowę ze swoich pięćdziesięciu siedmiu lat życia poświęcił łowom na tygrysy dla ogrodów zoologicznych i ujął ich 35 sztuk.

Niechętnie opowiada o nieprzyjemnych przygodach, pokazując głębokie blizny, jakie pozostawiły na jego ciele pazury i szczęki z ostrymi jak sztylety zębami przeciwnika. Był atakowany wielokrotnie, wiele razy ryzykował śmiercią, parę razy uratował go czysty przypadek. Jest średniego wzrostu, waży ponad sto kilogramów, ale porusza się nader zwinnie. Najsilniejsze wrażenie wywierają jego dłonie, duże i szerokie niczym dwie łopaty.

Moja przygoda zaczęła się w osadzie Biczewaja, nad rzeką Kor, o kilka godzin jazdy autem z Chabarowska. Od trzech dni krążymy po wzniesieniach Sichote Aliń – ciemnych gór, w Kraju Ussuryjskim, istnym krańcu świata, pomiędzy Rosją, Chinami i Koreą. Mamy odłowić żywego tygrysa amurskiego zwanego też ussuryjskim bądź syberyjskim – największego spośród licznych azjatyckich podgatunków tego zwierzęcia. Krugłow nie posługuje się klatkami, sieciami, pułapkami, pracuje gołymi rękoma. Tylko ktoś, kto chociaż raz w życiu słyszał przeszywający ryk tygrysa albo widział rozszarpane przez niego zwierzę, mógłby docenić ile odwagi, zręczności i zimnej krwi musi posiadać ten niepozorny człowiek.

Wspaniały kot jakby się z nami bawił, z niezwykłym sprytem powracając na swe własne ślady i zachodząc nas od tyłu. W pewnej chwili psy stały się nagle niespokojne. Spuszczone ze smyczy, rzuciły się biegiem naprzód. Zwierzę jest jednak tak daleko, że przestaliśmy słyszeć szczekanie goniących za nim psów. Potem kilkakrotnie rozległ się mrożący krew w żyłach ryk. Natykamy się na ślady potyczki – plamy ubitego śniegu, wiszące na krzakach kłaki sierści. Po dwóch godzinach marszu w głębokim śniegu docieramy do miejsca tragicznego epilogu. Tarzan, łajka syberyjska, leży ranny na ziemi.

Słońce dosięga już prawie horyzontu, rozpalając niebo na różowy kolor i podkreślając jeszcze bardziej urok klejnotu dzikiej natury. Najwyższy czas, aby rozłożyć biwak. Ildar przygotowuje gorącą herbatę, a Aleksander kroi stroganinę, plasterki zamrożonego mięsa dzika, które przyprawiamy odrobiną soli i pieprzu. Na rozgrzewkę, a także dla poprawienia nastroju, pojawia się butelka wódki.

Poprzednie noce spędziliśmy w „izbuszkach”, chatkach myśliwskich. Dzisiejszą prześpimy pod gołym niebem, mimo że termometr wskazuje -15°C. Układamy śpiwory blisko ogniska, żeby było nam możliwie ciepło, a także, aby w miarę możliwości zabezpieczyć się przed dzikimi zwierzętami. Zgromadziliśmy duży zapas drewna, teraz modrzew pali się wesołym, trzaskającym płomieniem, rozsiewając wokół iskry.

Posłanie jest dość wygodne: ułożony pod śpiworem stos gałęzi służy za materac i izolację od zamarzniętego podłoża. Moi przyjaciele opowiadają różne historie związane z najsłynniejszym drapieżnikiem całej Azji.

EW okolicznych wioskach tygrysy co jakiś czas dobierają się do trzody domowej. Stanowią poważne zagrożenie także dla ludzi, zwłaszcza wieśniaków z położonych na uboczu gospodarstw. Kilka lat temu wygłodniała samica z małymi, poszukując pożywienia pojawiła się na przedmieściach Władywostoku, wywołując ogólny popłoch wśród mieszkańców.

Tygrysy przez większą część roku pędzą samotniczy tryb życia; w styczniu kojarzą się w pary. Dla zachowania równowagi na terenie obszaru łowieckiego jednego tygrysa powinno występować około 150 dzików i 180 jeleni. Tygrys syberyjski jest większy od swojego kuzyna mandżurskiego, bengalskiego i koreańskiego. Jego waga dochodzi nawet do czterystu kilogramów; ma także szersze łapy, które umożliwiają mu poruszanie się po terenach bagiennych. Ma jaśniejsze i znacznie gęstsze futro, dzięki któremu dobrze znosi ciężkie warunki klimatyczne. I w przeciwieństwie do innych tygrysów bardzo trudno go podejść.

Jeszcze na początku ubiegłego stulecia było ich co najmniej tysiąc, potem ta liczba z roku na rok gwałtownie zmniejszała się. Wzrastało zapotrzebowanie lecznictwa tradycyjnego, co przyczyniło się do rozwoju czarnego rynku handlu tygrysimi narządami. Śledziona młodego zwierzęcia zmieszana z proszkiem z wysuszonych jelenich rogów ma według chińskiej tradycji cudowne właściwości odmładzające. Według niej nie ma lepszego środka na rany niż maść z jego tłuszczu. Zaś mikstura z rdzenia kręgowego i korzenia żeń-szenia, rzadkiej rośliny występującej na Dalekim Wschodzie, leczy wszelkie choroby. Bezlitosne łowy doprowadziły do tego, że w latach 20. zostało już tylko kilkadziesiąt sztuk, tak że zanosiło się na ich całkowitą zagładę.

Aby zapewnić przeżycie tygrysom, w 1935 roku stworzono olbrzymi rezerwat Sichote – Aliński, co wyraźnie poprawiło sytuację. W 1959 roku było ich już ponad 100, a w ostatnich latach ich liczba ustabilizowała się i wynosi mniej więcej 250 osobników. Duży wkład w zwalczaniu kłusownictwa wniosła także powstała w 1994 roku w Chabarowsku Syberyjska Organizacja Ochrony ściśle współpracująca ze Światowym Funduszem na rzecz Dzikich Zwierząt.

Jest jeszcze zimniej niż wczoraj. Na śniadanie wypijamy po kubku parującej herbaty i zjadamy myśliwski posiłek w postaci zamarzniętej na kość stroganiny, tym razem z ryby. Pół godziny później przypinamy narty, do których od spodu przymocowana jest skóra renifera, co ma zapobiegać ześlizgiwaniu się podczas wchodzenia pod górę i ruszamy w drogę na północny zachód, w stronę domu. Decyzja była trudna, ale mamy do czynienia ze zwierzęciem zbyt przebiegłym i trudno liczyć na jego pojmanie.

Krugłow odkrywa świeże tropy. Wyczytuje z nich, ze to matka z trojgiem młodych w wieku dwóch lat, o wadze stu kilogramów. „Paszli!” – rzuca z błyskiem w oczach. Więc idziemy. Po godzinie napotykamy pozostawione na brzegu małej rzeczki resztki uczty: w kałuży krwi, która nie zdążyła jeszcze zamarznąć, leży niedojedzona sarna. Przyśpieszamy kroku, wspinamy się na sopkę – małe skaliste wzniesienie, pokryte częściowo zlodowaciałym mchem i pozbawione okrywy śniegowej. Ciszę nieskalanego krajobrazu przeszywa dobiegający z doliny głośny ryk. To ona, nasza tygrysica. Nareszcie nadszedł oczekiwany moment.

Wszystkich ogarnia podniecenie. Myśliwi szybko zdejmują plecaki i narty, chwytają karabiny i przystępują do pierwszej fazy polowania, strzelając jednocześnie w powietrze. Odgłos salwy przetacza się po lesie głuchym grzmotem. „Trzeba rozproszyć rodzinkę” – wyjaśnia Walera. Idą po śladach dorosłego tygrysa, ciągle strzelając w górę, aby go jak najdalej odpędzić, następnie wracają, wybierają trop jednego z młodych i spuszczają psy.

Ofiara jest już osaczona. Czując niebezpieczeństwo opiera się o drzewo, nadstawia uszy i wpatruje się w nas dzikimi ślepiami, pomrukując przy tym groźnie. Pomimo młodego wieku, zwierzę jest niebezpieczne i z łatwością mogłoby rozprawić się nawet z moralem. Zatem przedstawia duże zagrożenie dla człowieka. W tym regionie nawet niedźwiedź brunatny może paść jego łupem.

Zapada głęboka cisza pełna napięcia. Moi przyjaciele odkładają broń i ramię w ramię, podchodzą coraz bliżej do rozjuszonej bestii, prowokując ją coraz bardziej. Każdy z nich trzyma w ręku rozwidlony kij. Dalej wszystko toczy się tak szybko, że z trudem udaje mi się śledzić przebieg wypadków. Nagłym skokiem zwierz rzuca się na Aleksandra, który wyprzedza go nadziewając jego głowę na widełki. Pozostali wykorzystują ten moment i unieruchamiają łapy zdobyczy. W ułamku sekundy Krugłow ląduje na grzbiecie tygrysa i z całej siły ciągnie go za uszy. To jedyna metoda, aby unieruchomić na kilka sekund zszokowane zwierzę. Akurat tyle czasu wystarczy, by związać mu pysk i łapy.

Mężczyźni rozładowują napięcie poklepując się z satysfakcja po ramieniu. Zapalają papierosy, po czym ktoś wyciąga nieodzowną butelkę wódki, żeby przypieczętować szczęśliwy finał. Zdobycz, dokładnie opakowana w worek z grubego płótna, zostaje umieszczona na specjalnej ramie i załadowana na plecy Saszy, najmłodszego myśliwego, dla którego były to pierwsze w życiu łowy na tygrysa.

Przed nami co najmniej 20 kilometrów lasu, śniegu, mrozu i krańcowego zmęczenia.

Myślami jestem w ciepłym zaciszu domowym, odległym stąd o ponad 10 tysięcy kilometrów, gdy zdarza się coś co przynosi mi największe emocje mojego życia. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Podchodzi do nas Dersu Uzała, żywcem wyjęty z epickiego filmu Kurosawy, hymnu na cześć autentycznego pierwotnego myśliwego z majestatycznej ussuryjskiej tajgi.

Wygląda na siedemdziesiąt lat, jest krępy, niedużego wzrostu.

Jak wszyscy Goldowie ma wydatne kości policzkowe, płowe wąsy i przykuwające uwagę skośne oczy. Oczy wyrażające prawość charakteru i dobroduszność. Ma przy sobie strzelbę, nóż myśliwski i ciągnie sanki z upolowanym dzikiem.

Od młodości byłem zafascynowany niezwykłą osobowością bohatera opowieści Władimira Arsjeniewa. I teraz mam przed sobą ostatniego przedstawiciela Goldów, o których istnieniu już nikt nie pamięta. Wzruszające do głębi serca spotkanie. Podczas gdy Walera częstuje „Dersu Uzałę” papierosem, podekscytowany obfotografuję go, po czym chcę zostawić mu jakiś prezent, ale odmawia. Chętnie natomiast przyjmuje torebkę soli, bo żyjąc w dzikich ostępach tajgi, która zapewnia mu przeżycie, rzadko utrzymuje kontakt ze światem zewnętrznym. Tylko od czasu do czasu prowadzi okazyjną wymianę otrzymując w zamian za futra, czy słynny żen-szeń, cukier, amunicję, odzież oraz niezbędny sprzęt domowy.

Mówi, że nazywa się Suan-ka i łamanym rosyjskim pyta o nasze plany łowieckie. I kiedy widzi worek z tygrysem, z dezaprobatą kręci głową. „Amba jest nietykalna – mówi niemalże szeptem. – Chodzi swoimi drogami, my swoimi”. Z jego słów emanuje kult Amby, sakralny respekt temu władcy tajgi, dla Goldów istoty szlachetnej i nadrzędnej. Respekt dziś zupełnie nie znany świętokradcy industrialnej cywilizacji.

Suan-ka unosi rękę w pożegnalnym geście, po czym bez słowa, powolnym pewnym krokiem oddala się do swojego wielkiego domu, w surową i niebezpieczną syberyjską przyrodę.